Jrr Tolkien – Powrót Króla

 

(1/2)

 

www.bookswarez.prv.pl

 

 

 

Synopsis

 

Oto trzeci tom „Władcy Pierścieni”.

            W tomie pierwszym, zatytułowanym „Wyprawa”, opowiedzieliśmy, jak Gandalf Szary odkrył, że Pierścień, który znalazł się w posiadaniu hobbita Froda Bagginsa, jest ni mniej, ni więcej tylko Jedynym Pierścieniem, rządzącym wszystkimi Pierścieniami Władzy. Opisaliśmy też, jak Frodo i jego towarzysze z cichego ojczystego Shire’u musieli uciekać przed grozą Czarnych Jeźdźców Mordoru i jak w końcu z pomocą Aragorna, Strażnika z Eriadoru, dotarli mimo straszliwych niebezpieczeństw do domu Elronda w Rivendell.

            Tam odbyła się Wielka Narada i uchwalono podjąć próbę zniszczenia złowrogiego klejnotu, a Frodo został wybrany na powiernika Pierścienia. Potem wyznaczono uczestników wyprawy, którzy mieli pomóc Frodowi w trudnym zadaniu; musiał bowiem przedostać się do Mordoru, kraju Nieprzyjaciela, i na Górę Ognia, jedyne w świecie miejsca, gdzie Pierścień mógł być unicestwiony. Do Drużyny należał Aragorn, a także Boromir, syn Władcy Gondoru, przedstawiciel Dużych Ludzi; Legolas, syn króla elfów z Mrocznej Puszczy – reprezentant elfów; Gimli, syn Gloina spod Samotnej Góry – krasnolud; Frodo wraz ze swym sługą Samem i dwaj jego młodzi krewniacy, Meriadok i Peregrin – czterej hobbici; wreszcie czarodziej Gandalf Szary.

            Drużyna przemykając się chyłkiem zawędrowała z Rivendell daleko na północ, a gdy nie udało się wśród zawiei śnieżnej przebyć górskiej przełęczy Karadhrasu, Gandalf poprowadził towarzyszy do ukrytej bramy olbrzymich Lochów Morii, by spróbować drogi pod górami. Niestety w walce ze złowrogim potworem podziemnego świata Gandalf wpadł w czarną przepaść. Z kolei na czele wyprawy stanął Aragorn, który już ujawnił  się jako spadkobierca starożytnych królów Zachodu; Aragorn wywiódł Drużynę przez wschodnie wrota Morii i Krainę Elfów, Lorien, nad Wielką Rzekę Anduinę. Z jej nurtem spłynęli aż nad wodogrzmoty Rauros. Wszyscy uczestnicy wyprawy wówczas już wiedzieli, że są śledzeni przez szpiegów i że Gollum, szkaradny stwór, który ongi był właścicielem Pierścienia, idzie trop w trop za nimi.

            Wybiła godzina decyzji: czy skręcić na wschód do Mordoru, czy też wraz z Boromirem pospieszyć do Minas Tirith, stolicy Gondoru, by dopomóc ludziom w nadciągającej wojnie, czy też rozdzielić się na dwie grupy. Gdy stało się jasne, że powiernik Pierścienia za nic nie zrezygnuje z dalszej beznadziejnej wędrówki di nieprzyjacielskiego kraju, Boromir spróbował mu wydrzeć Pierścień przemocą. Pierwsza część kończy się upadkiem Boromira opętanego złym czarem, ucieczką i zniknięciem Froda oraz jego wiernego giermka Sama, rozproszeniem pozostałych członków Drużyny zaatakowanych przez orków z plemion służących bądź samemu Czarnemu Władcy Mordoru, bądź też zdrajcy Sarumanowi z Isengardu. Zdawało się, że sprawa Pierścienia jest raz na zawsze przegrana.

            W drugim tomie – „Dwie Wieże” – złożonym z dwóch ksiąg, trzeciej i czwartej, dowiadujemy się o dalszych losach rozbitej Drużyny. Księga trzecia opowiada o skrusze i śmierci Boromira, którego ciało przyjaciele złożyli w łodzi i oddali w opiekę rzece; o niewoli Meriadoka i Peregrina, których okrutni orkowie pędzili przez stepy Rohanu w stronę Isengardu, podczas gdy przyjaciele – Aragorn, Legolas i Gimli – starali się odnaleźć i ocalić porwanych hobbitów.

            W tym momencie pojawiają się jeźdźcy Rohanu. Oddział konny pod wodzą Eomera otacza orków i rozbija ich w puch na pograniczu puszczy Fangorn; hobbici uciekają do lasu i tam spotykają enta Drzewca, tajemniczego władcę Fangornu. U jego boku są świadkami wzburzenia leśnego ludu i marszu entów na Isengard.

            Tymczasem Aragorn z dwoma towarzyszami spotyka Eomera powracającego po bitwie. Eomer użycza wędrowcom koni, aby mogli prędzej dotrzeć do lasu. Próżno szukają tam zaginionych hobbitów, lecz niespodzianie zjawia się Gandalf, który wyrwał się z krainy śmierci i jest teraz Białym Jeźdźcem, chociaż ukrytym jeszcze pod szarym płaszczem. Razem udają się na dwór króla Rohanu, Theodena. Gandalf uzdrawia sędziwego króla i wyzwala go od złego doradcy, Smoczego Języka, który okazuje się tajnym sprzymierzeńcem Sarumana. Z królem i jego wojskiem ruszają na wojnę przeciw potędze Isengardu i biorą udział w rozpaczliwej, lecz ostatecznie zwycięskiej bitwie o Rogaty Gród. Potem Gandalf wiedzie ich do Isengardu, gdzie zastają warownię w gruzach, zburzoną przez entów, a Sarumana i Smoczego Języka oblężonych w niezdobytej Wieży Orthank.

            Podczas rokowań u stóp wieży Saruman nie skruszony stawia opór, Gandalf wyklucza go więc z Białej Rady czarodziejów i łamie jego różdżkę, po czym zostawia go pod strażą entów. Smoczy Język ciska z okna wieży kamień, chcąc ugodzić Gandalfa, lecz pocisk chybia celu; Peregrin podnosi tajemniczą kulę, która jest, jak się okazuje, jednym z trzech palantirów Numenoru – kryształów jasnowidzenia. Później tej samej nocy Peregrin ulegając czarodziejskiej sile kryształu wykrada go, a kiedy się w niego wpatruje, mimo woli nawiązuje łączność z Sauronem. Księga trzecia kończy się w chwili przelotu nad stepami Rohanu Nazgula, skrzydlatego Upiora Pierścienia zwiastującego bliską już grozę wojny. Gandalf oddaje palantir Aragornowi, a Peregrina bierze na swoje siodło jadąc do Minas Tirith.

            Księga czwarta zawiera historię Froda i Sama, zabłąkanych wśród nagich skał Emyn Muil. Dwaj hobbici przedostają się wreszcie przez góry, lecz dogania ich Smeagol – Gollum. Frodo obłaskawia Golluma i niemal zwycięża jego złośliwość, tak że stwór staje się przewodnikiem wędrowców przez Martwe Bagna i spustoszony kraj w drodze do Morannonu, Czarnych Wrót Mordoru na północy.

            Nie sposób jednak przez tę bramę przejść, Frodo więc za radą Golluma postanawia spróbować tajemnej ścieżki, znanej rzekomo przewodnikowi, a pnącej się za zachodni mur Mordoru nieco dalej na południe wśród Gór Cienia. W drodze natykają się na zwiadowców armii Gondoru, którymi dowodzi Faramir, brat Boromira. Faramir zgaduje cel wyprawy, lecz opiera się pokusie, której uległ Boromir, i pomaga hobbitom, gdy chcą pospieszyć ku przełęczy Kirith Ungol, strzeżonej przez ukrytą w lochu potworną pajęczycę. Faramir jednak ostrzega Froda, że na tej ścieżce, o której Gollum nie powiedział im wszystkiego, co sam wie, grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. U rozstajnych dróg przed wstąpieniem na ścieżkę do złowrogiego grodu Minas Morgul ogarniają hobbitów wielkie ciemności płynące z Mordoru i zalegające całą okolicę. Pod osłoną ciemności Sauron wysyła z warowni pierwsze swoje pułki, z królem Upiorów na czele. Wojna o Pierścień już się zaczęła.

            Gollum prowadzi Froda i Sama na tajemną ścieżkę omijającą Minas Morgul i nocą podchodzą wreszcie pod Kirith Ungol. Gollum znów dostaje się we władzę złych sił i próbuje zaprzedać hobbitów potwornej strażniczce przełęczy, Szelobie. Zdradzieckie zamiary udaremnia bohaterski Sam, odpierając napaść Golluma i raniąc Szelobę.

            Czwarta księga kończy się w chwili, gdy Sam musi dokonać trudnego wyboru. Frodo, zatruty jadem Szeloby, leży jak gdyby martwy. Trzeba więc albo pogrzebać sprawę Pierścienia, albo Sam opuściwszy swego pana weźmie na siebie jego misję. Sam decyduje się przejąć Pierścień i bez nadziei, bez pomocy znikąd, donieść go do Szczelin Zagłady. W ostatnim jednak momencie, gdy Sam już schodzi z przełęczy do Mordoru, spod wieży wieńczącej Kirith Ungol nadciąga patrol orków. Niewidzialny dzięki czarom Pierścienia, sam podsłuchuje rozmowę żołdaków i dowiaduje się, że Frodo, wbrew jego przypuszczeniom żyje, jest tylko uśpiony trucizną. Sam nie może dogonić orków, unoszących ciało Froda przez tunel do podziemnego wejścia fortecy. Pada zemdlony przed zatrzaśniętą żelazną bramą.

            Trzeci i ostatni tom trylogii opowie o rozgrywce strategicznej między Gandalfem a Sauronem, zakończonej rozpędzeniem Ciemności, zwyciężonych raz na zawsze. Wróćmy więc do ważących się losów bitwy na zachodzie.


 

 

Księga piąta


 

 

Rozdział 1

Minas Tirith

 

P

ippin wyjrzał spod osłony Gandalfowego płaszcza. Nie był pewny, czy się już zbudził, czy też śpi dalej i przebywa wśród migocących szybko wizji sennych, które go otaczały, odkąd zaczęła się ta oszałamiająca jazda. W ciemnościach świat cały zdawał się pędzić wraz z nim, a wiatr szumiał mu w uszach. Nie widział nic prócz sunących po niebie gwiazd i olbrzymich gór południa majaczących gdzieś daleko, po prawej stronie na widnokręgu, i także umykających wstecz. Ospale próbował wyliczyć czas i poszczególne etapy podróży, lecz pamięć, otępiała od snu, zawodziła. Przypomniał sobie pierwszy zawrotny pęd bez wytchnienia, a potem o brzasku nikły blask złota i przybycie do milczącego miasta i wielkiego pustego domu na wzgórzu. Ledwie się pod dach tego domu schronili, gdy znów Skrzydlaty Cień przeleciał nad nimi, a ludzie pobledli z trwogi. Gandalf wszakże przemówił do hobbita paru łagodnymi słowy i Pippin usnął w kątku, znużony, lecz niespokojny, jak przez mgłę słysząc dokoła krzątaninę i rozmowy, a także rozkazy wydawane przez Czarodzieja. Po zmierzchu ruszyli dalej. Była to druga... nie, trzecia już noc od przygody z palantirem. Na to okropne wspomnienie Pippin otrząsnął się ze snu i zadrżał, a szum wiatru rozbrzmiał groźnymi głosami.

            Światło rozbłysło na niebie, jakby łuna ognia spoza czarnego wału. Pippin skulił się zrazu przestraszony, zadając sobie pytanie, do jakiej złowrogiej krainy wiezie go Gandalf. Przetarł oczy i wówczas zobaczył, że to tylko księżyc, teraz już niemal w pełni, wstaje na mrocznym niebie u wschodu. A więc noc dopiero się zaczęła, jazda w ciemnościach potrwa jeszcze wiele godzin. Hobbit poruszył się i zapytał:

- Gdzie jesteśmy, Gandalfie?

- W królestwie Gondoru – odparł Czarodziej. – Jedziemy wciąż jeszcze przez Anorien.

Na chwilę zapadło milczenie. Potem Pippin krzyknął nagle i chwycił kurczowo za płaszcz Gandalfa.

- Co to jest?! – zawołał. – Spójrz! Płomień, czerwony płomień! Czy w tym kraju są smoki? Patrz, drugi!

Zamiast odpowiedzieć hobbitowi, Gandalf krzyknął głośno do swego wierzchowca:

- Naprzód, Gryfie! Trzeba się spieszyć. Czas nagli. Patrz! W Gondorze zapalono wojenne sygnały, wzywają pomocy. Wojna już wybuchła. Patrz, płoną ogniska na Amon Din, na Eilenach, zapalają się coraz dalej na zachodzie! Rozbłyska Nardol, Erelas, Min-Rimmon, Kalenhad, a także Halifirien na granicy Rohanu.

Lecz Gryf zwolnił biegu i poszedł w stępa, a potem zadarł łeb i zarżał. Z ciemności odpowiedział mu rżenie innych koni, zagrzmiał tętent kopyt, trzej jeźdźcy niby widma przemknęli pędem w poświacie księżyca i zniknęli na zachodzie. Dopiero wtedy Gryf zebrał się w sobie i skoczył naprzód, a noc jak burza huczała wokół pędzącego rumaka.

            Pippin znów poczuł się senny i niezbyt uważnie słuchał, co Gandalf opowiada mu o zwyczajach Gondoru. Wszędzie tu na szczytach najwyższych gór wzdłuż granic rozległego kraju były przygotowane stosy i czuwały posterunki z wypoczętymi końmi, by na rozkaz władcy w każdej chwili móc rozpalić wici i rozesłać gońców na północ do Rohanu i na południe do Belfalas.

- Od dawna już nie zapalano tych sygnałów – mówił Gandalf. – Za starożytnych czasów Gondoru nie było to potrzebne, bo królowie zachodu mieli siedem palantirów! – Na te słowa Pippin wzdrygnął się niespokojnie, więc Czarodziej szybko dodał: - Śpij, nie bój się niczego. Nie podążasz jak Frodo do Mordoru, lecz do Minas Tirith, tam zaś będziesz bezpieczny o tyle, o ile w dzisiejszych czasach można być gdziekolwiek bezpiecznym. Jeśli Gondor upadnie albo też Pierścień dostanie się w ręce Nieprzyjaciela, wtedy nawet Shire nie zapewni spokojnego schronienia.

- Ładnieś mnie pocieszył – mruknął Pippin, lecz mimo to senność ogarnęła go znowu. Zanim pogrążył się w głębokim śnie, mignęły mu w oczach białe szczyty wynurzone jak pływające wyspy z morza chmur i świecące blaskiem zachodzącego księżyca. Zdążył pomyśleć o przyjacielu pytając sam siebie, czy Frodo już dotarł do Mordoru i czy żyje. Nie wiedział, że Frodo z daleka patrzał na ten sam księżyc zniżający się nad Gondorem przed świtem nowego dnia.

 

O

budził Pippina gwar licznych głosów. A więc przeminęła znów jedna doba, dzień w ukryciu i noc w podróży. Szarzało już, zbliżał się chłodny brzask, zimne szare mgły spowijały świat. Gryf parował, zgrzany po galopie, lecz szyję trzymał dumnie podniesioną i nie zdradzał zmęczenia. Dokoła stali rośli ludzie w grubych płaszczach, a za nimi majaczył we mgle kamienny mur. Zdawał się częściowo zburzony, lecz mimo wczesnej pory krzątali się przy nim robotnicy, słychać było stuk młotów, szczęk kielni, skrzyp kół. Tu i ówdzie przez mgłę przebłyskiwały nikłe światła pochodni i latarni. Gandalf pertraktował z ludźmi, którzy mu zastąpili drogę, a przysłuchując się Pippin stwierdził, że mowa właśnie o nim.

- Ciebie, Mithrandirze, znamy – powiedział przywódca ludzi – zresztą ty znasz hasło Siedmiu Bram, wolno ci więc jechać dalej. O twoim towarzyszu wszakże nic nam nie wiadomo. Co to za jeden? Karzeł z gór północy? Nie chcemy w dzisiejszych czasach mieć w swoim kraju obcych gości, chyba że są to mężni i zbrojni wojownicy, na których pomocy i wierności możemy polegać.

- Poręczę za niego przed tronem Denethora – odparł Gandalf. – A co do męstwa, nie trzeba go mierzyć wzrostem. Mój towarzysz ma za sobą więcej bitew i niebezpiecznych przygód niż ty, Ingoldzie, chociaż jesteś od niego dwakroć wyższy. Przybywa prosto ze zdobytego Isengardu, o którego upadku przywozimy wam nowinę; jest bardzo utrudzony, gdyby nie to, zaraz bym go obudził. Nazywa się Peregrin; to mąż wielkiej waleczności.

- Mąż? – z powątpiewaniem rzekł Ingold, a inni zaśmiali się drwiąco.

- Mąż! – krzyknął Pippin, nagle trzeźwiejąc ze snu. – Mąż! Nic podobnego! Jestem hobbitem, nie człowiekiem i nie wojownikiem, chociaż zdarzało mi się wojować, gdy innej rady nie było. Nie dajcie się Gandalfowi zbałamucić!

- Niejeden zasłużony w bojach nie umiałby piękniej się przedstawić – powiedział Ingold. – Cóż to znaczy: hobbit?

- Niziołek – odparł Gandalf, a spostrzegając wrażenie, jakie ta nazwa wywarła na ludziach, wyjaśnił: - Nie, nie ten, lecz jego współplemieniec.

- I towarzysz jego wyprawy – dodał Pippin. – Był też z nami Boromir, wasz rodak; on to mnie ocalił wśród śniegów północy, a potem zginął w mojej obronie stawiając czoło przewadze napastników.

- Bądź cicho! – przerwał mu Gandalf. – Tę żałobną wieść wypada najpierw oznajmić jego ojcu.

- Już się jej domyślamy – odparł Ingold – bo dziwne znaki przestrzegały nas ostatnimi czasy. Skoro tak, jedźcie nie zwlekając do grodu. Władca Minas Tirith zechce pewnie co prędzej wysłuchać tego, kto mu przynosi ostatnie pożegnanie od syna, niechby to był człowiek czy też...

- Hobbit – rzekł Pippin. – Niewielkie usługi mogę oddać waszemu Władcy, lecz przez pamięć dzielnego Boromira zrobię wszystko, co w mojej mocy.

- Bądźcie zdrowi – powiedział Ingold. Ludzie rozstąpili się przed Gryfem, który wszedł zaraz w wąską bramę otwartą w murach. – Obyś wsparł Denethora dobrą radą w godzinie ciężkiej dla niego i dla nas wszystkich, Mithrandirze! – zawołał Ingold. – Szkoda, że znów przynosisz wieści o żałobie i niebezpieczeństwie, jak to jest podobno twoim zwyczajem.

- Rzadko się bowiem zjawiam i tylko wtedy, gdy potrzebna jest moja pomoc – odparł Gandalf. – Jeśli chcesz mojej rady, to sądzę, że za późno bierzecie się do naprawy murów wokół Pelennoru. Przeciw burzy, która się zbliża, najlepszą obroną będzie wam własna odwaga, a także nadzieja, którą wam przynoszę. Nie same tylko złe wieści wiozę! Zaniechajcie kielni, pora ostrzyć miecze!

- Te roboty skończymy dziś przed wieczorem – rzekł Ingold. – Naprawiamy już ostatnią część muru, najmniej zresztą narażoną, bo zwróconą w stronę sprzymierzonego z nami Rohanu. Czy wiesz coś o Rohańczykach? Czy stawią się na wezwanie? Jak sądzisz?

- Tak jest, przyjdą. Ale stoczyli już wiele bitew na waszym zapleczu. Ta droga, podobnie jak wszystkie inne, dziś już nie prowadzi w bezpieczne strony. Czuwajcie! Gdyby nie Gandalf, kruk złych wieści, zobaczylibyście ciągnące od Anorien zastępy Nieprzyjaciela zamiast jeźdźców Rohanu. Nie wiem na pewno, czy tak się mimo wszystko nie stanie. Żegnajcie i pamiętajcie, że trzeba mieć oczy otwarte!

Gandalf wjechał więc w szeroki pas ziemi za Rammas Echor – tak Gondorczycy nazwali zewnętrzny mur, wzniesiony niemałym trudem, gdy Ithilien znalazło się w zasięgu wrogiego cienia. Mur ten miał ponad dziesięć staj długości i odbiegając od stóp gór wracał ku nim zatoczywszy szeroki krąg wokół pól Pelennoru; piękne, żyzne podgrodzie rozpościerało się na wydłużonych zboczach i terasach, które opadały ku głębokiej dolinie Anduiny. W najdalej na północo-wschód wysuniętym punkcie mur odległy był od Wielkich Wrót stolicy o cztery staje; w tym miejscu szczególnie wysoki i potężny, górował na urwistej skarpie ponad pasmem nadrzecznej równiny; tu bowiem na podmurowanej grobli biegła od brodów i mostów Osgiliathu droga przechodząca między warownymi wieżami przez strzeżoną bramę. Na południo-zachodzie odległość między murem a miastem wynosiła najmniej, bo tylko jedną staję; tam Anduina, opływając szerokim zakolem góry Emyn Arnen w południowym Ithilien, skręcała ostro na zachód, a zewnętrzny mur piętrzył się tuż nad jej brzegiem, gdzie ciągnęły się bulwary i przystań Harlond dla łodzi przybywających pod prąd Rzeki z południowych prowincji. Podegrodzie było bogate w pola uprawne i sady, koło domów stały szopy i spichrze, owczarnie i obory; liczne potoki, perląc się, spływały z gór do Anduiny. Niewielu wszakże pasterzy i rolników żyło na tym obszarze, większość ludności Gondoru skupiała się w siedmiu kręgach stolicy lub w wysoko położonych dolinach na podgórzu, w Lossarnach czy też dalej na południe w pięknej krainie Lebennin, nad jej pięciu bystrymi strumieniami. Dzielne plemię osiadło między górami a Morzem. Uważano ich za Gondorczyków, lecz mieli w żyłach krew mieszaną, byli przeważnie krępej budowy i smagłej cery; wywodzili się od dawno zapomnianego ludu, który żył w cieniu gór za Czarnych Lat, przed nastaniem królów. Dalej jeszcze, w lennej krainie Belfalas mieszkał w zamku Dol Amroth nad Morzem książę Imrahil, potomek wielkiego rodu, a całe jego plemię rosłych ludzi miało oczy szarozielone jak morskie fale.

            Gandalf jechał czas jakiś, aż niebo rozwidniło się zupełnie, Pippin zaś, wybity wreszcie ze snu, rozglądał się wkoło. Po lewej ręce widział tylko jezioro mgieł wzbijających się ku złowrogim cieniom wschodu, po prawej natomiast spiętrzony od zachodu łańcuch górski urywał się nagle, jak gdyby kształtująca ten teren potężna Rzeka przerwała olbrzymią zaporę i wyżłobiła szeroką dolinę, która miała się stać później polem bitew i kością niezgody. Tam zaś, gdzie Białe Góry, Ered Nimrais, kończyły się, ujrzał Pippin wedle zapowiedzi Gandalfa ciemną bryłę góry Mindolluiny, fioletowe cienie w głębi wysoko położonych wąwozów i strzelistą ścianę bielejącą w blasku wstającego dnia. Na wysuniętym ramieniu tej góry stało miasto, strzeżone przez siedem kręgów kamiennych murów, tak stare i potężne, że zdawało się nie zbudowane, lecz wyrzeźbione przez olbrzymów w kośćcu ziemi.

            Pippin patrzał z podziwem, gdy nagle szare mury zbielały i zarumieniły się od porannej zorzy, słońce wychynęło nad cienie wschodu i wiązka promieni objęła gród. Hobbit krzyknął z zachwytu, bo wieża Ektheliona, wystrzelająca pośród ostatniego i najwyższego obrębu murów, rozbłysła na tle nieba jak iglica z pereł i srebra, smukła, piękna, kształtna, uwieńczona szczytem iskrzącym się jak kryształ. Z blanków powiały białe chorągwie trzepocząc na rannym wietrze, a z wysoka i z daleka dobiegł głos dźwięczny jakby srebrnych trąb.

            Tak Gandalf i Peregrin o wschodzie słońca wjechali pod Wielkie Wrota Gondoru i żelazne drzwi otwarły się przed Gryfem.

- Mithrandir! Mithrandir! – zawołali ludzie. – A więc burza jest naprawdę już blisko.

- Burza nadciąga – odparł Gandalf. – Przylatuję na jej skrzydłach. Muszę stanąć przed waszym władcą Denethorem, póki trwa jego namiestnictwo. Cokolwiek bowiem się zdarzy, zbliża się koniec Gondoru takiego, jaki znaliście dotychczas. Nie zatrzymujcie mnie!

Ludzie na rozkaz posłusznie odstąpili od niego i nie zadawali więcej pytań, chociaż ze zdziwieniem przyglądali się hobbitowi siedzącemu przed nim na siodle, a także wspaniałemu wierzchowcowi. Mieszkańcy grodu nie używali bowiem koni i rzadko widywano je na ulicach, chyba że niosły gońców Denethora. Toteż ludzie mówili między sobą:

- To z pewnością koń ze sławnych stajen króla Rohanu. Może Rohirrimowie wkrótce przybędą na pomoc.

Gryf tymczasem dumnie stąpał po długiej, krętej drodze pod górę.

Gród Minas Tirith rozsiadł się na siedmiu poziomach, z których każdy wrzynał się w zbocze góry i otoczony był murem, w każdym zaś murze była brama. Pierwsza, Wielkie Wrota, otwierała się w dolnym kręgu murów od wschodu, następna odsunięta była nieco na południe, trzecia – na północ, i tak dalej, aż po szczyt, tak że brukowana droga wspinająca się ku twierdzy przecinała stok zygzakiem to w tę, to w drugą stronę. Ilekroć zaś znalazła się nad Wielkimi Wrotami, wchodziła w sklepiony tunel, przebijający olbrzymi filar skalny, którego potężny, wystający blok dzielił wszystkie kręgi grodu z wyjątkiem pierwszego. Częściowo ukształtowała tak górę sama przyroda, częściowo praca i przemyślność ludzi sprzed wieków, dość że na tyłach rozległego dziedzińca za Wrotami piętrzył się bastion kamienny, ostrą niby kil statku krawędzią zwrócony ku wschodowi. Wznosił się aż do najwyższego kręgu, gdzie wieńczyła go obmurowana galeria; obrońcy twierdzy mogli więc jak załoga olbrzymiego okrętu z bocianiego gniazda spoglądać z wysoka na Wrota, leżące o siedemset stóp niżej. Wejście do twierdzy również otwierało się od wschodu, lecz było wgłębione w rdzeń skały; stąd długi, oświetlony latarniami skłon prowadził pod Siódmą Bramę. Za nią dopiero znajdował się Najwyższy Dziedziniec i Plac Wodotrysku u stóp Białej Wieży. Wieża ta, piękna i wyniosła, mierzyła pięćdziesiąt sążni od podstawy do szczytu, z którego flaga Namiestników powiewała na wysokości tysiąca stóp ponad równiną. Była to doprawdy potężna warownia, nie do zdobycia dla największej nawet nieprzyjacielskiej armii, jeśli w murach znaleźli się ludzie zdolni do noszenia broni; napastnicy mogliby wtargnąć łatwiej od tyłu, wspinając się po niższych od tej strony zboczach Mindolluiny, aż na wąskie ramię, które łączyła Górę Straży z głównym masywem. Lecz ramię to, wzniesione do wysokości piątego muru, zagradzały mocne szańce wsparte o urwistą, przewieszoną nad nim ścianę skalną. Tutaj w sklepionych grobowcach spoczywali dawni królowie i władcy, na zawsze milczący między górą a wieżą.

 

P

ippin z coraz większym podziwem patrzał na ogromne kamienne miasto; nawet we śnie nie widział dotąd nic równie wielkiego i wspaniałego. Ten gród był od Isengardu nie tylko rozleglejszy i potężniejszy, lecz znacznie piękniejszy. Niestety, wszystkie oznaki wskazywały, że podupadał z roku na rok, i żyła w nim już teraz ledwie połowa ludzi, których by mógł wygodnie pomieścić. Na każdej ulicy jeźdźcy mijali wielkie domy i dziedzińce, a nad łukami bram Pippin spostrzegał rzeźbione pięknie litery dziwnego i starodawnego pisma; domyślał się, że to nazwiska dostojnych mężów i rodów, zamieszkujących tu niegdyś; teraz siedziby ich stały opuszczone, na bruku wspaniałych dziedzińców nie dźwięczały niczyje kroki, głos żaden nie rozbrzmiewał w salach, ani jedna twarz nie ukazywała się w drzwiach czy też w pustych oknach. Wreszcie znaleźli się przed Siódmą Bramą, a ciepłe słońce, to samo, które lśniło za Rzeką, gdy Frodo wędrował dolinkami Ithilien, błyszczało tu na gładkich ścianach, na mocno osadzonych w skale filarach i na ogromnym sklepieniu, którego zwornik wyrzeźbiony był na kształt ukoronowanej, królewskiej głowy. Gandalf zeskoczył z siodła, bo koni nie wpuszczano do wnętrza twierdzy, a Gryf, zachęcony łagodnym szeptem swego pana, pozwolił się odprowadzić na bok.

            Strażnicy u bramy mieli czarne płaszcze, a hełmy niezwykłe, bardzo wysokie, nisko zachodzące na policzki i ciasno obejmujące twarze; hełmy te, ozdobione nad skronią białym skrzydłem mewy, błyszczały jak srebrne płomienie, były bowiem wykute ze szczerego mithrilu i stanowiły dziedzictwo z dni dawnej chwały. Na czarnych pancerzach widniało wyhaftowane białym jak śnieg jedwabiem kwitnące drzewo, a nad nim srebrna korona i gwiazdy. Był to tradycyjny strój potomków Elendila i nikt go już nie nosił w Gondorze prócz strażników twierdzy pilnujących wstępu na Plac Wodotrysku, gdzie ongi rosło Białe Drzewo.

            Wieść o przybyciu gości musiał ich zapewne wyprzedzić, bo otwarto bramę natychmiast, o nic nie pytając. Gandalf szybkim krokiem wszedł na wybrukowany białymi płytami dziedziniec. Urocza fontanna tryskała tu w blasku porannego słońca; otaczała ją świeża zieleń, lecz pośrodku, schylone nad basenem, stało Martwe Drzewo, a krople smutnie spadały z jego nagich, połamanych gałęzi z powrotem w czystą wodę.

            Pippin zerknął  na nie, spiesząc za Gandalfem. Wydało mu się ponure i zdziwił się, że zostawiono uschnięte drzewo w tak porządnie utrzymanym otoczeniu.

„Siedem gwiazd, siedem kamieni i jedno białe drzewo”.

Przypomniał sobie te słowa, wyszeptane kiedyś przez Gandalfa. Lecz już stał u drzwi wielkiej sali pod jaśniejącą wieżą; w ślad za Czarodziejem minął rosłych, milczących odźwiernych i znalazł się w chłodnym, cienistym, dzwoniącym echami wnętrzu kamiennego domu. W długim, pustym, wyłożonym płytami korytarzu Gandalf po cichu przemówił do Pippina:

- Rozważaj każde słowo, mości Peregrinie! Nie miejsce to i nie pora na hobbickie gadulstwo. Theoden to dobrotliwy staruszek. Denethor jest z innej zgoła gliny, dumny i przebiegły, znacznie też wspanialszego rodu i możniejszy, chociaż nie tytułują go królem. Będzie przede wszystkim zwracał się do ciebie i zada ci mnóstwo pytań, skoro możesz mu wiele powiedzieć o jego synu Boromirze. Kochał go bardzo, może za bardzo; tym bardziej, że wcale do siebie nie byli podobni. Lecz zapewne użyje osłony miłości, żeby dowiedzieć się wszystkiego, co chce, licząc, że łatwiej się tego dowie od ciebie niż ode mnie. Nie mów nic ponad to, co konieczne, a zwłaszcza nie wspominaj o misji Froda. Ja sam to wyjaśnię we właściwej chwili. Jeśli się da, nie mów też nic o Aragornie.

- Dlaczego? Co zawinił Obieżyświat? – szepnął Pippin. – Chciał przecież także przyjść tutaj, prawda? I niechybnie wkrótce zjawi się we własnej osobie.

- Może, może – odparł Gandalf. – Jeśli się jednak zjawi, nadejdzie pewnie inną drogą, niż myślimy, inną, niż myśli sam Denethor. Tak będzie lepiej. W każdym razie nie my zapowiemy jego przybycie. Gandalf zatrzymał się przed wysokimi drzwiami z polerowanego metalu.

- Widzisz, mój Pippinie, brak mi czasu na wykład z historii Gondoru, chociaż wielka szkoda, żeś się czegoś więcej nie nauczył za młodu, zamiast plądrować ptasie gniazda po drzewach i wagarować w lasach Shire’u. Posłuchaj jednak mojej rady. Nie byłoby mądrze przynosząc potężnemu władcy wieść o śmierci spadkobiercy opowiadać szeroko o bliskim nadejściu kogoś, kto – jeśli przyjdzie – ma prawo zażądać tronu. Zrozumiałeś?

- Tronu? – powtórzył oszołomiony Pippin.

- Tak jest – rzekł Gandalf. – Jeżeli dotychczas wędrowałeś po świecie z zatkanymi uszami i uśpionym umysłem, obudź się wreszcie!

I zapukał do drzwi.

 

D

rzwi się otwarły, lecz nikogo za nimi nie było. Pippin ujrzał ogromną salę. Światło docierało do niej przez okna, głęboko wcięte w grube mury dwóch bocznych naw, odgrodzonych od środkowej rzędami wysmukłych kolumn podpierających strop. Kolumny z litego czarnego marmuru rozkwitały u szczytów kapitelami wyrzeźbionymi w dziwne postacie zwierząt i liście osobliwego kształtu. Wysoko w górze ogromne sklepienie połyskiwało w półmroku matowym złotem, inkrustowanym w różnobarwny deseń. W tej długiej, uroczystej sali nie było zasłon ani dywanów, żadnych tkanin ani drewnianych sprzętów, tylko pomiędzy kolumnami mnóstwo milczących posągów wykutych w zimnym kamieniu.

            Pippin nagle przypomniał sobie wyciosane w skale Argonath pomniki i z trwożną czcią spojrzał w perspektywę tego szpaleru dawno zmarłych królów. W głębi, wzniesiony na kilku stopniach stał wysoki tron pod baldachimem z marmuru rzeźbionym na kształt ukoronowanego hełmu. Za nim na ścianie mozaika z drogocennych kamieni przedstawiała kwitnące drzewo. Tron był pusty. U podnóża wzniesienia, na najniższym stopniu, szerokim i wysokim, umieszczono kamienny fotel, czarny i gładki, a na nim siedział stary człowiek ze spuszczonymi oczyma. W ręku trzymał białą różdżkę opatrzoną złotą gałką. Nie podniósł wzroku. Dwaj przybysze z wolna szli ku niemu, aż stanęli o trzy kroki przed kamiennym fotelem. Wówczas Gandalf przemówił:

- Witaj, Władco i Namiestniku Minas Tirith, Denethorze, synu Ektheliona! Przynoszę ci radę i wieści w tej ciężkiej godzinie.

Dopiero wtedy stary człowiek dźwignął głowę. Pippin zobaczył rzeźbioną pięknie twarz, dumne rysy, cerę koloru kości słoniowej, długi, orli nos pomiędzy ciemnymi, głęboko osadzonymi oczyma. Wydała mu się bardziej podobna do Aragorna niż do Boromira.

- Godzina jest zaprawdę ciężka – rzekł starzec – a ty masz zwyczaj zjawiać się w takich właśnie chwilach, Mithrandirze. Lecz chociaż wszystkie znaki zwiastują nam, że wkrótce los Gondoru się przesili, mniej ciąży mojemu sercu ta sprawa niźli własne nieszczęście. Powiedziano mi, żeś przywiózł kogoś, kto był świadkiem zgonu mojego syna. Czy to ten twój towarzysz?

- Tak jest – odparł Gandalf. – Jeden z dwóch świadków. Drugi został u boku Theodena, króla Rohanu, i niebawem zapewne też przybędzie. Są to, jak widzisz, niziołki, lecz żaden z nich nie jest tym, o którym mówi przepowiednia.

- Bądź co bądź niziołki – posępnie stwierdził Denethor – a niezbyt miła jest dla mnie ta nazwa, odkąd złowieszcze słowa zakłóciły spokój tego dworu i popchnęły mojego syna do szaleńczej wyprawy, w której znalazł śmierć. Mój Boromir! Jakże nam go dzisiaj brak! To Faramir powinien był iść zamiast niego.

- I poszedłby chętnie – rzekł Gandalf. – Nie bądź niesprawiedliwy w swoim żalu. Boromir domagał się tej misji dla siebie i za nic nie zgadzał się, by go ktoś inny zastąpił. Miał charakter władczy, zagarniał to, czego pragnął. Długo wędrowałem w jego towarzystwie i dobrze go poznałem. Ale mówisz o jego śmierci. Więc ta wiadomość doszła do ciebie wcześniej niż my?

- Doszło do moich rąk to – powiedział Denethor i odkładając różdżkę podniósł ze swych kolan przedmiot, w który się wpatrywał, gdy goście zbliżali się do tronu. W każdej ręce trzymał połowę dużego, pękniętego na dwoje, bawolego rogu, okutego srebrem.

- To róg, który Boromir nosił zawsze przy sobie! – wykrzyknął Pippin.

- Tak jest – rzekł Denethor. – W swoim czasie i ja go nosiłem, jak wszyscy pierworodni synowie w moim rodzie od zamierzchłych czasów, jeszcze sprzed upadku królów, od czasów, gdy Vorondil, ojciec Mardila, polował na białe bawoły Arawa na dalekich stepach Rhun. Trzynaście dni temu usłyszałem znad północnego pogranicza ściszony głos tego rogu, potem zaś Rzeka przyniosła mi go, lecz złamany; nigdy już więcej nie zagra. – Denethor umilkł i zapadła posępna cisza. Nagle zwrócił czarne oczy na Pippina. – Co powiesz na to, niziołku?

- Trzynaście dni temu... – wyjąkał Pippin. – Tak, to się zgadza. Stałem przy nim, gdy zadął w róg. Lecz pomoc nie nadeszła. Tylko nowe bandy orków.

- A więc byłeś przy tym – rzekł Denethor patrząc pilnie w twarz hobbita. – Opowiedz mi wszystko. Dlaczego pomoc nie nadeszła? Jakim sposobem ty ocalałeś, a poległ Boromir, mąż tak wielkiej siły, mając tylko garść orków przeciw sobie?

Pippin zaczerwienił się i zapomniał o strachu.

- Najsilniejszy mąż zginąć może od jednej strzały – odparł – a Boromira przeszył cały rój strzał. Gdy go ostatni raz widziałem, osunął się pod drzewo i wyciągał ze swojego boku czarnopióry grot. Co do mnie, omdlałem w tym momencie i wzięto mnie do niewoli. Później już nie widziałem Boromira i nic więcej o nim nie słyszałem. Ale czczę jego pamięć, bo to był mężny człowiek. Umarł, żeby nas ocalić, mnie i mego współplemieńca Meriadoka; żołdacy czarnego Władcy porwali nas obu i powlekli w lasy. Chociaż nie zdołał nas obronić, nie umniejsza to mojej wdzięczności.

Pippin spojrzał Denethorowi prosto w oczy, bo zbudziła się w nim jakaś dziwna duma i zranił go ton wzgardy czy podejrzenia w zimnym głosie starca.

- Wiem, że tak możnemu władcy ludzi nie na wiele się przydadzą usługi hobbita, niziołka z dalekiego północnego kraju, lecz to, na co mnie stać, ofiarowuję ci na spłatę mego długu.

I odrzucając z ramion szary płaszcz Pippin dobył mieczyka, by złożyć go u nóg Denethora.

            Nikły uśmiech, jak chłodny błysk słońca w zimowy wieczór, przemknął po starczej twarzy; Denethor spuścił jednak głowę i wyciągnął rękę odkładając na bok szczątki Boromirowego rogu.

- Podaj mi swój oręż! – rzekł. Pippin podniósł mieczyk i podał władcy rękojeścią do przodu.

- Skąd go masz? – spytał Denethor. – Wiele, wiele lat przetrwała ta stal. To niewątpliwie ostrze wykute przez nasze plemię na północy w niepamiętnej przeszłości.

- Broń ta pochodzi z Kurhanów, które wznoszą się na pograniczu mojego kraju – odparł Pippin. – Lecz dziś mieszkają tam jedynie złośliwe upiory i wolałbym o nich nie mówić więcej.

- Dziwne legendy krążą o was – rzekł Denethor. – Raz jeszcze sprawdza się przysłowie, że nie należy sądzić człowieka – lub niziołka – po pozorach. Przyjmuję twoje usługi. Niełatwo cię bowiem nastraszyć słowami i umiesz przemawiać dworną mową, chociaż brzmi ona niezwykle w uszach ludów południa. Nadchodzą czasy, gdy potrzebni nam będą pomocnicy rycerskich obyczajów, mali czy wielcy. Przysięgnij mi teraz wierność.

- Ujmij rękojeść miecza – pouczył hobbita Gandalf – i powtarzaj za Denethorem przysięgę, jeśli nie zmieniłeś postanowienia.

- Nie zmieniłem – rzekł Pippin.

Starzec położył mieczyk na swych kolanach i zaczął recytować formułę przysięgi, Pippin zaś, z ręką na gardzie, powtarzał z wolna słowo po słowie.

- Ślubuję wierność i służbę Gondorowi i Namiestnikowi władającemu tym królestwem. Jemu posłuszny, będę usta otwierał lub zamykał, czynił lub wstrzymywał się od czynów, pójdę, gdzie mi rozkaże, lub wrócę na jego wezwanie, służyć mu będę w biedzie lub w dostatku, w czas pokoju lub wojny, życiem lub śmiercią, od tej chwili, aż dopóki mój pan mnie nie zwolni lub śmierć nie zabierze, lub świat się nie skończy. Tak rzekłem ja, Peregrin, syn Paladina, niziołek z Shire’u.

- Przyjąłem te słowa, ja, Denethor, syn Ektheliona, Władca Gondoru, Namiestnik wielkiego króla, i nie zapomnę ich ani też nie omieszkam wynagrodzić sprawiedliwie: wierność miłością, męstwa czcią, wiarołomstwa pomstą.

Po czym Pippin otrzymał z powrotem swój mieczyk i wsunął go do pochwy.

- A teraz – rzekł Denethor – daję ci pierwszy rozkaz: mów i nie przemilczaj prawdy. Opowiedz mi całą historię, przypomnij sobie wszystko, co wiesz o moim synu Boromirze. Siądź i zaczynaj!

Mówiąc to uderzył w mały srebrny gong stojący obok jego podnóżka i natychmiast zjawili się słudzy. Pippin zrozumiał, że stali od początku w niszach po obu stronach drzwi, gdzie ani on, ani Gandalf nie mogli ich widzieć.

- Przynieście wino, jadło i krzesła dla gości – rzekł Denethor – i pilnujcie, by nikt nam nie przeszkodził w ciągu następnej godziny.

- Tyle tylko czasu mogę wam poświęcić – dodał zwracając się do Gandalfa – bo wiele spraw ciąży na mojej głowie. Może nawet ważniejszych, lecz mniej dla mnie pilnych. Ale jeśli się da, porozmawiamy znowu dziś wieczorem.

- Mam nadzieję, że wcześniej jeszcze – odparł Gandalf. – Spieszyłem bowiem z wiatrem na wyścigi z odległego o sto pięćdziesiąt staj Isengardu nie tylko po to, by ci przywieźć jednego małego wojaka, choćby najdworniejszych obyczajów. Czy nie ma dla ciebie wagi wiadomość, że Theoden stoczył wielką bitwę, że Isengard padł i że złamałem różdżkę Sarumana?

- Nowiny bardzo ważne, lecz wiedziałem o tym bez ciebie, dość by powziąć własne plany ku obronie od groźby ze wschodu.

Denethor zwrócił ciemne oczy na Gandalfa, a Pippin nagle spostrzegł między nimi dwoma jakieś podobieństwo i wyczuł napięcie dwóch sił, jak gdyby tlący się lont łączył dwie pary oczu i lada chwila mógł buchnąć płomieniem.

            Denethor nawet bardziej wyglądał na czarodzieja niż Gandalf, więcej miał w sobie majestatu, urody i siły. Zdawał się starszy. Lecz inny jakiś zmysł na przekór wzrokowi upewnił Peregrina, że Gandalf posiada większą moc, głębszą mądrość i majestat wspanialszy, chociaż ukryty. Na pewno też był starszy. „Ile on może mieć lat?” – myślał Pippin i dziwił się, że nigdy dotychczas nie zadał sobie tego pytania. Drzewiec mruczał coś o czarodziejach, lecz słuchając go hobbit nie pamiętał, że to dotyczy również Gandalfa. Kim jest naprawdę Gandalf? W jakiej odległej przeszłości, w jakim kraju przyszedł na świat? Kiedy go opuści? Pippin ocknął się z zadumy. Denethor i Gandalf wciąż patrzyli sobie w oczy, jakby nawzajem czytając swe myśli. Lecz Denethor pierwszy odwrócił twarz.

- Tak – powiedział. – Kryształy jasnowidzenia podobno zaginęły, mimo to władcy Gondoru mają wzrok bystrzejszy niż pospolici ludzie i wiele nowin dociera do nich. Ale teraz proszę, siądźcie.

 

S

łudzy przynieśli fotel i niskie krzesełko, podali na tacy srebrny dzban, kubki i białe ciasto. Pippin usiadł, lecz nie mógł oderwać oczu od starego władcy. Czy mu się zdawało, czy też rzeczywiście mówiąc o kryształach Denethor z nagłym błyskiem w oczach spojrzał na niego.

- Opowiedz swoją historię, mój wasalu – rzekł Denethor na pół żartobliwie, a na pół drwiąco. – Cenne są dla mnie słowa tego, kto przyjaźnił się z moim synem.

Pippin na zawsze zapamiętał tę godzinę spędzoną w ogromnej sali pod przenikliwym spojrzeniem Władcy Gondoru, w ogniu coraz to nowych podchwytliwych pytań, z Gandalfem u boku przysłuchującym się czujnie i powściągającym – hobbit wyczuwał to nieomylnie – gniewną niecierpliwość. Kiedy minął wyznaczony czas i Denethor znów zadzwonił w gong, Pippin był bardzo znużony.

„Jest chyba niewiele po dziewiątej – myślał. – Mógłbym teraz zjeść trzy śniadania za jednym zamachem”.

- Zaprowadźcie dostojnego Mithrandira do przygotowanego dlań domu – powiedział Denethor do sług. – Jego towarzysz może, jeśli sobie życzy, zamieszkać tymczasem razem z nim. Ale wiedzcie, że zaprzysiągł mi służbę; nazywa się Peregrin, syn Paladina; trzeba go wtajemniczyć w pomniejsze hasła. Zawiadomcie dowódców, że mają się stawić tutaj u mnie możliwie zaraz po wybiciu trzeciej godziny. Ty, czcigodny Mithrandirze, przyjdź również, jeśli i kiedy ci się spodoba. O każdej porze masz do mnie wstęp wolny, z wyjątkiem krótkich godzin mego snu. Ochłoń z gniewu, który w tobie wzbudziło szaleństwo starca, i wróć, by mnie wesprzeć radą i pociechą.

- Szaleństwo? – powtórzył Gandalf. – O, nie! Prędzej umrzesz, niż stracisz rozum, dostojny panie. Umiesz nawet żałoby użyć jako płaszcza. Czy sądzisz, że nie zrozumiałem, dlaczego przez godzinę wypytywałeś tego, który wie mniej, chociaż ja siedziałem obok?

- Jeśli zrozumiałeś, możesz być zadowolony – odparł Denethor. – Szaleństwem byłaby duma, która by wzgardziła pomocą i radą w potrzebie; lecz ty udzielasz tych darów wedle własnych zamysłów. Władca Gondoru nie będzie nigdy narzędziem cudzych planów, choćby najszlachetniejszych. W jego bowiem oczach żaden cel na tym świecie nie może górować nad sprawą Gondoru. A Gondorem ja rządzę, nikt inny, chyba że wrócą królowie.

- Chyba że wrócą królowie? – powtórzył Gandalf. – Słusznie, czcigodny Namiestniku, twoim obowiązkiem jest zachować królestwo na ten przypadek, którego dziś już mało kto się spodziewa. I w tym zadaniu użyczę ci wszelkiej pomocy, jaką zechcesz ode mnie przyjąć. Ale powiem jasno: nie rządzę żadnym królestwem, Gondorem ani innym państwem, wielkim czy małym. Obchodzi mnie wszakże każde dobro zagrożone niebezpieczeństwem na tym dzisiejszym świecie. W moim sumieniu nie uznam, że nie spełniłem obowiązku, choćby Gondor zginął, jeśli przetrwa tę noc coś innego, co może jutro rozkwitnąć i przynieść owoce. Ja bowiem także jestem namiestnikiem. Czyś o tym nie wiedział?

I rzekłszy to odwrócił się, a Pippin biegł za nim do wyjścia usiłując dotrzymać mu kroku.

            Gandalf nie spojrzał na hobbita ani się nie odezwał do niego przez całą drogę. Przewodnik wprowadził ich od drzwi sali przez Plac Wodotrysku na uliczkę między wysokie kamienne budynki. Skręcali parę razy, nim wreszcie zatrzymali się przed domem w pobliżu muru strzegącego twierdzy od północnej strony, opodal ramienia, które łączyło gród z głównym masywem góry. Weszli po szerokich rzeźbionych schodach na piętro, gdzie znaleźli się w pięknym pokoju, jasnym i przestronnym, ozdobionym zasłonami z gładkiej, lśniącej, złocistej tkaniny. Sprzętów było tu niewiele, nic prócz stolika, dwóch krzeseł i ławy, ale po obu stronach w nie zasłoniętych alkowach przygotowano łóżka z porządną pościelą, a także miski i dzbany z wodą do mycia. Trzy wysokie, wąskie okna otwierały widok na północ, ponad szeroką pętlą Anduiny, wciąż jeszcze osnutej mgłą, ku odległym wzgórzom Emyn Muil i wodogrzmotom Rauros. Pippin musiał wleźć na ławę i wychylić się poprzez szeroki kamienny parapet, by wyjrzeć na świat.

- Czy gniewasz się na mnie, Gandalfie? – spytał, gdy przewodnik pozostawił ich samych i zamknął drzwi. – Zrobiłem, co mogłem.

- Bez wątpienia! – odparł Gandalf wybuchając nagle śmiechem; podszedł do Pippina, objął go ramieniem i także popatrzał przez okno. Pippin zerknął na twarz Czarodzieja górującą tuż nad jego głową, trochę zaskoczony, bo śmiech zabrzmiał beztrosko i wesoło. A jednak porysowana zmarszczkami twarz Gandalfa wydała mu się w pierwszej chwili zakłopotana i smutna; dopiero po dłuższej obserwacji dostrzegł pod tą maską wyraz wielkiej radości, ukryte źródło wesela, tak bogate, że mogłoby śmiechem wypełnić całe królestwo, gdyby trysnęło swobodnie.

- Niewątpliwie zrobiłeś, co mogłeś – rzekł Czarodziej. – Mam nadzieję, że nieprędko po raz drugi znajdziesz się w równie trudnym położeniu, między dwoma tak groźnymi starcami. Mimo wszystko Władca Gondoru dowiedział się od ciebie więcej, niż przypuszczasz, Pippinie. Nie zdołałeś ukryć przed nim, że nie Boromir przewodził Drużynie po wyjściu z Morii i że był wśród was ktoś niezwykle dostojny, kto wkrótce przybędzie do Minas Tirith, i że ten ktoś ma u boku legendarny miecz. Ludzie w Gondorze myślą wiele o starych legendach, a Denethor, odkąd Boromir ruszył na wyprawę, nieraz rozważał słowa wyroczni i zastanawiał się, co miała znaczyć „zguba Isildura”.

To człowiek niepospolity wśród ludzi tych czasów, Pippinie; kimkolwiek byli jego przodkowie, niemal najczystsza krew Westernesse płynie w żyłach Denethora, tak jak i w żyłach jego młodszego syna, Faramira; Boromir, którego ojciec najbardziej kochał, był jednak inny. Denethor sięga wzrokiem daleko. Jeśli wytęży wolę, może wyczytać wiele z tego, co inni myślą, nawet jeśli przebywają w odległym kraju. Niełatwo go oszukać i niebezpiecznie byłoby tego próbować.

Pamiętaj o tym, Pippinie. Zaprzysiągłeś mu bowiem służbę. Nie wiem, skąd ci ten pomysł przyszedł do głowy czy może do serca. Ale dobrze postąpiłeś. Nie przeszkodziłem ci w tym, bo zimny rozsądek nie powinien nigdy hamować szlachetnych porywów. Nie tylko wprawiłeś go w dobry humor, ale wzruszyłeś jego serce. Zyskałeś zaś przynajmniej swobodę poruszania się do woli po Minas Tirith – gdy nie będziesz na służbie. Medal ma bowiem drugą stronę. Oddałeś się pod rozkazy Denethora; on o tym nie zapomni. Bądź nadal ostrożny!

Gandalf umilkł i westchnął.

- No tak, ale nie trzeba zbyt wiele myśleć o jutrze. Przede wszystkim dlatego, że każdy następny dzień przez długi czas jeszcze będzie przynosił gorsze troski niż poprzedni. A ja nie będę ci mógł teraz w niczym pomóc. Szachownica jest zastawiona, figury już poszły w ruch; jedną z nich bardzo chciałbym odnaleźć, a mianowicie Faramira, który jest obecnie spadkobiercą Denethora. Nie sądzę, by przebywał w stolicy, ale nie miałem czasu na zasięgnięcie języka. Muszę już iść, Pippinie. Muszę wziąć udział w naradzie dowódców i dowiedzieć się z niej jak najwięcej. Teraz jednak kolej na ruch przeciwnika, który lada chwila otworzy wielką grę. A pionki zagrają w niej role nie mniejsze niż figury, Peregrinie, synu Paladina, żołnierzu Gondoru. Wyostrz swój miecz!

Gandalf podszedł do drzwi, lecz odwrócił się od progu raz jeszcze.

- Spieszę się, Pippinie – rzekł. – Oddaj mi pewną przysługę, gdy wyjdziesz na miasto. Zrób to, zanim położysz się na spoczynek, jeśli nie jesteś zanadto zmęczony. Odszukaj Gryfa i sprawdź, jak go zaopatrzono. Tutejsi ludzie są dobrzy dla zwierząt, bo to zacne i rozumne plemię, ale nie umieją obchodzić się z końmi tak jak Rohirrimowie.

 

Z

 tym słowy Gandalf wyszedł, a w tejże chwili z wieży fortecznej rozległ się głos dzwonu, czysty i dźwięczny. Trzy uderzenia srebrzyście rozbrzmiały w powietrzu i umilkły: wybiła godzina trzecia po wschodzie słońca.

            Pippin wkrótce potem zbiegł ze schodów i rozejrzał się po ulicy. Słońce świeciło jasne i ciepłe, wieże i wysokie domy rzucały wydłużone, ostre cienie w stronę zachodu. W górze pod błękitem szczyt Mindolluiny wznosił kołpak i okryte śnieżnym płaszczem ramiona. Wszystkimi ulicami grodu zbrojni mężowie dążyli w różnych kierunkach, jakby z wybiciem trzeciej godziny spieszyli zmienić straże i objąć posterunki.

- W Shire liczylibyśmy godzinę dziewiątą – stwierdził głośno sam do siebie Pippin. – Pora smacznego śniadania i otwarcia okna na blask wiosennego słońca. Ach, jak chętnie bym zjadł śniadanie! Ciekawe, czy ci ludzie tutaj w ogóle znają ten zwyczaj; może u nich już dawno po śniadaniu? Kiedy też podają obiad i gdzie?

W tym momencie zobaczył mężczyznę w czarno-białej odzieży zbliżającego się wąską uliczką od ośrodka twierdzy. Pippin czuł się samotny, postanowił więc zagadnąć nieznajomego, gdy ten będzie go mijał; okazało się to jednak niepotrzebne, bo mężczyzna podszedł wprost do niego.

- Ty jesteś niziołek Peregrin? – spytał. – Powiedziano mi, że złożyłeś przysięgę na służbę władcy tego grodu. Witaj! – Wyciągnął rękę, którą Pippin uścisnął. – Nazywam się Beregond, syn Baranora. Mam wolne przedpołudnie, więc zlecono mi wyuczyć cię haseł i wyjaśnić przynajmniej część tego, co z pewnością chciałbyś wiedzieć. Ja ze swej strony też spodziewam się nauczyć od ciebie niejednego. Nigdy bowiem jeszcze nie widzieliśmy w tym kraju niziołka, a choć doszły nas różne słuchy o waszym plemieniu, stare historie, które się u nas zachowały, nic prawie o was nie mówią. Co więcej, jesteś przyjacielem Mithrandira. Czy znasz go dobrze?

- Jak by ci rzec? – odparł Pippin. – Nasłuchałem się o nim wiele przez całe moje krótkie życie, ostatnio zaś odbyłem długą podróż w jego towarzystwie. Ale w tej księdze czytać by można długo, a ja nie mogę się chwalić, że poznałem z niej więcej niż jedną, może dwie kartki. Myślę jednak, że mało kto zna go lepiej. Na przykład w naszej kompanii tylko Aragorn znał go naprawdę.

- Aragorn? – spytał Beregond. – Co to za jeden?

- Hm... – zająknął się Pippin. – Człowiek, który z nami wędrował. Zdaje się, że teraz bawi w Rohanie.

- Ty również, jak mi mówiono, byłeś w Rohanie. Chętnie bym cię o ten kraj także wypytywał, bo znaczną część tej nikłej nadziei, jaka nam została, w nim właśnie pokładamy. Ale zaniedbuję swe obowiązki, przede wszystkim bowiem miałem odpowiadać na twoje pytania. Czegóż pragniesz się dowiedzieć, Peregrinie?

- Jeśli wolno... hm... najpierw chciałbym zadać pytanie dość dla mnie w tej chwili palące, w sprawie śniadania i rzeczy temu podobnych. Mówiąc prościej, ciekaw jestem, w jakich porach jada się u was, a także gdzie mieści się sala jadalna, jeśli w ogóle istnieje. A gospody? Rozglądałem się jadąc pod górę, lecz nic w tym rodzaju nie dostrzegłem, chociaż dobrze krzepiła mnie nadzieja na łyk dobrego piwa, który spodziewałem się dostać w tej siedzibie mądrych i uprzejmych ludzi.

Beregond popatrzał na niego z powagą.

- Stary wojak z ciebie, jak widzę – rzekł. – Powiadają, że żołnierze na wyprawie wojennej zawsze rozglądają się pilnie za okazją do jadła i napitku; nie wiem, czy to prawda, bo sam niewiele po świecie podróżowałem. A więc nic jeszcze dzisiaj w ustach nie miałeś?

- Żeby nie skłamać, muszę przyznać, że miałem – odparł Pippin – ale tylko kubek wina i kawałek ciasta, z łaski waszego władcy, który mnie przy tym poczęstunku tak wyżyłował pytaniami, że mi się jeszcze bardziej jeść zachciało.

Beregond śmiał się serdecznie.

- Jest u nas gadka, że mali ludzie największych przy stole prześcigają. Wiedz, że nie gorsze jadłeś śniadanie niż reszta załogi w grodzie, chociaż bardziej zaszczytne. Żyjemy w warowni, w wieży strażniczej i w stanie wojennego pogotowia. Wstajemy wcześniej niż słońce, przegryzamy byle czym o brzasku i obejmujemy służbę wraz ze świtem. Ale nie rozpaczaj! – Zaśmiał się znowu, widząc, jak Pippinowi mina zrzedła. – Ci, którzy wykonują ciężkie prace, posilają się dodatkowo w ciągu przedpołudnia. Potem jemy śniadanie w południe lub później, jak komu obowiązki pozwolą; a po zachodzie słońca zbieramy się na główny posiłek i zabawiamy się wtedy, o tyle, o ile jeszcze w tych czasach zabawiać się można. A teraz chodźmy! Oprowadzę cię po grodzie, postaramy się o jakiś prowiant i zjemy na murach, ciesząc się pięknym porankiem.

- Zaraz, zaraz! – odparł rumieniąc się Pippin. – Łakomstwo czy też głód, jeśli zechcesz łaskawie tak to nazwać, wymazało z mej pamięci ważniejszą sprawę. Gandalf – Mithrandir – jak wy go nazywacie – polecił mi, bym odwiedził jego wierzchowca, Gryfa, wspaniałego rumaka z Rohanu, perłę królewskiej stadniny, którego mimo to król Theoden podarował Mithrandirowi za jego zasługi. Zdaje mi się, że nowy właściciel kocha to zwierzę serdeczniej niż niejednego człowieka, jeśli więc chcecie go sobie zjednać, potraktujcie Gryfa z wszelkimi honorami, w miarę możności lepiej nawet niż hobbita...

- Hobbita? – przerwał mu Beregond.

- Tak my siebie nazywamy – wyjaśnił Pippin.

- Cieszę się, żeś mnie tej nazwy nauczył – rzekł Beregond – bo teraz mogę powiedzieć, że obcy akcent nie szpeci pięknej wymowy, a hobbici to plemię bardzo wymowne. Chodźmy! Zapoznasz mnie z tym szlachetnym koniem. Lubię zwierzęta, niestety rzadko je widuję w naszym kamiennym grodzie; wychowałem się gdzie indziej, w dolinie pod górami, a rodzina moja pochodzi z Ithilien. Bądź wszakże spokojny! Złożymy Gryfowi krótką wizytę, tyle tylko, ile grzeczność wymaga, potem zaś pospieszymy do spiżarni.

 

P

ippin zastał Gryfa w porządnej stajni i dobrze opatrzonego. W szóstym bowiem kręgu poza murami warowni było kilka stajen, gdzie trzymano rącze wierzchowce w pobliżu kwatery gońców Namiestnika; gońcy czuwali, gotowi zawsze do drogi na rozkaz Denethora lub któregoś z najwyższych dowódców. Tego jednak ranka wszyscy ci ludzie ich konie byli poza grodem na służbie. Gryf na widok Pippina zarżał i zwrócił ku niemu łeb.

- Dzień dobry! – powiedział Pippin. – Gandalf przyjdzie, jak tylko będzie miał chwilę wolną. Jest zajęty, ale przysyła ci pozdrowienia oraz mnie, żebym sprawdził, czy ci czego nie brakuje i czyś już odpoczął po trudach.

Gryf zadzierał łeb i grzebał nogą, lecz pozwolił Beregondowi pogłaskać się lekko po karku.

- Wygląda, jakby rwał się do wyścigu, a nie jakby właśnie przybył z dalekiej drogi – rzekł Beregond. – Silny i dumny koń. A gdzie siodło i uzda? Należałby mu się strój bogaty i piękny.

- Nie ma dość bogatego i pięknego rzędu dla takiego konia – odparł Pippin. – Nie zniósłby też wędzidła. Jeśli zgodzi się nieść jeźdźca, niczego więcej nie trzeba; jeśli nie zechce, nie zmusisz go wędzidłem, ostrogą ani biczem. Do widzenia, Gryfie. Bądź cierpliwy. Bitwa już blisko.

Rumak zadarł łeb i zarżał tak potężnie, że mury stajni zatrzęsły się, a Beregond i Pippin zatkali uszy. Sprawdzili jeszcze, czy w żłobie jest dość obroku, i wreszcie pożegnali Gryfa.

- A teraz poszukajmy obroku dla siebie – rzekł Beregond prowadząc Pippina z powrotem do twierdzy, pod bramę w północnym murze ogromnej wieży. Stąd zeszli po długich schodach w szeroki chłodny korytarz oświetlony latarniami. Po obu jego stronach widniały szeregi drzwi, a jedne z nich były właśnie otwarte.

- Tu mieszczą się składy i spiżarnie mojego oddziału – powiedział Beregond. – Witaj, Targonie! – zawołał przez uchylone drzwi. – Wcześnie jeszcze, ale przyprowadziłem gościa, którego Denethor przyjął dziś do służby. Przybywa z daleka, wypościł się w drodze, ranek spędził na ciężkiej pracy i jest głodny. Daj nam, co tam masz pod ręką.

Dostali chleb, masło, ser i jabłka z resztek zimowego zapasu, pomarszczone, lecz zdrowe i słodkie, a także skórzany bukłak z młodym piwem oraz drewniane talerze i kubki. Wszystko to zapakowali do łozinowego koszyka i wyszli znowu na słoneczny świat. Beregond zaprowadził teraz Pippina na wschodni kraniec wielkiego, wysuniętego niby ramię muru, gdzie była wnęka strzelnicza, a pod jej parapetem kamienna ława. Otwierał się stąd szeroki widok na okolicę zalaną światłem poranka.

            Zjedli i wypili, a potem gawędzili trochę o Gondorze, o tutejszym życiu i obyczajach, a także trochę o dalekiej ojczyźnie Pippina i o dziwnych krajach, które w swych wędrówkach poznał. Beregond bimbał w powietrzu krótkimi nogami siedząc na kamiennej ławie lub właził na nią i wspinał się na palce, aby wyjrzeć na kraj rozpostarty u stóp fortecy.

- Nie chcę taić przed tobą, zacny Pippinie – rzekł wreszcie – że wśród nas wyglądasz jak dziecko, nie jesteś większy niż nasi chłopcy w dziewiątym roku życia; a mimo to zaznałeś tylu niebezpieczeństw i widziałeś takie różne cuda, że niewielu siwych i brodatych starców mogłoby się podobnymi przygodami pochwalić. Myślałem, że dla kaprysu nasz władca chce wziąć sobie szlachetnie urodzonego pazia, jak podobno mieli dawni królowie w zwyczaju. Widzę jednak, że się myliłem i przepraszam cię za tę omyłkę.

- Wybaczam ci - odparł Pippin - tym bardziej żeś się niewiele pomylił. W mojej ojczyźnie uchodziłbym za wyrostka, cztery lata brakuje mi jeszcze do pełnoletności, jak ją w Shire liczą. Lecz nie mówmy wciąż o mnie. Rozejrzyjmy się razem po okolicy i objaśnij mi łaskawie, co stąd widać.

Słońce stało już dość wysoko na niebie, mgła z nizin podniosła się w górę, a resztki jej płynęły nad głowami jak białe strzępy obłoku przynaglanego od wschodu wiatrem, który wzmógł się teraz i łopotał w białych flagach i sztandarach na wieży. W dole, na dnie doliny, o jakieś pięć staj w linii prostej od wylotu strzelnicy, połyskiwały szare wody Wielkiej Rzeki, która płynąc od północo-zachodu zataczała szeroki łuk na południe i z powrotem na zachód, by zginąć w omglonym blasku, kryjącym odległe o kilkadziesiąt staj Morze. Pippin obejmował wzrokiem cały obszar Pelennoru, usiany w dali mnóstwem zagród wiejskich; widział niskie murki, stodoły i obory, lecz nigdzie nie dostrzegał bydła ani zwierząt domowych. Drogi i ścieżki gęstą siecią przecinały zieleń pól i ruch na nich panował ożywiony; sznury wozów ciągnęły ku Wielkiej Bramie lub spod niej w głąb kraju. Od czasu do czasu u Bramy zjawiał się jeździec, zeskakiwał z siodła i spieszył do grodu. najbardziej uczęszczany zdawał się główny gościniec prowadzący na południe, przecinający rzekę skróconym szlakiem u podnóża gór i ginący szybko z oczu. Gościniec był szeroki, porządnie wybrukowany, a jego wschodnim skrajem pod wysokim murem biegła Zielona Ścieżka dla konnych. Tędy jeźdźcy pędzili w obu kierunkach, lecz duże kryte budami wozy, tłumnie zapełniające bity szlak, kierowały się wszystkie na południe. Przyjrzawszy się uważniej Pippin stwierdził, że ruch odbywa się w wielkim porządku, wozy toczą się trzema kolumnami; w pierwszej sunęły najszybsze wozy, ciągnione przez konie, w drugiej - wielkie furgony okryte różnobarwnymi budami, zaprzężone w powolne woły; w trzeciej, na zachodnim skraju, ludzie popychali lekkie, małe wózki.

- Ta droga prowadzi do dolin Tumladen i Lossarnach, a także do wiosek górskich, dalej zaś do Lebennin - powiedział Beregond. - Wozami odjeżdżają ostatni już wyprawiani dla bezpieczeństwa z grodu starcy i dzieci, a z nimi kobiety, niezbędne jako ich opiekunki. Do południa muszą wszyscy znaleźć się poza Bramą i oswobodzić drogę na długości jednej stai; taki jest rozkaz. Smutna konieczność! - westchnął. - Wielu z tych, którzy dziś się rozstali, nigdy już się z sobą w życiu nie spotka. Zawsze była za mało dzieci w naszym mieście, teraz nie ma ich już wcale, z wyjątkiem garstki chłopców, którzy nie zgodzili się opuścić grodu i dla których znajdzie się jakieś zadania. Między nimi został mój syn.

            Na chwilę zaległo milczenie. Pippin z niepokojem spoglądał na wschód, jakby w obawie, że lada chwila ujrzy tysiączne bandy orków nacierające stamtąd na zielone pola.

- A co tam widać? - spytał wskazując coś pośrodku wielkiego łuku Anduiny. - Drugi gród chyba?

- Był to niegdyś najwspanialszy gród Gondoru, a tam, gdzie się znajdujemy, była jedynie jego twierdza - odparł Beregond. - Dziś po obu stronach Rzeki piętrzą się tylko ruiny Osgiliathu, zdobytego i spalonego przez Nieprzyjaciela wiele lat temu. W czasach młodości Denethora odbiliśmy te ruiny, nie zamierzając zresztą wskrzeszać miasta; utrzymaliśmy tam jednak wysuniętą placówkę i odbudowaliśmy most, po którym nasze wojska mogły się przeprawiać. Ale potem z Minas Morgul wysłano Okrutnych Jeźdźców.

- Czarnych Jeźdźców - rzekł Pippin, a jego oczy rozszerzyły się i pociemniały od rozbudzonej na nowo dawnej grozy.

- Tak - przyznał Beregond. - Widzę, że wiesz o nich coś niecoś, chociaż nic nie wspominałeś o tym w swoich opowieściach.

- Wiem o nich różne rzeczy - odszepnął Pippin - ale nie chcę mówić tego tutaj, tak blisko... tak blisko... - Urwał, podniósł wzrok ku drugiemu brzegowi Rzeki i wydawało mu się, że nie widzi tam nic prócz ogromnego, złowrogiego cienia. Może był to majaczący na widnokręgu łańcuch gór, których poszarpane szczyty z odległości przeszło dwudziestu staj rozpływały się niejako we mgle. Pippin jednak miał wrażenie, że mrok rośnie w jego oczach, gęstnieje powoli, wzbierając, by zalać słoneczną krainę.

- Tak blisko Mordoru? - spokojnie skończył za niego Beregond. - Tak, tam leży Mordor. Rzadko wymieniamy tę nazwę, lecz od dawna widzimy wciąż ten cień nad naszą granicą; niekiedy wydaje się bledszy i bardziej odległy, niekiedy przybliża się i ciemnieje. teraz rośnie i zagęszcza się coraz bardziej, a wraz z nim rośnie nasz niepokój i strach. Niespełna rok temu Okrutni Jeźdźcy znów zawładnęli przeprawą przez Rzekę. Wielu naszych najdzielniejszych rycerzy poległo wówczas w boju. Boromir odparł nieprzyjaciela przynajmniej z zachodniego brzegu i utrzymaliśmy po dziś dzień bliższą połowę Osgiliathu. Na razie. czeka nas bowiem lada chwila nowa bitwa na tym polu. Będzie to może najważniejsza bitwa wojny która rozegra się wkrótce.

- Kiedy? - spytał Pippin. - Skąd wiecie? Widziałem tej nocy rozpalone wici i pędzących gońców. Gandalf wyjaśnił mi, że to są sygnały rozpoczętej już wojny. Spieszył tu, jakby każda chwila rozstrzygała o życiu lub śmierci. Dziś jednak nie widzę tu gorączkowego pośpiechu.

- Tylko dlatego, że wszystko już gotowe - rzekł Beregond. - nabieramy tchu przed wielkim skokiem.

- Czemuż więc ogniska na wzgórzach płonęły tej nocy?

- Za późno wzywać na pomoc, gdy już się jest osaczonym - odparł Beregond. - Nie znam jednak zamysłów władcy i jego wodzów. Mają oni różne sposoby zdobywania wieści. Nasz Denethor nie jest zwykłym człowiekiem, wzrok jego sięga daleko. Powiadają, że gdy nocą w swojej komnacie na wieży skupia myśl - odgaduje przyszłość; czyta nawet w myślach Nieprzyjaciela, zmagając się z jego wolą. Dlatego właśnie postarzał się i wyniszczył przedwcześnie. Nie wiem, ile jest w tym prawdy, ale wiem, że dowódca mój, Faramir, przebywa daleko za Anduiną na niebezpiecznej wyprawie; może to on nadsyła Namiestnikowi nowiny.

Powiem ci jednak szczerze, Pippinie, czego się domyślam: wici kazano rozpalić z powodu wieści, jakie wczoraj z wieczora nadeszły z Lebennin. W pobliżu ujścia Anduiny zgromadziła się wielka flota, a załoga rekrutuje się z korsarzy, Umbarczyków z południa. Od dawna rozbójnicy ci przestali bać się potęgi Gondoru i zawarli sojusz z Nieprzyjacielem, teraz zaś gotują się zadać nam cios, by wesprzeć jego sprawę. Napaść ich zwiąże znaczną część sił Lebennin i Belfalasu, na których pomoc liczyliśmy, bo tamtejsze plemiona są liczne i dzielne. Z tym większym niepokojem zwracamy oczy na północ, ku Rohanowi, i tym bardziej raduje nas wieść o zwycięstwie, którą nam przynosicie.

A jednak... - Beregond urwał i wstał, by  się rozejrzeć na trzy strony świata. - A jednak wydarzenia, które się rozegrały w Isengardzie, powinny przestrzec nas, że już się wokół nas zamyka wielka sieć, że zaczyna się wielka gra. To już nie utarczki na przeprawach i rabunkowe najazdy. To wielka, z dawna zaplanowana wojna, w której my - cokolwiek by nam duma podszeptywała - jesteśmy tylko jednym z pionków. Zwiadowcy donoszą, że wszędzie wszczął się ruch: daleko na wschodzie poza Morzem Wewnętrznym, na północy w Mrocznej Puszczy i poza nią, na południu w Haradzie. wszystkie królestwa stoją wobec rozstrzygającej próby, oprą się lub runą, a wtedy wpadną pod władzę Ciemności.

Jednakże, mój Peregrinie, przypadł nam zaszczyt, że nas pierwszych i z największą siłą atakuje zawsze nienawiść Czarnego Władcy, nienawiść zrodzona w głębi wieków za głębiną Morza. Na ten kraj spadnie najcięższe uderzenie młota. Dlatego właśnie Mithrandir dążył tu z takim pośpiechem. Jeśli my się załamiemy, którz się ostoi? Czy dostrzegasz, Peregrinie, chociaż iskrę nadziei, że zdołamy się obronić?

Pippin nie odpowiedział. Patrzył na grube mury, na wieże i dumne proporce, na słońce wzniesione wysoko na niebie, a potem spojrzał na zbierający się u wschodu mrok i pomyślał o chciwych palcach Cienia, o bandach orków czających się w lasach i wśród gór, o zdradzie Isengardu, o szpiegujących ptakach, o Czarnych Jeźdźcach zapędzających się aż na ścieżki Shire'u - i o skrzydlatych posłańcach strachu, o Nazgulach. Dreszcz go przejął, nadzieja przygasła w sercu. I w tym momencie słońce na chwilę zaćmiło się, jakby je zasłonił cień przelatującego czarnego skrzydła. Pippinowi wydało się, że słyszy niemal nieuchwytny dla ucha, daleki, z wysoka dolatujący krzyk, stłumiony, lecz mrożący krew w żyłach, okrutny i zimny. Pobladł i skulił się pod ścianą.

- Co to było? - spytał Beregond. - czyś ty także coś wyczuł?

- Tak - szepnął Pippin. - To zwiastun naszej klęski, Cień Przeznaczenia, Okrutny Jeździec cwałujący w powietrzu.

- tak, Cień Przeznaczenia - rzekł Beregond. - Boję się, że Minas Tirith padnie. Nadciąga noc. Mam wrażenie, jakby krew we mnie zastygła.

Czas jakiś siedzieli spuściwszy głowy, bez słowa. Potem Pippin nagle podniósł wzrok: słońce świeciło znowu, flagi powiewały na wietrze. Otrząsnął się z przygnębienia.

- Przeleciał - rzekł. - Nie, nie straciłem jeszcze nadziei. Gandalf runął w przepaść, lecz powrócił i jest z nami. Ostoimy się, choćby na jednej tylko nodze, a w najgorszym razie przetrwamy na klęczkach.

- Dobrze mówisz! - zawołał Beregond; wstał i zaczął przechadzać się tam i sam. - Każda rzecz na świecie osiąga kres w swoim czasie, lecz Gondor nie zginie jeszcze teraz. Nawet jeśli zuchwały Nieprzyjaciel wedrze się na mury, ścieląc pod nimi zwały trupów. mamy inne twierdze, są też tajemne drogi ucieczki w góry. nadzieja i pamięć przetrwają w jakiejś ukrytej dolince, gdzie trawa zieleni się świeżością.

- Bądź co bądź, wolałbym, żeby już było po wszystkim, wóz albo przewóz - powiedział Pippin. - Nie jestem wojakiem, nie lubię myśleć o wojnie. A nie ma chyba nic gorszego niż oczekiwanie na bliską bitwę, której nie sposób uniknąć. Jakże się dłuży ten dzień dzisiaj. Lżej byłoby mi na duszy, gdybyśmy nie musieli stać z założonymi rękoma, lecz zamiast czekać, uderzyli pierwsi. Jeśli się nie mylę, Rohan też by się nie ruszył, gdyby nie Gandalf.

- Otóż to, dotknąłeś naszej ukrytej rany - rzekł Beregond. - Może jednak wszystko się zmieni, gdy powróci Faramir. On ma odwagę, ma więcej odwagi, niż ludzie sądzą; w naszych bowiem czasach ludziom trudno uwierzyć, że taki mędrzec, uczony badacz starych ksiąg i pieśni, jak Faramir, może być zdolnym do szybkich, śmiałych decyzji w polu. Faramir jest takim wodzem. Mniej zuchwały i  porywczy niż Boromir, dorównuje mu wszakże męstwem. Cóż jednak może zrobić? Nie sposób zaatakować gór tamtego... tamtego królestwa. Za krótkie mamy ramię, nie możemy uderzyć, póki Nieprzyjaciel nie stanie na naszej ziemi. Ale wówczas trzeba będzie mieć ciężką rękę.

To mówiąc Beregond położył dłoń na rękojeści miecza. Pippin spojrzał na niego; był wysoki, dumny, szlachetny jak wszyscy ludzie spotykani w tym kraju; na myśl o bitwie oczy mu się iskrzyły.

"Niestety moja ręka nie więcej waży niż piórko - pomyślał hobbit. - jak to mówił Gandalf? Pionek? Może, ale ustawiony na niewłaściwym polu szachownicy".

Rozmawiali tak z sobą, póki słońce nie dosięgło zenitu i nie odezwały się nagle dzwony ogłaszające południe. Ruch powstał w grodzie, wszyscy bowiem z wyjątkiem wartowników spieszyli na obiad.

- Pójdziesz ze mną? - spytał Beregond. - Mógłbyś dzisiaj przyłączyć się do naszego stołu; nie wiem, w której kompanii masz służyć; kto wie, czy Namiestnik nie zatrzyma cię przy sobie do szczególnych poruczeń. Moi towarzysze z pewnością przyjmą cię mile. Warto też, byś poznał tu jak najwięcej ludzi, póki jeszcze mamy trochę wolnego czasu.

- Chętnie pójdę z tobą - odparł Pippin. - Prawdę rzekłszy czuję się nieco osamotniony. Najbliższy mój przyjaciel został w Rohanie, nie mam z kim pogawędzić i pożartować. czy nie mógłbym dostać się do twojej kompanii na służbę? Czy ty nią dowodzisz? W takim razie zechcesz mnie chyba przyjąć albo przynajmniej poprzeć moją prośbę?

- Nie, nie! - zaśmiał się Beregond. - Nie jestem dowódcą. Nie mam wysokiej rangi, nie piastuję żadnych urzędów ani godności, jestem prostym żołnierzem w Trzeciej Kompanii twierdzy. Ale wiedz, Peregrinie, że być prostym żołnierzem gwardii strzegącej tej wieży to nie lada zaszczyt w naszym grodzie; cały kraj patrzy na takich ludzi ze czcią.

- W głowie mi się to wszystko nie mieści - rzekł Pippin. - Zaprowadź mnie najpierw na naszą kwaterę, a jeśli nie zastaniemy tam Gandalfa, pójdę z tobą, gdzie zechcesz, i będę twoim gościem.

Nie zastali Gandalfa ani żadnych od niego poleceń, Pippin poszedł więc z Beregondem na obiad i zawarł znajomość z Trzecią Kompanią. Doznał tam przyjęcia, które pochlebiło nie tylko jemu, lecz również Beregondowi, wprowadzającemu tak pożądanego gościa. W grodzie bowiem rozeszły się już pogłoski o przyjacielu Mithrandira i o długiej rozmowie, jaką z nim Namiestnik stoczył w czterech ścianach swego dworu. Opowiadano w mieście, że książę niziołków przybył z północy, by ofiarować Gondorowi usługi i pięć tysięcy zbrojnych. Ktoś puścił nawet plotkę, że gdy nadjadą Rohirrimowie, każdy z nich na siodle przywiezie jednego niziołka, wprawdzie małego wzrostu, lecz dzielnego żołnierza. Pippin, choć z żalem, musiał rozwiać te złudne nadzieje, lecz tytuł księcia przylgnął do niego na dobre; w pojęciu bowiem Gondorczyków musiał być co najmniej księciem, skoro przyjaźnił się z Boromirem i został z honorami potraktowany przez Denethora. Dziękowali mu więc za przybycie, chłonęli z zapartym tchem każde słowo jego opowiadań o nieznanych krajach, karmiąc przy tym gościa i pojąc obficie. Jeśli mu czegoś do szczęścia brakowało, to tylko swobody, musiał bowiem pamiętać o doradzanej przez Gandalfa ostrożności i nie pozwalał sobie rozpuścić języka, jak by to chętnie zrobił w zaufanym hobbickim towarzystwie.

 

W

reszcie Beregond wstał.

- Czas się pożegnać, Peregrinie - rzekł. - Teraz bowiem na mnie, a jak się zdaje na całą kompanię również, kolej objąć służbę aż do zachodu słońca. Jeśli dokucza ci samotność, może chciałbyś mieć wesołego przewodnika. Syn mój chętnie pokaże ci miasto. To dobry chłopiec. Jeśli spodoba ci się tam myśl, zejdź w najniższy krąg i spytaj o drogę do Starej Gospody przy ulicy Kelerdain, czyli Latarników. Zastaniesz tam mojego syna wraz z wszystkimi chłopcami, którzy nie opuścili miasta. Myślę, że ciekawych rzeczy napatrzysz się przy Wielkiej Bramie, zanim ją dzisiaj na noc zamkną.

Beregond wyszedł, a wkrótce rozeszła się też reszta kompanii. Dzień wciąż był pogodny, chociaż nieco mglisty i jak na tę porę roku niezwykle gorący, nawet w tym południowym kraju. Pippina trochę sen morzył, lecz w pustych pokojach czuł się nieswojo, postanowił zatem wyjść i zwiedzić miasto. Zaniósł Gryfowi parę zaoszczędzonych smacznych kąsków, które rumak przyjął wdzięcznie, chociaż na niczym mu w gościnie nie zbywało. Opuściwszy stajnię hobbit skierował się krętymi ulicami w dół. Ludzie pilnie mu się przyglądali. Kłaniali się z powagą, bardzo grzecznie, zwyczajem Gondoru pochylając głowy i krzyżując ręce na piersi, lecz za jego plecami wymieniali różne uwagi, a niejeden stojąc na progu lub w oknie przywoływał z wnętrza resztę domowników, by także zobaczyli księcia niziołków, przybyłego wraz z Mithrandirem. Większość ludzi używała tu języka różnego od Wspólnej Mowy, ale Pippin wkrótce oswoił się z nim przynajmniej na tyle, że odróżniał nadawany mu tytuł: Ernil i Feriannath, przekonując się w ten sposób, że pogłoska o rzekomym jego dostojeństwie już obiegła miasto.

            Idąc tak pod sklepionymi krużgankami przez piękne aleje i place znalazł się w końcu w najniższym i największym kręgu grodu; wskazano mu ulicę Latarników, szeroką drogę wiodącą do Wielkiej Bramy, a przy niej Starą Gospodę, duży budynek z szarego kamienia, na którym czas odcisnął swoje piętno; dwa skrzydła, zwrócone bokiem do ulicy, obejmowały z dwóch stron wąski trawnik, w głębi zaś błyszczał mnóstwem okien dom z wspartym na kolumnach podcieniem, ciągnącym się wzdłuż całej fasady i schodami zbiegającymi wprost na murawę. Wśród kolumn bawili się chłopcy. Pippin dotychczas nie widział w Minas Tirith dzieci, z tym większą więc ciekawością przystanął, aby się im przyjrzeć. W pewnej chwili jeden z chłopców zauważył go i z głośnym okrzykiem puścił się pędem przez trawnik ku ulicy. Inni pobiegli za przywódcą. Stanęli gromadą naprzeciw Pippina mierząc go wzrokiem od stóp do głów.

- Witamy! - powiedział pierwszy chłopak. - Skąd przybywasz? Bo jesteś nietutejszy.

- Byłem nietutejszy - odparł Pippin - aż do dzisiaj, teraz jednak zostałem żołnierzem Gondoru.

- Patrzcie państwo! - zawołał chłopiec. - Wszyscy jesteśmy żołnierzami Gondoru. Ile masz lat i jak się nazywasz? Bo ja mam dziesięć lat i mało mi już brakuje wzrostu do pięciu stóp. Jestem wyższy od ciebie. Co prawda mój ojciec służy w gwardii i należy do najroślejszych w swojej kompanii. A co robi twój ojciec?

- na które pytanie mam najpierw odpowiedzieć? - spytał Pippin. - Zacznę od końca. Ojciec mój gospodaruje nad Białym Źródłem, pod Tukonem, w Shire. Kończę lat dwadzieścia dziewięć, biję cię więc w tym punkcie. Mierzę natomiast tylko cztery stopy i nie spodziewam się już urosnąć, chyba wszerz.

- Dwadzieścia dziewięć! - gwizdnął z podziwu chłopiec. - Stary chłop! Jesteś w wieku mojego wuja, Jorlasa. Mimo to - dodał dufnie - mógłbym postawić cię na głowie albo położyć na łopatki.

- Mógłbyś, gdybym ci pozwolił - odparł Pippin ze śmiechem. - Pewnie też ja mógłbym ci się odwzajemnić; znamy różne chwyty walki zapaśniczej w naszym kraiku. Wiedz też, że w mojej ojczyźnie uchodzę za wyjątkowo rosłego i silnego; nigdy jeszcze nikomu nie udało się postawić mnie na głowie. Jeślibyś ty chciał spróbować tej sztuki, gotów bym cię zabić, gdyby inne sposoby zawiodły. jak będziesz starszy, przekonasz się, że nie trzeba nikogo sądzić z pozorów; wziąłeś mnie za obcego chłopca i niedojdę, za łatwą ofiarę, ale muszę cię ostrzec: mylisz się, jestem niziołkiem, silnym, odważnym i złym niziołkiem.

To mówiąc Pippin zrobił tak srogą minę, że chłopiec cofnął się o krok, zaraz jednak znów podszedł bliżej z zaciśniętymi pięściami i wojowniczym błyskiem w oczach.

- Nie! - zaśmiał się Pippin. - Nie trzeba wierzyć we wszystko, co obcy opowiadają o sobie! Nie jestem wcale zabijaką! Ale byłoby grzeczniej, gdybyś wyzywając do walki przedstawił się najpierw.

Chłopak wyprostował się dumnie.

- Jestem Bergil, syn Beregonda, żołnierza gwardii - oświadczył.

- Domyślałem się tego - rzekł Pippin - boś bardzo podobny do ojca. Znam go i właśnie on mnie tutaj do ciebie przysłał.

- Dlaczego od razu tego nie powiedziałeś? - odparł Bergil i nagle spochmurniał. - Chyba ojciec nie rozmyślił się i nie chce mnie wyprawić z miasta razem z dziewczętami? Nie, to niemożliwe, ostatnie wozy już odjechały.

- Polecenie, które przynoszę od ojca, nie jest aż tak przykre, chociaż może nie będzie ci miłe - rzekł Pippin. - Ojciec twój radzi, żebyś zamiast kłaść mnie na łopatki, oprowadził mnie po mieście i pocieszył trochę w samotności. Odwdzięczę ci się opowieścią o różnych dalekich krajach.

Bergil klasnął w ręce i roześmiał się z ulgą.

- Świetnie! - wykrzyknął. - Zgoda! Zamierzaliśmy właśnie wybrać się pod Bramę i popatrzeć. Pójdziemy zaraz.

- A cóż tam dzieje się ciekawego?

- Spodziewamy się, że przed zachodem słońca nadciągną Południowym Gościńcem wodzowie z zaprzyjaźnionych ościennych krajów. Chodź z nami, zobaczysz.

 

B

ergil okazał się miłym kompanem, najmilszym, jakim Pippina los obdarzył od rozłąki z Meriadokiem; wkrótce obaj śmiali się i gawędzili wesoło, idąc ulicami i nie zważając na zaciekawione spojrzenia, którymi ich obrzucano. Niebawem znaleźli się w tłumie ludzi dążących ku Wielkiej Bramie. Tu Pippin zyskał sobie szacunek Bergila, gdy bowiem przedstawił się i wymówił hasło, strażnicy zasalutowali i przepuścili go natychmiast, a co ważniejsze, pozwolili również przejść jego towarzyszowi.

- To się udało! - stwierdził Bergil. - nas, chłopców, nie wypuszczają teraz za Bramę bez opieki dorosłego mężczyzny. Stąd będziemy widzieli lepiej.

Za Bramą wzdłuż drogi i wokół brukowanego placu, gdzie zbiegały się wszystkie drogi prowadzące do Minas Tirith, ludzie cisnęli się gęstym szpalerem. Wszystkie oczy zwrócone były w stronę południa i wkrótce rozległy się szepty:

- tam, tam, już się podnosi tuman pyłu! Idą!

Pippin i Bergil przecisnęli się do pierwszego szeregu i czekali wraz z innymi. Z oddali dobiegł głos rogów, a zgiełk powitalnych okrzyków zbliżał się jak wzbierająca wichura. Potem trąbka zagrała przeciągle i krzyk rozległ się tuż koło ich uszu.

- Forlong! Forlong!

Słysząc te powtarzające się wołania, Pippin zapytał swego przewodnika:

- O czym oni mówią?

- Forlong przybył! - odparł Bergil. - Stary Forlong Gruby, władca Lossarnach, krainy, gdzie mieszkają moi dziadkowie. Hura! Forlong jedzie, zacny stary Forlong!

Pierwszy jechał na ogromnym, grubokościstym koniu barczysty, opasły mężczyzna, stary już, z brodą siwą, ale w zbroi, w czarnym hełmie na głowie i z długą, ciężką włócznią u siodła. za nim w obłoku pyłu maszerowali dumnie wojownicy dobrze uzbrojeni, z potężnymi wojennymi toporami w rękach; twarze mieli posępne, byli niższego wzrostu i smaglejszej cery niż ludzie, których Pippin dotychczas spotykał w Gondorze.

- Forlong! - krzyczał tłum. - Wierne serce, wierny przyjaciel! Forlong!

Kiedy jednak oddział przeszedł, odezwały się szepty:

- Tylko ta garstka! Cóż znaczą dwie setki toporników! Spodziewaliśmy się dziesięćkroć liczniejszych posiłków. Oto skutek wieści o gromadzeniu się korsarskiej floty opodal ujścia Anduiny. Nasi sojusznicy mogli nam użyczyć ledwie dziesiątej części swoich sił. No, trudno, każdy żołnierz się przyda.

 

Z

a tym pierwszym nadciągały inne oddziały, a wszystkie, pozdrawiane okrzykami, przekraczały Bramę; ludzie z ościennych krajów szli bronić stolicy Gondoru w godzinie niebezpieczeństwa, lecz wszystkie kraje nadesłały posiłki mniej liczne, niż oczekiwano i niż wymagała ciężka potrzeba. Syn władcy doliny Ringlo, Dervorin, prowadził trzy setki pieszych. Z wyżyny Morthrondu, z wielkiej Doliny Czarnego Korzenia, smukły Duinhir, z synami Duilinem i Derufinem, wiódł pięciuset łuczników. Z Anfalas, z odległego Długiego Wybrzeża przymaszerowali rozciągniętą kolumną myśliwcy, pasterze, ludzie z wiosek, lecz z wyjątkiem przybocznej straży władcy Golasgila nędznie odziani i uzbrojeni. Z Lamedonu przyszła garstka zawziętych górali, bez wodza. Z Ethiru ponad setka rybaków, tylu, ilu można było zwolnić ze służby na wojennych statkach. Hirluin Piękny z Pinnath Gelin, z Zielonych Gór, przywiódł trzystu dzielnych wojaków w zielonych mundurach. Ostatni zjawił się najdumniejszy książę Dol Amrothu, Imrahil, krewny Namiestnika, pod złocistymi chorągwiami, na których błyszczały godła jego rodu: Okręt i Srebrny Łabędź, z pocztem rycerzy w pełnych zbrojach, na siwych koniach; za nimi z pieśnią na ustach szło siedmiuset pieszych, a wszyscy wysokiego wzrostu jak ich książę, siwoocy i ciemnowłosi.

            Na tym się skończyło, naliczono razem nie więcej niż trzy tysiące żołnierzy. nie było już na co czekać. Gwar i tupot nóg przebrzmiał oddalając się ku miastu, aż ucichł zupełnie. Tłum stał jeszcze chwilę w milczeniu. Kurz wisiał w powietrzu, bo wiatr ustał i wieczór był duszny. Zbliżała się godzina zamknięcia Bramy, czerwona tarcza słońca skryła się za górę Mindolluinę. Cień zapadł nad grodem. Pippin podniósł wzrok i wydało mu się, że niebo ma kolor popiołu, jakby ogromna chmura pyłu i dymu rozpostarła się w górze przyćmiewając światło dzienne. Tylko na zachodzie gasnące słońce rozjarzyło opary płomienną czerwienią i Mindolluina rysowała się czarną bryłą na przydymionym, iskrzącym się jeszcze tu i ówdzie tle.

- Tak więc kończy się piękny dzień pożogą! - szepnął Pippin zapominając o chłopcu, który stał przy nim.

- Dla mnie też źle się skończy, jeśli nie wrócę przed wieczornym dzwonieniem - odparł Bergil. - Chodźmy! Już trąbią na zamknięcie Bramy.

 

T

rzymając się za ręce wrócili do grodu i ostatni przekroczyli Bramę, zanim ją zamknięto, a gdy weszli na ulicę Latarników, odezwał się z wież uroczysty głos dzwonów. W oknach zabłysły światła, z domów i kwater żołnierskich rozmieszczonych pod murami rozległy się śpiewy.

- Na razie żegnaj - powiedział Bergil. - Pozdrów ode mnie ojca i podziękuj w moim imieniu za przysłanie tak miłego towarzysza. Mam nadzieję, że wkrótce znów mnie odwiedzisz. Niemal wolałbym, żeby nie doszło do wojny, bo moglibyśmy we dwóch bawić się wspaniale. Pojechalibyśmy na przykład do Lossarnach, do moich dziadków; pięknie tam jest wiosną, kiedy w lasach i na łąkach pełno kwiatów. Ale kto wie, może kiedyś znajdziemy się tam razem. Nikt przecież nie pokona naszego władcy, a mój ojciec jest bardzo dzielnym żołnierzem. Żegnaj i do zobaczenia!

Rozstali się i Pippin pospieszył do twierdzy. Droga wydała mu się daleka, bo był zgrzany i bardzo głodny. Noc zapadała szybko. Ani jedna gwiazda nie wypłynęła na niebo. Hobbit spóźnił się na wspólną wieczerzę, lecz Beregond powitał go z radością, zrobił mu miejsce przy stole obok siebie i wypytywał o syna. Po wieczerzy Pippin gawędził chwilę z kompanią, lecz pożegnał ją dość prędko, ponieważ ogarnął go dziwny niepokój i pragnął co rychlej spotkać się znów z Gandalfem.

- Czy trafisz sam do swojej kwatery? - spytał Beregond zatrzymując się na progu małej sali pod północną ścianą twierdzy, gdzie spędzili wieczór. - Noc dzisiaj ciemna, tym ciemniejsza, że nakazano przyćmić światła w mieście, a nie zapalać ich w ogóle po zewnętrznej stronie murów. Mam też dal ciebie nowinę: jutro wczesnym rankiem zostaniesz wezwany do Denethora. Obawiam się, że Namiestnik nie przydzieli cię do Trzeciej Kompanii. Mimo to spotkamy się chyba jeszcze. Do widzenia, śpij spokojnie!

Na kwaterze panowały ciemności, ledwie rozproszone światłem stojącej na stole małej latarni. Gandalfa nie było. Pippin czuł się coraz bardziej przygnębiony. Wspiął się na ławkę i usiłował wyjrzeć przez okno, lecz miał wrażenie, że patrzy w kałużę atramentu. Zlazł więc, zamknął okiennice i położył się do łóżka. czas jakiś nasłuchiwał, tęskniąc do powrotu Gandalfa, potem zapadł w niespokojny sen.

            W nocy obudziło go światło. Przez szparę w kotarze osłaniającej alkowę zobaczył Gandalfa przechadzającego się tam i sam po pokoju. Na stole płonęły świece i leżały zwoje pergaminu. czarodziej westchnął i szepnął:

- Kiedyż wreszcie powróci Faramir!

- Hej, Gandalfie! - zawołał Pippin wytykając głowę za kotarę. - Myślałem, żeś o mnie całkiem zapomniał. Cieszę się, że cię w końcu  widzę. Dzień bez ciebie dłużył mi się bardzo.

- Noc za to będzie krótka - odparł Gandalf. - Wróciłem, bo muszę namyślić się w spokoju i samotności. Śpij, póki możesz wylegiwać się w łóżku. O świcie zaprowadzę cię znowu do Denethora. A raczej nie o świcie, lecz gdy przyjdzie wezwanie. Zapadły już Ciemności. Nie będzie świtu.


 

Rozdział 2

Szara Drużyna

 

G

andalf odjechał, a tętent kopyt Gryfa ucichł wśród nocy, gdy Merry wrócił do Aragorna. Niósł tylko lekkie zawiniątko, stracił bowiem worek podróżny w Parth Galen i nie miał nic, prócz kilku najniezbędniejszych rzeczy pozbieranych wśród ruin Isengardu. Hasufel już czekał osiodłany. Legolas i Gimli stali obok ze swoim wierzchowcem.

- A więc zostało nas czterech – rzekł Aragorn. – Pojedziemy dalej razem. Nie sami wszakże, jak przedtem myślałem. Król chce wyruszyć nie zwlekając. Gdy przeleciał nad nami Skrzydlaty Cień, Theoden zmienił plany i postanowił wracać pod osłoną nocy do swoich górskich gniazd.

- A z nich dokąd? – spytał Legolas.

- Tego nie wiem jeszcze – odparł Aragorn. – Król podąży do Edoras, tam bowiem za cztery dni ma się odbyć na jego rozkaz wielki przegląd sił. Myślę, że skoro nadejdą wieści o wojnie, jeźdźcy Rohanu ruszą na pomoc do Minas Tirith. Jeśli o mnie chodzi i o tych, którzy zechcą dalej trzymać się ze mną...

- Ja pierwszy! – krzyknął Legolas.

- A Gimli drugi! – zawołał krasnolud.

- Otóż jeśli chodzi o mnie, nic jeszcze nie wiem – ciągnął dalej Aragorn. – Muszę także spieszyć do Minas Tirith, lecz nie widzę przed sobą drogi. Zbliża się z dawna dojrzewająca godzina.

- Weźcie i mnie – odezwał się Merry – nie na wiele się przydałem do tej pory, ale nie chcę być odstawiony w kąt niby tobołek, który odbiera się z przechowalni dopiero wtedy, gdy już jest po wszystkim. Rohirrimowie pewnie teraz nie mieliby ochoty taszczyć mnie z sobą. Co prawda król wspomniał, że gdy wróci do domu, pragnie mnie mieć u swego boku, żebym mu opowiedział o naszym Shire.

- Tak – rzekł Aragorn. – Myślę, że twoja droga wiedzie u boku króla. Nie spodziewaj się jednak u jej celu samych radości. Dużo wody upłynie, zanim Theoden znów zasiądzie spokojnie w Meduseld. Wiele nadziei zwarzy ta sroga wiosna.

Wkrótce byli gotowi do drogi wszyscy: dwadzieścia cztery konie, a na jednym z nich Gimli siedział za Legolasem, na drugim – Merry przed Aragornem w siodle. Pomknęli wśród nocy. Nie ujechali wszakże daleko za bród na Isenie, gdy jeździec zamykający pochód dopadł galopem pierwszego szeregu meldując królowi:

- Miłościwy panie, jacyś jeźdźcy gonią nas. Już podczas przeprawy przez rzekę wydawało mi się, że ich słyszę. Teraz jestem pewny. Dopędzają nas, jadą ostro.

Theoden natychmiast wstrzymał pochód. Rohirrimowie zawrócili końmi i chwycili za włócznie. Aragorn zeskoczył z siodła, zsadził Meriadoka na ziemię i dobywszy miecza stanął tuż przy królewskim strzemieniu. Eomer ze swoim giermkiem cwałem wrócił do tylnej straży. Merry czuł się bardziej niż kiedykolwiek niepotrzebnym tobołkiem i zastanawiał się gorączkowo, jak się powinien zachować w razie bitwy. Cóż by się z nim stało, gdyby nieliczna królewska eskorta uległa nieprzyjacielskiej przewadze, on zaś zdołałby umknąć w ciemnościach? Jak poradziłby sobie sam na pustkowiach Rohanu, nie mając pojęcia, gdzie się znajduje wśród bezbrzeżnych stepów?

„Źle ze mną” – pomyślał. Wyciągnął mieczyk i zacisnął pasa.

Przez chwilę chmura przesłoniła zniżający się już księżyc, który teraz wypłynął i zaświecił jasno. Wszyscy już słyszeli narastający grzmot końskich kopyt, a w tym momencie ujrzeli pędzące ścieżką od strony brodu ciemne postacie. Ostrza włóczni połyskiwały w księżycowym blasku. Liczbę napastników trudno było ustalić, zdawało się jednak, że jest ich co najmniej tylu, ilu obrońców ma król w swojej świcie. Gdy zbliżyli się na pięćdziesiąt kroków, Eomer krzyknął gromkim głosem:

- Stój! Stój! Kto jedzie przez pola Rohanu?

Tamci osadzili wierzchowce w miejscu. Zapadła cisza, a potem Rohirrimowie w świetle księżyca dostrzegli, że jeden z jeźdźców zeskakuje z konia i wolno podchodzi ku nim. Wyciągnął białą w mroku rękę, otwartą dłonią do góry, na znak pokojowych zamiarów, lecz ludzie królewscy nie zniżyli włóczni. Nieznajomy zatrzymał się o dziesięć kroków przed nimi. Widzieli smukłą, wyprostowaną sylwetkę. Potem usłyszeli dźwięczny głos.

- Pola Rohanu? Pola Rohanu, powiadasz. Dobra to dla nas nowina. Z daleka jedziemy i pilno nam właśnie do tego kraju.

- To Rohan – odpowiedział Eomer. – Weszliście w jego granice, gdy przeprawiliście się brodem przez rzekę. Ale to jest ziemia króla Theodena. Nikt nie śmie jej deptać bez królewskiego zezwolenia. Coście za jedni? Dlaczego tak spieszycie?

- Jestem Halbarad Dunadan, Strażnik Północy! – krzyknął tamten. – Szukamy Aragorna, syna Arathorna, a doszły nas wieści, że przebywa w Rohanie.

- Znaleźliście go! – zawołał Aragorn. Rzucił uzdę Meriadokowi, podbiegł do Halbarada i padł mu w ramiona.

- Halbarad! Wszystkiego raczej się spodziewałem niż tej radości!

Merry odetchnął. Obawiał się, że to ostatni podstęp Sarumana, by zaskoczyć króla w szczerym polu, z garstką ledwie ludzi u boku; przyszłoby wtedy hobbitowi pewnie polec w obronie majestatu, ale, jak się okazało, jeszcze ta godzina nie wybiła. Wsunął więc mieczyk do pochwy.

- Wszystko w porządku – oznajmił Aragorn powracając do orszaku. – To moi krewniacy z dalekiego kraju, gdzie dotąd mieszkałem. Ale dlaczego tu przybywają i w jakiej sile, powie nam sam Halbarad.

- Wybrało się ze mną trzydziestu – rzekł Halbarad. – Tylu, ilu z naszego rodu dało się skrzyknąć naprędce; ale przyłączyli się potem bracia Elladan i Elrohir, pragnąc wziąć udział w wojnie. Spieszyliśmy co tchu i ruszyliśmy natychmiast po otrzymaniu twojego wezwania.

- Ależ ja was nie wzywałem! – rzekł Aragorn. – Chyba tylko w głębi serca. Myśli moje często zwracały się ku wam, a już najbardziej uporczywie tej ostatniej nocy, nie wysłałem jednak do was gońca. Nie pora wszakże o tym rozprawiać. Spotkaliście nas w podróży pilnej i niebezpiecznej. Jedźcie razem z nami, jeśli król zezwoli.

Theoden przyjął propozycję z radością.

- Dobrze się stało – rzekł. – Jeśli twoi krewniacy podobni są do ciebie, Aragornie, trzydziestu takich rycerzy to potęga, której nie da się ocenić wedle pogłowia.

Ruszono więc w dalszą drogę razem; Aragorn czas jakiś jechał wśród Dunedainów, a gdy już wymienili najważniejsze wiadomości z północy i południa, Elrohir odezwał się do niego:

- Ojciec kazał ci powtórzyć te słowa: „Dni są policzone. Jeśli się spieszysz, pamiętaj o Ścieżce Umarłych”.

- Zawsze dni zdawały mi się za krótkie, by wypełnić moje zadanie – odparł Aragorn. – Bardzo jednak musiałbym się spieszyć, żeby wybrać tę ścieżkę.

- Wkrótce rzecz się wyjaśni – powiedział Elrohir. – Teraz, w otwartym polu, nie mówmy lepiej o tym.

Aragorn zwrócił się do Halbarada:

- Co to wieziesz z sobą, krewniaku? – spytał widząc, że Strażnik zamiast włóczni ma długie drzewce, jak gdyby chorągiew, lecz zwiniętą i szczelnie okrytą czarnym suknem, mocno ściągniętym rzemieniami.

- Wiozę podarek dla ciebie od Pani z Rivendell – odparł Halbarad. – Przygotowała go w tajemnicy i wiele godzin pracowała nad nim. Przysyła ci również te słowa: „Dni są już policzone. Zbliża się spełnienie naszej nadziei lub kres wszelkiej nadziei świata. Dlatego ślę ci ten dar, robotę własnych mych rąk. Bądź zdrów, Kamieniu Elfów!”

- Wiem, co to jest – rzekł Aragorn – ale proszę cię, zatrzymaj ten dar przez krótki czas przy sobie.

Odwrócił się i spojrzał w stronę północy, gdzie świeciły wielkie gwiazdy, a potem zamyślił się i od tej chwili milczał aż do końca nocnej jazdy.

 

 

N

oc przemijała, niebo szarzało na wschodzie, gdy wreszcie wyjechali z Zielonej Roztoki i znaleźli się znów w Rogatym Grodzie. Tu mieli wytchnąć, przespać się trochę i naradzić.

            Merry spał długo, aż w końcu Legolas i Gimli obudzili go.

- Słońce już wysoko – rzekł elf. – Wszyscy dawno są na nogach. Wstawaj, leniuchu, nie trać okazji i obejrzyj warownię.

- Przed trzema dniami toczyła się tu bitwa – powiedział Gimli – a my z Legolasem stanęliśmy do zawodów, wygrałem, chociaż miałem tylko o jednego orka więcej w swoim rachunku. Chodź, opowiemy ci jak to było. A jakie tu są groty, jakie cudowne groty! Czy moglibyśmy je zwiedzić, jak myślisz, Legolasie?

- Nie, na to nie ma czasu – odparł elf. – W pośpiechu nie docenia się cudów. Dałem ci słowo, że kiedyś tutaj wrócę z tobą, jeśli nastaną dni pokoju i wolności. Teraz jednak południe już blisko, a w południe zjemy obiad i zaraz potem ruszymy, jak słyszałem, dalej.

Merry wstał ziewając. Kilka godzin snu nie zadowoliło go wcale, był zmęczony i trochę niespokojny. Brakowało mu Pippina, czuł się piątym kołem u wozu, podczas gdy wszystkich towarzyszy zaprzątały plany doniosłego przedsięwzięcia, którego celu i wagi hobbit nie pojmował.

- Gdzie jest Aragorn? – spytał.

- W górnej komnacie grodu – odparł Legolas. – O ile mi wiadomo, nie spał ani nie odpoczywał wcale. Poszedł na górę przed paru godzinami mówiąc, że musi zebrać myśli; tylko jego krewniak Halbarad dotrzymuje mu towarzystwa. Czuję, że nękają go jakieś wątpliwości czy może troski!

- Dziwni ludzie ci jego pobratymcy – powiedział Legolas. – Postawę mają tak wspaniałą, że jeźdźcy Rohanu wyglądają przy nich niemal na młodzieniaszków, a twarze surowe, zniszczone niby skała od wichrów i słoty, podobnie jak Aragorn, i przeważnie milczą.

- Ale podobnie jak Aragorn, jeśli się odzywają, mówią bardzo dwornie – rzekł Legolas. – Czy zwróciłeś uwagę na braci Elladana i Elrohira? Ci noszą jaśniejsze płaszcze, a piękni są i pogodni jak książęta elfów. Nic w tym zresztą dziwnego, to przecież synowie Elronda z Rivendell.

- Dlaczego oni także przybyli tutaj? Może wiesz, Legolasie? – spytał Merry. Był już ubrany i zarzucił na ramiona swój szary płaszcz. Wszyscy trzej poszli w stronę rozwalonej bramy grodu.

- Słyszałeś, że stawili się na wezwanie – rzekł Gimli. – Powiadają, że w Rivendell otrzymano wiadomość: „Aragorn potrzebuje wsparcia swoich krewniaków. Niech Dunedainowie pospieszą do Rohanu”. Skąd jednak ta wieść nadeszła, nie wiadomo na pewno. Ja myślę, ze przysłał ją Gandalf.

- Nie, raczej Galadriela – powiedział Legolas. Czyż nie zapowiadała przez usta Gandalfa przybycia Szarej Drużyny z północy?

- Masz słuszność – przyznał Gimli. – Piękna Pani ze Złotego Lasu! Galadriela umie czytać w sercach i zgaduje ich pragnienia. Szkoda, że my też nie wezwaliśmy tajemnie naszych współplemieńców, Legolasie!

Legolas stał przed bramą i wpatrywał się bystrymi oczyma w dal, na północ i na wschód; piękną twarz powlókł mu teraz cień smutku. – Myślę, że nie przyszliby i tak – odparł. – Po cóż mieliby spieszyć na spotkanie wojny, skoro wojna już wkracza w ich własne granice.

 

D

ługą chwilę rozmawiali, przechadzając się, o różnych momentach pamiętnej bitwy, a potem zeszli spod rozbitej bramy i minąwszy usypane wzdłuż drogi mogiły poległych wspięli się na Helmowy szaniec i spojrzeli z góry na Zieloną Roztokę. Kopiec Śmierci już wznosił się pośród równiny, czarny, ogromny, kamienisty, a wokół trawa sczerniała, stratowana ciężkimi stopami Huornów.

            Dunlendingowie i inni ludzie pracowali naprawiając zburzone wały, usuwając szkody na polach i w zewnętrznych murach obronnych. Mimo tej krzątaniny dziwny spokój panował w okolicy, jakby zmęczona dolina odpoczywała po straszliwej burzy. Trzej przyjaciele wkrótce musieli wracać na obiad do sali zamkowej.

            Król już tam był, a gdy weszli, zawołał Meriadoka i wyznaczył mu miejsce obok siebie.

- Inaczej to sobie planowałem – rzekł – bo nie jest tutaj tak pięknie, jak w moim pałacu w Edoras, a przy tym brakuje twego przyjaciela, którego pragnąłbym również mieć przy sobie. Ale nieprędko pewnie będziemy mogli zasiąść razem za stołem w Meduseld. Nawet gdy tam wrócę, nie pora będzie na uczty. Tymczasem więc tutaj jedzmy, pijmy i rozmawiajmy, póki czas pozwala. Potem zaś pojedziesz ze mną.

- Doprawdy? – wykrzyknął Merry zaskoczony i uradowany. – To wspaniale! – Nigdy chyba nie był równie wdzięczny za łaskawe słowo. – Obawiam się, że tylko zawadzam w tej wyprawie – wyjąkał – ale chciałbym się przydać i gotów bym wszystko zrobić, wszystko!

- Nie wątpię – rzekł król. – Kazałem przygotować dla ciebie dzielnego górskiego kucyka. Nie da się on prześcignąć dużym koniom na drogach, które nas czekają. Pojadę bowiem stąd górskimi ścieżkami, nie zaś przez równinę, tak że po drodze do Edoras zawadzimy o Dunharrow, gdzie czeka n mnie Eowina. Jeśli chcesz, będziesz moim giermkiem. Czy znajdzie się w tutejszej warowni zbroja stosowna dla mego przybocznego giermka, Eomerze?

- Zbrojownia tu skromna – odparł Eomer – ale może się dobierze lekki hełm; zbroi ani miecza nie mamy na jego miarę.

- Miecz mam – oświadczył Merry zsuwając się ze stołka i dobywając z czarnej pochwy małe, błyszczące ostrze. W nagłym porywie czułości do dostojnego starca przykląkł na jedno kolano i ucałował królewską rękę. – Królu Theodenie! – zawołał. – Czy pozwolisz bym na twoich kolanach złożył miecz Meriadoka z Shire’u? Czy przyjmiesz moje usługi?

- Szczerym sercem przyjmuję – odparł król i kładąc długie, starcze dłonie na ciemnej czuprynie hobbita pobłogosławił go uroczyście. – Wstań, Meriadoku, rycerzu Rohanu, domowniku królewskiego dworu w Meduseld! – rzekł. – Weź swój miecz i niech ci służy szczęśliwie i sławnie.

- Będziesz mi ojcem, miłościwy królu – powiedział Meriadok.

- Przez krótki już tyko czas – odparł Theoden.

Tak rozmawiali przy stole, aż wreszcie Eomer powiedział:

- Królu, zbliża się godzina, którą wyznaczyłeś. Czy mam rozkazać, by zagrały rogi? Gdzie się podziewa Aragorn? Miejsce jego jest puste, nie jadł nic.

- Przygotujmy się do odjazdu – odrzekł Theoden – ale uprzedźcie zaraz Aragorna, że wkrótce pora wyruszać.

Król ze swą świtą i z Meriadokiem u boku zszedł spod bramy grodu na błonia, gdzie zgromadzili się jeźdźcy. Wielu już siedziało na koniach. Zastęp był liczny, bo król zostawiał w grodzie tylko niezbędną, szczupłą załogę, wszyscy inni ciągnęli do Edoras na wielki przegląd sił zbrojnych. Tysiąc włóczników odmaszerowało już nocą, lecz około pięciuset miało towarzyszyć królowi, w większości ludzie z pól i dolin Zachodniej Bruzdy.

            Strażnicy trzymali się nieco na uboczu, w porządnym szyku, milczący, uzbrojeni we włócznie, łuki i miecze. Ubrani byli w ciemnoszare płaszcze, z kapturami naciągniętymi na hełmy. Konie, mocne i szlachetnej krwi, sierść jednak miały szorstką i nie wypielęgnowaną; jeden z pustym siodłem czekał na jeźdźca – wierzchowiec Aragorna, Roheryn, którego strażnicy przywiedli z północy. W rynsztunku ludzi ani też w rzędach końskich nie lśniły drogie kamienie, złoto czy inne ozdoby; Dunedainowie nie mieli godeł ani oznak, z wyjątkiem srebrnej klamry w kształcie promienistej gwiazdy spinającej płaszcze na lewym ramieniu.

            Król dosiadł Śnieżnogrzywego, a Merry wskoczył na grzbiet kucyka, który się wabił Stybba. W tej samej chwili od strony bramy ukazał się Eomer, a z nim Aragorn i Halbarad, z długim drzewcem omotanym czarną płachtą w ręku, oraz dwaj wysmukli rycerze, którzy zdawali się ani starzy, ani młodzi. Synowie Elronda tak byli do siebie podobni, że mało kto ich odróżniał; obaj mieli ciemne włosy, siwe oczy i piękne rysy elfów, ubrani zaś byli jednakowo, w lśniące kolczugi pod srebrzystoszarymi płaszczami. Za nimi szli Legolas i Gimli. Merry jednak nie mógł oczu oderwać od Aragorna zdumiewając się zmianą, jaka w nim zaszła, jak gdyby w ciągu jednej nocy przybyło mu wiele lat. Twarz miał posępną, zszarzałą i znużoną.

- Dręczy mnie rozterka, królu – rzekł przystając obok królewskiego wierzchowca. – Otrzymałem dziwną radę i widzę przed sobą nowe niebezpieczeństwa. Długo biłem się z myślami i muszę niestety zmienić poprzednie plany. Powiedz mi, królu Theodenie, jak długo potrwa marsz stąd do Dunharrow?

- Od południa upłynęła już godzina – odpowiedział za króla Eomer. – Dojedziemy do warowni przed wieczorem trzeciego dnia. Będzie wtedy pierwsza noc po pełni księżyca, a następnego dnia zbiorą się wezwane przez króla do Edoras wojska. Nic się w tym planie przyspieszyć nie da, jeśli mamy zgromadzić wszystkie siły Rohanu.

Aragorn chwilę milczał.

- Trzy dni – szepnął wreszcie – zanim się rozpocznie przegląd sił. Rozumiem jednak, że nie można tych terminów skrócić. – Podniósł wzrok i łatwo było zgadnąć, że powziął jakąś decyzję, bo twarz mu się rozjaśniła. – Wobec tego, za twoim, królu, pozwoleniem, muszę wytyczyć sobie i swoim pobratymcom inne plany. Pojedziemy własną drogą i już nie będziemy się dłużej kryli. Skończył się dla mnie czas działania w ukryciu. Pospieszę na wschód najkrótszą droga, Ścieżką Umarłych.

 - Ścieżką Umarłych! – powtórzył Theoden i zadrżał. – Dlaczego o niej wspominasz? – Eomer odwrócił się i spojrzał Aragornowi w oczy; Merry miał wrażenie, że twarze stojących w pobliżu rycerzy, którzy dosłyszeli te słowa, pobladły nagle. – Jeśli rzeczywiście istnieje ta ścieżka – ciągnął Theoden – jej brama jest w Dunharrow, ale nikt z żyjących tą drogą nie przejdzie.

- Niestety! Aragornie, przyjacielu, miałem nadzieję, że ramie przy ramieniu wyruszymy na wojnę – odezwał się Eomer – lecz skoro wybrałeś Ścieżkę Umarłych, musimy się rozstać i mało jest prawdopodobne, byśmy kiedykolwiek znów spotkali się na słonecznym świecie.

- Mimo to poszukam tej drogi – odparł Aragorn. – Lecz nie wątpię, że w boju znajdziemy się, Eomerze, znów razem, choćby cała potęga Mordoru stanęła między nami.

- Zrób wedle swojej woli, Aragornie – powiedział Theoden. – Może twój los każe ci właśnie obierać ścieżki, na które inni nie ważą się wstąpić. Rozłąka z tobą zasmuca mnie i uszczupla moje siły. Teraz jednak czas ruszać górskimi drogami, nie ma czasu do stracenia. Bądź zdrów, Aragornie.

- Bądź zdrów, królu Theodenie. Jedź po nową sławę. Bądź zdrów, Merry. Zostawiam cię w dobrych rękach, nie mogłem spodziewać się dla ciebie tak pomyślnej odmiany, gdy ścigaliśmy bandę orków aż pod las Fangorn. Legolas i Gimli będą nadal wędrować ze mną, ale nie zapomnimy o tobie.

- Do widzenia! – powiedział Merry. Nie mógł wyksztusić nic więcej. Czuł się bardzo mały, wszystkie te posępne słowa brzmiały dla niego zagadkowo i przygnębiały go. Bardziej niż kiedykolwiek tęsknił za niewyczerpanym humorem wesołego Pippina. Jeźdźcy byli już gotowi, konie zniecierpliwione tańczyły w miejscu. Hobbit także już czekał niecierpliwie, żeby wreszcie skończyła się scena pożegnania.

            Z kolei Theoden dał rozkaz Eomerowi; ten podniósł rękę i krzyknął głośno. Oddział ruszył. Wyjechali jarem i dalej przez Zieloną Roztokę, a potem skręcili ostro ku wschodowi na ścieżkę, która na odcinku mniej więcej mili biegła wzdłuż podnóży górskiego łańcucha, następnie zaś zataczała łuk ku południowi i znikała wśród gór. Aragorn z szańca patrzał za oddalającym się królewskim pocztem. Kiedy oddział zginął mu z oczu, zwrócił się do Halbarada.

- Pożegnałem trzech przyjaciół, których wszystkich kocham, a najmniejszego z nich nie mniej niż wielkich – rzekł. – Nie wie on, ku jakiemu losowi podąża, lecz gdyby wiedział, nie cofnąłby się na pewno.

- Ludek z Shire’u jest mały wzrostem, ale wielkie ma zalety – powiedział Halbarad. – Nic prawie nie wie o długich latach naszych trudów na straży jego granicy, nie żal mi jednak, że się dla niego trudziłem.

- Losy nasze są teraz związane – odparł Aragorn – a mimo to trzeba się było dzisiaj rozstać. Teraz musze coś zjeść naprędce i nie zwlekając ruszymy także. Chodź, Legolasie. Chodź, Gimli. Chcę z wami porozmawiać.

 

R

azem wrócili do fortecy, lecz przy stole Aragorn długo milczał, a dwaj przyjaciele nie odzywali się czekając, by przemówił pierwszy. W końcu Legolas przerwał milczenie.

- Mów! – powiedział do Aragorna. – Zrzuć z serca, co na nim ciąży, otrząśnij się ze smutku. Co się stało przez tych kilka godzin, które upłynęły od szarego brzasku, odkąd wróciliśmy do tej posępnej twierdzy?

- Stoczyłem walkę cięższą dla mnie niż wielka bitwa o Rogaty Gród – odparł Aragorn. – Zajrzałem w kryształ Orthanku.

- Zajrzałeś w ten przeklęty zaczarowany kryształ! – krzyknął Gimli z trwogą i zdumieniem. – Czy to znaczy, że widziałeś... Jego? Nawet Gandalf bał się tego spotkania.

- Zapominasz, z kim mówisz – surowo odparł Aragorn i oczy mu rozbłysły. – czyż u bram Edoras nie rozgłosiłem przysługującego mi tytułu? Nie, mój Gimli – ciągnął łagodniejszym już tonem; twarz mu się rozpogodziła, lecz wyglądał jak ktoś, kto wiele nocy spędził bezsennie na ciężkiej pracy. – Nie, moi przyjaciele, jestem prawowitym panem tego kryształu, mam zarówno prawo, jak i siłę, by go użyć. Tak przynajmniej sądziłem. Co do prawa, nie można go podać w wątpliwość. Ale siły zaledwie starczyło na tę próbę.

Odetchnął głęboko.

- Była to straszna walka i zmęczenie po niej jeszcze nie minęło. Nie odezwałem się do Tamtego ani słowem i w końcu zmusiłem kryształ do posłuszeństwa mojej woli. Już to samo będzie dla Nieprzyjaciela przykrą porażką. Poza tym – zobaczył mnie. Tak, Gimli, zobaczył mnie, ale w innej postaci, niż ty mnie widzisz w tej chwili. Jeśli to wyjdzie mu na pożytek, zrobiłem błąd. Myślę jednak, że nie. Wiadomość, że żyję dotychczas i chodzę po ziemi, jest dla niego bolesnym ciosem. Nie wiedział bowiem o tym do dziś. Nie zapomniał wszakże Isildura i miecza Elendila. Teraz, w rozstrzygającej godzinie, gdy przystępuje do urzeczywistnienia wielkiego planu, ukazał mu się spadkobierca Isildura i jego miecz; pokazałem mu bowiem ostrze przekute na nowo do walki z nim. Nie jest tak potężny, by nie znał lęku; nie, jego także nękają wątpliwości.

- Ale włada potężnym państwem – rzekł Gimli – i teraz pewnie tym szybciej uderzy.

- Pospieszne ciosy zwykle chybiają celu – odparł Aragorn. – Musimy naciskać wroga, już nie pora czekać biernie na jego pierwszy ruch. Wiedzcie też, przyjaciele, że patrząc w kryształ dowiedziałem się wielu rzeczy. Dostrzegłem poważne niebezpieczeństwo grożące Gondorowi z nieoczekiwanej strony, od południa; dzieje się tam coś, co odciągnie znaczną część sił od obrony Minas Tirith. Jeżeli nie zażegnamy tej groźby, lękam się, że gród upadnie, zanim upłynie dziesięć dni

- A więc musi upaść – powiedział Gimli. – jakiej bowiem pomocy możemy mu udzielić z takiej odległości? Jak moglibyśmy zdążyć na czas?

- Nie mogę wysłać posiłków, a więc muszę iść sam – odparł Aragorn. – Jest tylko jedna droga przez góry, która zaprowadzi nas do nadbrzeżnych krain, zanim los Minas Tirith będzie przesądzony: Ścieżka Umarłych.

- Ścieżka Umarłych – powtórzył Gimli. – Okropna nazwa. Zauważyłem też, że Rohirrimowie bardzo jej nie lubią. Czy żywi mogą użyć tej drogi i nie zginąć na niej? A nawet jeśli przejdziemy, cóż znaczy nas trzech przeciw potędze Mordoru?

- Nikt z żywych nie zapuszczał się na tę ścieżkę, odkąd Rohirrimowie osiedli w tym kraju – powiedział Aragorn. – jest bowiem dla nich zamknięta. Lecz w czarnej godzinie spadkobierca Isildura może jej użyć, jeśli mu starczy odwagi. Słuchajcie. Oto, jaką radę przynieśli mi synowie Elronda z Rivendell od swego ojca, najznakomitszego mędrca uczonego w księgach dziejów: „Niech Aragorn pamięta o słowach wróżby i o Ścieżce Umarłych”.

- Jak brzmią słowa wróżby? – spytał Legolas.

- Wieszczek Malbeth za czasów Arvedui, ostatniego króla na Fornoście, przepowiedział tak:

 

Nad krajem wielki zaległ Cień,

Na zachód czarnym skrzydłem sięga,

Drżą mury wieży; ku monarchów grobom

Nadciąga zguba. Budzą się umarli.

Bije godzina dla wiarołomców,

Aby stanęli znów u Głazu Erech,

Gdzie im głos rogu echo gór przyniesie.

Czyj to róg zagra? Kto rzuci wezwanie

I lud z pomroki wskrzesi zapomniany?

Potomek tego, komu przysięgli,

Z północy przyjdzie w wyrocznej godzinie,

I drzwi przekroczy na Ścieżce Umarłych.

 

- Tajemnicza ścieżka, ale dla mnie równie tajemnicze są te wiersze – rzekł Gimli.

- Jeżeli je mimo to trochę rozumiesz, proszę cię, chodź ze mną tą ścieżką, którą obrałem – powiedział Aragorn. – Nie wstępuję na nią chętnie, zmusza mnie do tego konieczność. Ty jednak, jeżeli pójdziesz, musisz to zrobić z własnej dobrej woli, inaczej nie zgodzę się wziąć cię ze sobą; wiedz, że czeka cię zarówno wiele trudu, jak strachu, a może coś jeszcze gorszego.

- Pójdę z tobą nawet Ścieżką Umarłych i wszędzie, gdzie poprowadzisz – rzekł Gimli.

- Ja także pójdę z tobą – powiedział Legolas – elf bowiem nie lęka się Umarłych.

- Mam nadzieję, że lud zapomniany nie zapomniał sztuki wojennej – dodał Gimli. – W przeciwnym razie daremnie byśmy go trudzili.

- Przekonamy się, gdy staniemy na Erech, jeżeli w ogóle tam dojdziemy – odparł Aragorn. – Przysięga, którą złamali, obowiązywała ich do walki z Sauronem, muszą więc walczyć, aby jej dopełnić. Na Erech stoi Czarny Głaz, przywieziony, jak mówią, przez Isildura z Numenoru. Ustawiono go na szczycie i tu król Gór przysiągł Isildurowi służbę w zaraniu królestwa Gondoru. Kiedy Sauron powrócił i odzyskał potęgę, Isildur wezwał lud Gór do wypełnienia zobowiązań przysięgi. Górale wszakże odmówili, ponieważ ongi, za Czarnych Lat, hołdowali Sauronowi. Wówczas Isildur powiedział królowi Gór: „Będziesz ostatnim królem swego plemienia. Jeśli Numenor okaże się potężniejszy od Czarnego Władcy, niechaj na lud twój spadnie ta klątwa: oby nigdy nie zaznał spoczynku, póki nie uczyni zadość przysiędze. Wojna bowiem potrwa przez niezliczone wieki, a nim się zakończy, będziecie raz jeszcze wezwani do walki”. Górale uciekli przed gniewem Isildura i nie ośmielili się wziąć udziału w wojnie po stronie Saurona. Kryli się po tajemnych zakątkach górskich, unikając spotkań z innymi plemionami i wycofując się coraz wyżej, między nagie szczytu, aż wyginęli z czasem. Ale groza Umarłych, co nie zaznali spoczynku, przetrwała na Erech i wszędzie, gdzie kiedyś żył ten lud. Tam więc muszę iść, skoro spośród żyjących nikt mi nie może pomóc.

Aragorn wstał.

- W drogę! – zawołał dobywając miecza, który błysnął w półmroku zamkowej sali. – Do Głazu na Erech! Szukam Ścieżki Umarłych. Kto gotów, za mną!

Legolas i Gimli bez słowa wstali także i wyszli za Aragornem z sali. Na błoniu czekali milczący i nieruchomi zakapturzeni Strażnicy. Legolas i Gimli dosiedli konia. Aragorn skoczył na grzbiet Roheryna. Halbarad podniósł wielki róg, a głos jego rozległ się echem w Helmowym Jarze. Ludzie z załogi twierdzy patrzyli z podziwem, jak oddział Aragorna ruszył z miejsca galopem i niby burza przemknął przez Zieloną Roztokę.

 

P

odczas gdy Theoden posuwał się z wolna górskimi dróżkami, Szara Drużyna szybko przebyła równinę i nazajutrz po południu stanęła w Edoras; odpoczywała tu krótko i zaraz pociągnęła dalej w górę doliny, by dotrzeć tegoż wieczora do Dunharrow.

            Eowina powitała ich z radością, ciesząc się z takich gości, bo nie spotkała w życiu wspanialszych rycerzy niż Dunedainowie i piękni synowie Elronda, lecz najczęściej wzrok jej zatrzymywał się na twarzy Aragorna. Posadziła go po swej prawej ręce przy stole i rozmawiali z sobą wiele; dowiedziała się wszystkich szczegółów wydarzeń, które się rozegrały od chwili wyjazdu Theodena, a które znała dotąd jedynie ze skąpo nadsyłanych wieści; oczy jej błyszczały, gdy słuchała o bitwie w Helmowym Jarze, o rozgromieniu napastników i o wyprawie, którą król podjął na czele swych rycerzy. W końcu powiedziała jednak:

- Zmęczeni jesteście, zacni panowie, powinniście teraz odpocząć; naprędce przygotowaliśmy dla was posłania niezbyt wygodne, ale jutro postaramy się dla miłych gości o lepsze kwatery.

- Nie troszcz się o nas, pani – odparł Aragorn. – Wystarczy, jeśli pozwolisz nam przespać tę noc i posilić się jutro rano. Pilna sprawa zmusza mnie do wielkiego pośpiechu, skoro świt wyruszymy stąd dalej.

Eowina uśmiechnęła się do niego mówiąc:

- Bardzo to łaskawie z twojej strony, że zechciałeś trudzić się nakładając tyle mil, żeby przywieźć Eowinie wieści i pocieszyć biedną wygnankę.

- Nie ma w świecie mężczyzny, który by taki trud uważał za stracony – odparł Aragorn – lecz nie przybyłbym tutaj, gdyby nie to, że droga, którą wypadło mi obrać, prowadzi przez Dunharrow.

Widać było, że nie w smak poszła jej ta odpowiedź.

- W takim razie zabłądziłeś, panie. Z Harrowdale nie ma drogi ani na wschód, ani na południe; będziesz musiał zawrócić tą samą, która cię tu przywiodła.

- Nie, nie zabłądziłem. Znam tę ziemię, po której chodziłem, zanim ty, o pani, urodziłaś się ku jej ozdobie. Jest droga z tej doliny i tę drogę wybrałem. Jutro pojadę Ścieżką Umarłych.

Spojrzała na niego jakby obuchem rażona i pobladła bardzo; długi czas nie odzywała się, a wszyscy wkoło milczeli także.

- Czy śmierci szukasz, Aragornie? – spytała wreszcie. – Nic bowiem innego nie znajdziesz na tej ścieżce. Umarli nie pozwalają przejść nikomu z żyjących.

- Mnie jednak może przepuszczą – powiedział Aragorn. – Bądź co bądź postanowiłem zaryzykować. Innej drogi dla mnie nie ma.

- Ależ to szaleństwo! – zawołała. – Są z tobą sławni i mężni rycerze, których nie w cień śmierci godzi się prowadzić, lecz na pole walki, gdzie bardziej są potrzebni. Błagam cię, zostań. Pojedziesz do Edoras wraz z moim bratem. Twoja obecność pokrzepi serca i doda nam wszystkim nadziei.

- Nie popełniam szaleństwa – odparł Aragorn – bo wstępuję na ścieżkę, na którą zostałem wezwany. Lecz ci, którzy idą ze mną, robią to z własnej, nieprzymuszonej woli. Oni więc, jeśli chcą, mogą zostać i wyruszyć z Rohirrimami na wojnę. Ja pójdę swoją drogą choćby sam, jeśli tak się stanie.

Na tym skończyła się rozmowa i reszta wieczerzy upłynęła w milczeniu, lecz Eowina nie odrywała oczu od Aragorna w jawnym wzburzeniu i rozterce. Wreszcie wszyscy wstali od stołu, skłonili się przed panią domu, podziękowali za gościnność i rozeszli się na spoczynek.

            Gdy wszakże Aragorn zbliżał się do namiotu, gdzie miał nocować wraz z Legolasem i Gimlim, którzy wcześniej już tam się udali, usłyszał głos Eowiny. Biegła za nim wołając go po imieniu. Odwrócił się i zobaczył w ciemności blask białej sukni i rozognionych oczu.

- Aragornie, dlaczego chcesz iść drogą śmierci? – spytała.

- Muszę – odparł. – Inaczej nie ma nadziei, bym spełnił swoje zadanie w walce z Sauronem. Nie wybieram ścieżek niebezpieczeństwa, Eowino. Gdybym mógł iść tam, gdzie zostało moje serce, poszedłbym na daleką północ i przebywałbym dziś w pięknej Dolinie Rivendell.

Przez chwilę Eowina nie odzywała się, jakby rozważając, co miały znaczyć te słowa. Nagle położyła rękę na jego ramieniu.

- Jesteś surowy i stanowczy – powiedziała. – Tacy zdobywają sławę. – Umilkła, potem jednak podjęła znowu: - Jeśli musisz tamtą drogą iść, pozwól mi przyłączyć się do twojej świty. Zbrzydło mi już to czajenie się w górskich kryjówkach, chcę stawić czoło niebezpieczeństwu w otwartej walce.

- Masz obowiązek zostać ze swoim ludem – odparł.

- Wciąż tylko słyszę o swoich obowiązkach! – krzyknęła. – Czyż nie jestem córką rodu Eorla, której przystoi walka i zbroja bardziej niż niańczenie niedołęgów i pieluchy? Dość już długo czekałam i uginałam kolana. Teraz, gdy wreszcie mocno stoję na nogach, czy mi nie wolno rozporządzić swoim życiem tak, jak sama chcę?

- Innej kobiecie przyniosłaby zaszczyt taka wola – odparł. – Ty jednak wzięłaś na siebie pieczę i władzę nad ludem, póki nie wróci król. Gdyby nie wybrano ciebie, któryś z marszałków lub dowódców znalazłby się na twoim miejscu i nie ważyłby się opuścić posterunku, choćby mu zbrzydło podjęte zadanie.

- Czy zawsze na mnie padać będzie wybór? – spytała z goryczą. – Czy zawsze mam zostawać w domu, gdy jeźdźcy ruszają w pole, pilnować gospodarstwa, gdy oni zdobywają sławę, czekać na ich powrót przygotowując dla nich jadło i kwatery?

- Wkrótce może nadejdzie taki dzień, że nie wróci żaden z tych, co ruszyli w pole – powiedział Aragorn. – Wtedy potrzebne będzie męstwo bez sławy, bo nikt nie zapamięta czynów dokonanych w ostatniej obronie naszych domów. Ale brak chwały nie ujmie tym czynom męstwa.

- Piękne słowa, lecz naprawdę znaczą tylko tyle: jesteś kobietą, siedź w domu – odpowiedziała Eowina. – Kiedy mężowie polegną na polu chwały, będzie ci wolno podpalić dom, na nic im już nie potrzebny, i spłonąć z nim razem. Ale jam z rodu Eorla, a nie dziewka służebna. Umiem dosiadać konia i władać mieczem, nie boję się trudu ani śmierci.

- A czego się boisz, Eowino? – zapytał.

- Klatki – odpowiedziała. – Czekania za kratami, aż zmęczenie i starość każą się z nimi pogodzić, aż wszelka nadzieja wielkich czynów nie tylko przepadnie, lecz straci powab.

- I mimo to radziłaś mi, żebym się wyrzekł obranej drogi, ponieważ jest niebezpieczna?

- Innym można dawać takie rady – odparła. – Nie namawiam cię jednak, żebyś uciekał przed niebezpieczeństwem, lecz żebyś stanął do bitwy, w której możesz mieczem zasłużyć na zwycięstwo i sławę. Ścierpieć nie mogę, gdy wyrzuca się na marne rzecz cenną i doskonałą.

- ja także bym tego nie ścierpiał – rzekł Aragorn. – Toteż powiadam ci, Eowino: zostań! Nie masz obowiązku do spełnienia na południu.

- Jeźdźcy, którzy ci towarzyszą, także nie mają tego obowiązku. Jadą, ponieważ nie chcą rozstać się z tobą, ponieważ cię kochają.

Odwróciła się i znikła wśród nocy.

 

G

dy niebo pojaśniało, chociaż słońce jeszcze nie wyjrzało znad wysokiej krawędzi gór na wschodzie, Aragorn kazał przygotować się do odjazdu. Drużyna już dosiała koni, on zaś właśnie miał skoczyć na siodło, kiedy nadeszła Eowina, żeby ich pożegnać. Miała na sobie strój jeźdźca i miecz u pasa. W ręku trzymała puchar, z którego upiła łyk wina życząc swym gościom szczęśliwej drogi, po czym podała go Aragornowi, a ten wychylił kielich mówiąc:

- Żegnaj, księżniczko Rohanu. Piję za pomyślność twego rodu, twoją i całego plemienia. Powtórz swojemu bratu te słowa: na drugim brzegu ciemności spotkamy się znowu!

Gimlemu i Legolasowi, stojącym tuż obok, zdawało się, że Eowina jest bliska łez, i wzruszył ich jej smutek tym bardziej, że zazwyczaj była tak dumna i dzielna. Spytała jednak tylko:

- Więc jedziesz, Aragornie?

- Jadę, księżniczko.

- I nie pozwolisz mi jechać w swojej świcie, jakem cię prosiła?

- Nie, księżniczko. Nie mogę ci na to pozwolić bez wiedzy twego ojca i brata, którzy nie zjawią się tutaj wcześniej niż jutro wieczorem. Ja zaś nie mam teraz ani godziny, ani chwili do stracenia. Bądź zdrowa!

Wtedy padła na kolana mówiąc:

- Błagam cię, Aragornie!

- Nie, księżniczko! – odparł i ująwszy Eowinę za ręce podniósł ją, ucałował jej dłoń, skoczył na siodło i ruszył nie oglądając się już za siebie. Tylko ci, którzy najlepiej go znali i byli najbliżej, rozumieli, jak bardzo cierpiał.

Lecz Eowina stała niby posąg kamienny, opuściwszy ramiona, i zaciskając pięści patrzyła za odjeżdżającymi, póki nie skryli się w cieniu pod czarną ścianą Dwimorbergu, Nawiedzanej Góry, w której otwierała się Brama Umarłych. Kiedy znikli jej z oczu, zawróciła i potykając się jak ślepiec poszła ku domowi. Nikt jednak z jej ludu niw widział tego pożegnania, bo wszyscy pochowali się wystraszeni i nie chcieli wyjść ze swych kątów, póki dzień nie rozjaśni się na dobre i nie opuszczą Dunharrow obcy, nieulękli goście.

Ten i ów mówił:

- To nasienie elfów. Niechże jadą tam, gdzie ich miejsce, w jakieś ciemne krainy, i nigdy do nas nie wracają. I bez nich dość mamy biedy.

 

J

echali w szarym półmroku, bo słońce jeszcze nie podniosło się nad wysoki czarny grzbiet Nawiedzanej Góry spiętrzonej przed nimi. Dreszcz ich przeszedł, gdy między dwoma rzędami starych głazów zbliżali się do Dimholt. Tu pod czarnymi drzewami, których posępny cień nawet Legolas znosił z trudem, odszukali jamę otwartą u korzeni góry, a pośrodku ścieżki ujrzeli samotny olbrzymi głaz sterczący groźnie jak palec ostrzegający przed zgubą.

- Krew marznie mi w żyłach – powiedział Gimli, inni wszakże milczeli, a głos krasnoluda zabrzmiał głucho, jakby się zapadł w wilgotną ściółkę świerkowych igieł pod ich stopami. Konie wzdragały się przejść obok złowróżbnego kamienia, więc jeźdźcy zsiedli i poprowadzili wierzchowce za uzdę. Tak zeszli w głąb jamy i stanęli przed nagą ścianą skalną, w której Czarne Wrota ziały jak paszcza nocy. Wyryte na ogromnym łuku sklepienia znaki i cyfry tak się zatarły zbiegiem lat, ze były już nieczytelne, lecz groza je spowijała niby czarny obłok.

Drużyna zatrzymała się i pewnie nie było w tej gromadzie ani jednego serca, które by nie zadrżało z trwogi, prócz serca Legolasa, bo elfy nie boją się ludzkich upiorów.

- To straszne Czarne Wrota – powiedział Halbarad – czuję, że za nimi czai się moja śmierć. Mimo to wejdę w nie, ale konie wejść nie zechcą.

- Musimy wejść, a więc konie muszą pójść z nami – odparł Aragorn. – Jeśli bowiem uda nam się przebrnąć przez ciemności, będziemy mieli jeszcze wiele staj drogi przed sobą, a każda chwila zwłoki przybliżałaby tryumf Saurona. Za mną!

Wszedł pierwszy, a taka była potęga jego woli w tej godzinie, że wszyscy Dunedainowie poszli za nim, a ich wierzchowce dały się im wprowadzić. Konie Strażników tak bowiem kochały swoich panów, że gotowe były przezwyciężyć nawet grozę tych Czarnych Wrót, gdy wyczuwały spokój w sercach ludzi. Lecz Arod, koń z Rohanu, nie chciał przekroczyć progu ciemności i stanął, zlany potem i dygocący z przerażenia tak, że budził litość. Wówczas Legolas zasłonił mu rękoma oczy i zanucił kilka słów, które łagodnie zadźwięczały w mroku; koń poddał się i poszedł z nim razem. Gimli został sam. Kolana uginały się pod nim i zły był na siebie.

- Niesłychana rzecz – powiedział. – Elf wchodzi do podziemi, a krasnolud wzdraga się wejść!

Z tymi słowy skoczył naprzód. Ale zdawało mu się, że wlecze przez próg nogi ciężkie jak z ołowiu, i ogarnęły go ciemności tak nieprzeniknione, że nawet on, Gimli, syn Gloina, który bez trwogi przemierzał najgłębsze lochy świata – jakby oślepł nagle.

            Aragorn zaopatrzył się w Dunharrow w łuczywa i teraz idąc na czele trzymał jedno z nich wzniesione nad głową; drugie niósł Elladan, który szedł ostatni za grupą Strażników; Gimli potykając się usiłował go dopędzić. Nie widział nic prócz dymiących płomieni pochodni, lecz kiedy Drużyna stanęła na chwilę, miał wrażenie, że otacza go ze wszystkich stron szmer nieustannego szeptu, ściszony gwar słów w języku, którego nigdy jeszcze nie słyszał w życiu.

            Nikt ich nie napastował, żadne przeszkody nie hamowały marszu, a mimo to strach rosnący z każdą chwilą ogarniał krasnoluda; przede wszystkim wiedział, że nie ma z tej drogi powrotu, bo czuł za swymi plecami tłum niewidzialnej armii prącej w ciemnościach naprzód trop w trop za Drużyną.

            Tak szli czas jakiś, aż wreszcie Gimli ujrzał widok, którego nigdy później nie mógł wspomnieć bez zgrozy. Ścieżka, o ile się orientował, była od początku dość szeroka, lecz w pewnej chwili ściany z obu stron jakby się rozstąpiły i Drużyna wydostała się niespodzianie na rozległą pustą przestrzeń. Strach niemal obezwładnił krasnoluda. Daleko po lewej ręce coś zalśniło w ciemnościach w świetle łuczywa, z którym zbliżał się tam właśnie Aragorn. Najwidoczniej chciał zbadać ów lśniący przedmiot.

- Że też on się nie boi – mruknął krasnolud. – W każdej innej pieczarze Gimli, syn Gloina, pierwszy pobiegłby za przebłyskiem złota. Ale nie tutaj! Niechby zostało tu w spokoju!

Mimo wszystko podsunął się bliżej i zobaczył, że Aragorn klęczy, Elladan zaś przyświeca mu dwiema pochodniami. Przed nimi widniał szkielet ogromnego mężczyzny, w kolczudze, obok niego zaś broń, nie zniszczona, bo w jaskini było niezwykle sucho, a zmarły miał zbroję i oręż pozłacaną, pas złoty wysadzany granatami i bogato zdobiony złotem hełm wciśnięty na trupią czaszkę; leżał twarzą do ziemi. Upadł pod odsuniętą w głąb ścianą. Wpatrując się Gimli dostrzegł w tej ścianie zamknięte kamienne drzwi; palce trupa czepiały się zarysowanej w ich szczeliny, a wyszczerbiony miecz, porzucony u jego boku, świadczył, że rycerz w śmiertelnej rozpaczy próbował wyrąbać sobie przejście w skale.

            Aragorn nie dotknął szkieletu, ale długo przyglądał mu się w milczeniu, potem zaś wstał i westchnął głęboko.

- Temu nieborakowi kwiaty simbeline nie zakwitną do końca świata! – szepnął. – Dziewięć Kurhanów i siedem mogił zieleni się o tej porze pod słońcem, on jednak przeleżał długie lata pod drzwiami, których nie zdołał otworzyć. Dokąd prowadzą? Dlaczego chciał przez nie przejść? Nikt nigdy się nie dowie.

- To nie moja sprawa! – krzyknął, odwracając się ku rozszeptanym ciemnościom podziemi. -–Zachowajcie swoje skarby i swoje tajemnice zrodzone w Czarnych Latach! Ja nie żądam niczego prócz pośpiechu. Dajcie nam przejść i przybywajcie, wzywam was pod Głaz na Erech.

 

N

ikt mu nie odpowiedział, chyba że odpowiedzią była głucha cisza, bardziej jeszcze przerażająca niż poprzednie szepty; potem mroźny podmuch wionął podziemiem, płomienie łuczywa zachybotały się, zgasły i nie dały się już na nowo zapalić. Z tego, co się działo przez następną godzinę, Gimli niewiele zapamiętał. Drużyna parła naprzód, on jednak wciąż biegł ostatni, gnany lękiem przed czającą się grozą, wciąż pod wrażeniem, że niewidzialny tłum następuje mu niemal na pięty; słyszał za swymi plecami szelest, jakby widmowe kroki niezliczonych stóp. Potykał się, osuwał na czworaki jak zwierzę, myśląc w trwodze, że nie zniesie dłużej tej męczarni, że jeśli nie nastąpi wkrótce jej koniec, oszalały ze strachu zawróci i ucieknie prosto w ramiona ścigającej go zmory.

            Nagle usłyszał szmer wody, twardy i czysty dźwięk jak odgłos kamienia spadającego w senną czarną studnię. Rozwidniło się i Drużyna niespodzianie przekroczyła drugą bramę, sklepioną wysokim i szerokim łukiem; obok nich płynął potok, a pod nimi rysowała się ścieżka stromo opadająca pomiędzy ścianami urwiska spiętrzonego ostrymi jak noże szczytami aż pod niebo. Wąwóz był tak głęboki i wąski, że niebo zdawało się ciemne i błyszczały na nim maleńkie gwiazdy. A przecież – jak się później Gimli dowiedział – brakowało jeszcze dwóch godzin do zachodu słońca i do wieczora tego dnia, w którym wyruszyli z Dunharrow; w tym jednak momencie uwierzyłby, gdyby mu powiedziano, że to zmierzch dnia w wiele lat później lub nad innym światem.

            Jeźdźcy znów dosiedli koni, Gimli wraz z Legolasem wspólnego wierzchowca. Jechali dwójkami, a tymczasem wieczór zapadł i otoczył ich ciemnoszafirowym zmrokiem. Strach ścigał ich wciąż. Kiedy Legolas odwrócił się mówiąc coś do krasnoluda i spojrzał wstecz, Gimli dostrzegł dziwny blask w jasnych oczach elfa. Za nimi cwałował Elladan, ostatni z Drużyny, lecz nie ostatni z wędrowców spieszących tą drogą ku nizinom.

- Umarli ciągną za nami – rzekł Legolas. – Widzę sylwetki ludzi i koni, widzę sztandary białe jak strzępy obłoków, włócznie jak nagi zimowy las we mgle. Umarli ciągną za nami.

- Tak jest – potwierdził Elladan. – Usłuchali wezwania.

 

W

ychynęli wreszcie z wąwozu, a stało się to tak nagle, jakby przez szczelinę w murze wypadli na otwartą przestrzeń. Przed nimi leżała górna część wielkiej doliny, a płynący obok potok z zimnym pluskiem spadał z jej progów w dół...

- W jakim miejscu Śródziemia jesteśmy teraz? – spytał Gimli.

- Zjechaliśmy wąwozem od źródła Morthondy, długiej i zimnej rzeki, która daleko stąd wpada do Morza obmywającego skały Dol Amrothu. Nie będziesz już musiał pytać, bo sam rozumiesz, dlaczego ludzie nazwali ją Czarnym Korzeniem.

Dolina Morthondy tworzyła szerokie zakole sięgając aż pod urwistą południową ścianę gór. Strome stoki porastała trawa, zdawały się jednak szare o tej porze, bo słońce już zaszło i daleko w dole w oknach siedzib ludzkich migotały światełka. Dolina była żyzna i miała wielu mieszkańców.

            W pewnej chwili Aragorn nie odwracając się zawołał tak donośnie, że wszyscy go usłyszeli:

- Przyjaciele, zapomnijcie o zmęczeniu! Naprzód! Naprzód! Trzeba nam stanąć przy Głazie na Erech, zanim ten dzień się skończy, a droga jeszcze daleka.

Nie oglądając się więc na nic mknęli przez górskie hale, aż trafili na most przerzucony nad wezbranym potokiem, a stąd na drogę prowadzącą ku nizinom.

            W domach wiosek, które mijali, światła gasły, drzwi się zatrzaskiwały, a ludzie, jeśli byli w polu, uciekali przed nimi z krzykiem, spłoszeni jak ścigane sarny. W gęstniejącym mroku coraz rozlegały się te same okrzyki:

- Król Umarłych! Król Umarłych najechał naszą krainę!

Gdzieś w dole dzwony uderzyły na trwogę; nie było człowieka, który by na widok Aragorna nie umykał w  popłochu. Ale Szara Drużyna pędziła niby gromada myśliwych za zwierzyną, aż wreszcie konie znużone zaczęły potykać się i ustawać. Tuż przed północą, wśród ciemności równie czarnych, jak pod ziemią w górskich pieczarach, znaleźli się na Szczycie Erech.

 

Z

 dawna groza Umarłych panowała nad tym wzgórzem i nad pustką okolicznych pól. Na szczycie bowiem stał Czarny Głaz, utoczony na kształt olbrzymiej kuli, której wierzchołek sięgał na wysokość rosłego mężczyzny, chociaż do połowy zagrzebana była w ziemi. Wyglądała niesamowicie, jak gdyby spadła tutaj z nieba; niektórzy nawet twierdzili, że tak właśnie było, lecz inni, pamiętający jeszcze stare dzieje Westernesse, powiadali, że przywieziono ów Głaz z ruin Numenoru i że to Isildur po wylądowaniu na tym wybrzeżu kazał go tutaj ustawić. Ludzie z doliny nie śmieli do niego się zbliżać ani osiedlać się w jego bliskim sąsiedztwie, mówiąc, że na tym miejscu wyznaczają sobie spotkania cienie ludzkie, by w dniach trwogi cisnąc się wokół Głazu toczyć szeptem narady.

            Do tego to Głazu dotarła Drużyna i przy nim zatrzymała się wśród głuchej nocy. Elrohir podał srebrny róg Aragornowi, który podniósł go do ust i zagrał; stojący wokół wydało się, że słyszą odzew wielu innych rogów, jakby echo z głębi odległych pieczar. Innych głosów nie słyszeli, mimo to czuli obecność wielkiej armii zgromadzonej wokół wzgórza; mroźny wiatr niby tchnienie upiorów ciągnął od szczytów. Aragorn zsiadł z konia i stojąc tuż przy Głazie krzyknął donośnie:

- Wiarołomcy, po coście tu przyszli?

Z ciemności, jak gdyby z bardzo daleka nadeszła odpowiedź:

- Aby dopełnić przysięgi i odzyskać spokój.

Wówczas Aragorn rzekł:

- Wybiła dla was wreszcie ta godzina. Jadę do Pelargiru nad Anduinę, wy zaś pojedziecie za mną. I dopiero gdy cały ten kraj zostanie oczyszczony ze sług Saurona, uznam, że dotrzymaliście przysięgi; wtedy odejdziecie, by na zawsze odnaleźć spokój. Jam jest Elessar, spadkobierca Isildura z Gondoru.

To rzekłszy kazał Halbaradowi rozwinąć wielką chorągiew, którą przywiózł z Rivendell. O dziwo, była cała czarna, jeśli zaś na niej wyszyto jakieś znaki czy słowa, nikt ich nie mógł w ciemności dostrzec. Potem zaległa cisza, której przez długie godziny nocy nie zmącił nawet szept ani westchnienie. Drużyna rozbiła obóz przy Głazie, lecz niewiele zaznała snu, bo zgroza osaczających wzgórze Widmowych Zastępów nie pozwalała zmrużyć oczu.

            Gdy zajaśniał świt, blady i zimny, Aragorn zerwał się i powiódł Drużynę w dalszą drogę, marszem tak forsownym i nużącym, że nawet dla zahartowanych wędrowców niesłychanym; sam tylko Aragorn jakby nie znał zmęczenia i jego wola wszystkich podtrzymywała. Nikt z ludzi śmiertelnych nie zniósłby takich trudów prócz Dunedainów z północy i dwóch ich towarzyszy: elfa Legolasa i krasnoluda Gimlego.

            Przesmykiem Tarlanga wydostali się do Lamedonu, a Zastęp Cieni wciąż pędził ich tropem, przed nimi zaś biegła trwoga, aż wreszcie dotarli do Kalembel, grodu położonego nad rzeką Kiril, skąd ujrzeli słońce zachodzące krwawo za Pinnath Gelin, które zostawili daleko za sobą. Miasta i brody na rzece zastali opustoszałe, bo większość mężczyzn ruszyła na wojnę, reszta zaś ludności zbiegła w góry na wieść, że zbliża się Król Umarłych. Następnego dnia brzask nie rozjaśnił nieba, Szarą Drużynę ogarnęły ciemności Mordoru tak, że zniknęła sprzed oczu ludzkich. Ale Umarli ciągnęli wciąż trop w trop.


 

Rozdział 3

Przegląd sił Rohanu

 

W

szystkie drogi zbiegały się w jedną zmierzając ku wschodowi na spotkanie bliskiej już wojny i napaści złowrogiego Cienia. W tej samej chwili, gdy Pippin patrzał na księcia Dol Amrothu wjeżdżającego w łopocie sztandarów przez Wielką Bramę grodu, król Rohanu wyprowadził swój poczet jeźdźców spośród gór. Dzień chylił się ku wieczorowi. W ostatnich promieniach słońca wydłużone spiczaste cienie jeźdźców kładły się przed nimi na ziemię. Pod szumiące świerki, które porastały strome górskie zbocza, zakradł się już zmrok. Król jechał teraz wolno po całym dniu marszu. Ścieżka właśnie okrążyła ogromne, nagie ramię skalne, zanurzając się w cień i łagodny poszum drzew. Długa kolumna jeźdźców krętą ścieżką zjeżdżała wciąż w dół. Kiedy wreszcie znaleźli się u wylotu wąwozu, wieczór już panował na nizinie. Słońce zniknęło. Zmierzch przesłonił wodospady.

            Przez cały dzień widzieli pod swymi stopami bystry potok spływający z wysokiej przełęczy, która została za nimi, wrzynający się wąskim korytem między porośnięte lasem zbocza; tu, w dole, potok przelewał się przez kamienną bramę w szerszą dolinę. Jeźdźcy posuwając się teraz wzdłuż jego brzegu ujrzeli nagle Harrowdale i usłyszeli głośny szum wody wśród ciszy wieczoru. Tędy bowiem biały Śnieżny Potok zgarniając z obu stron mniejsze strumienie mknął pieniąc się po kamieniach ku Edoras, ku zielonym wzgórzom i równinom. Daleko na prawo u przyczółka wielkiej doliny majaczył potężny Nagi Wierch, spiętrzony na szerokim cokole spowitym w chmury; tylko poszarpany szczyt ubielony wiecznym śniegiem lśnił ponad światem, okryty od wschodu niebieskim cieniem, od zachodu zaś migocący czerwonym odblaskiem chylącego się słońca.

            Merry z podziwem przyglądał się nieznanej krainie, o której nasłuchał się wiele podczas długiej podróży. Był to świat bez nieba, gdzie oko poprzez mętne topiele mglistego powietrza błądziło tylko wśród coraz wyżej wznoszących się zboczy i groźnych przepaści, osnutych białym oparem. Hobbit siedział długą chwilę rozmarzony, wsłuchując się w szum wody, w szepty ciemnych drzew, w trzask kamieni, w ogromną ciszę przyczajoną jakby w oczekiwaniu pod tymi wszystkimi głosami. Kochał góry, a raczej kochał ich obraz ukazujący się na marginesach opowieści przyniesionych z dalekich stron, teraz jednak przytłaczał go nad miarę wielki ciężar Śródziemia i Merry zatęsknił, by odciąć się od tych ogromów czterema ścianami i zasiąść w zacisznym pokoju przy kominku.

            Był zmęczony, bo chociaż posuwali się z wolna, rzadko bardzo popasali. Przez trzy długie dni godzina po godzinie trząsł się na siodle, to wspinając się pod górę, to zjeżdżając w dół, przez przełęcze, przez doliny, w bród przez niezliczone potoki. Czasem, gdy ścieżka rozszerzała się, jechał obok króla, nie spostrzegając uśmiechów, z jakimi inni jeźdźcy przyglądali się dziwnej parze: hobbitowi na małym, kudłatym, siwym kucyku i Władcy Rohanu na ogromnym białym koniu. Gawędził wtedy z Theodenem, opowiadając mu o swojej ojczyźnie i zwyczajach mieszkańców Shire’u albo słuchając opowieści o Riddermarchii i jej dawnych bohaterach. Najczęściej jednak, zwłaszcza ostatniego dnia, trzymał się samotnie tuż za królem milcząc i starając się zrozumieć powolną dźwięczną mowę Rohanu, którą posługiwali się wokół niego ludzie. Miał wrażenie, że jest w tym języku wiele słów znajomych, jakkolwiek brzmiących w ustach Rohirrimów soczyściej i mocniej niż w Shire; nie mógł jednak powiązać tych wyrazów w zdania. Niekiedy któryś z jeźdźców śpiewał czystym głosem jakąś wzruszającą pieśń, a wówczas serce hobbita biło żywiej, mimo że nie rozumiał treści.

            Bądź co bądź czuł się osamotniony, a teraz, pod koniec podróży, bardziej jeszcze niż na początku. Zastanawiał się, gdzie pośród tego dziwnego świata obraca się Pippin, co dzieje się z Aragornem, Legolasem i Gimlim. W pewnej chwili mróz przejął mu serce, gdy nagle stanął mu w pamięci Frodo i Sam. „Zapomniałem o nich! – powiedział do siebie z wyrzutem. – A przecież oni dwaj ważniejsi są od nas wszystkich. Wyruszyłem z domu, żeby im pomóc, a teraz są gdzieś daleko, o setki mil ode mnie, jeśli w ogóle jeszcze żyją”. I na tę myśl zadrżał.

- Wreszcie Harrowdale przed nami! – rzekł Eomer. – Jesteśmy niemal u celu.

Zatrzymali się; ścieżka opadała wąskim jarem stromo w dół. W omglonej dali ledwie mały wycinek wielkiej doliny ukazywał się jak gdyby przez wysokie okno; nad rzeką mrugało jedno jedyne światełko.

- Na dziś podróż się kończy – rzekł Theoden – ale przede mną droga jeszcze daleka. Zeszłej nocy księżyc był w pełni, jutro o świcie ruszę więc do Edoras na wielki zlot wojowników Marchii.

- Jeśli jednak posłuchasz mojej rady, królu – powiedział zniżając głos Eomer – wrócisz po przeglądzie znowu tutaj, by przeczekać, aż wojna się rozstrzygnie zwycięstwem albo klęską.

Theoden uśmiechnął się na to.

- Nie, mój synu – bo pozwól, że tak będę cię teraz nazywał – nie sącz ospałych słówek Smoczego Języka w moje starcze uszy! – Wyprostował się w siodle i obejrzał szeregi rozciągniętej za nim kolumny jeźdźców, ginącej dalej w mroku. – Zdaje mi się, że lata całe przeżyłem w ciągu tych dni, które upłynęły, odkąd wyruszyłem na zachód, lecz nigdy już nie będę wspierał się ciężko na lasce. Jeżeli wojnę przegramy, cóż mi pomoże kryć się wśród gór? Jeśli zaś wygramy, któż by się martwił, choćbym zginął strawiwszy dla zwycięstwa resztkę sił? Na razie wszakże nie będziemy o tym rozprawiali. Tę noc spędzę w Warowni Dunharrow. Przynajmniej ten jeden wieczór pozostał nam jeszcze. Naprzód!

 

W

 gęstniejącym zmierzchu zagłębili się w dolinę. Śnieżny Potok płynął tu pod zachodnimi jej ścianami; ścieżka wkrótce doprowadziła jeźdźców do brodu, gdzie płytko rozlana woda pluskała głośno wśród kamieni. Bród był strzeżony. Gdy oddział zbliżył się, spod skał, gdzie kryli się w cieniu, wyskoczyli zbrojni ludzie, lecz poznając króla zakrzyknęli z radością:

- Król Theoden! Król Theoden! Król Marchii wrócił!

Potem któryś z nich zadął w róg. Echo poszło po dolinie. Inne rogi odpowiedziały na apel i na drugim brzegu rozbłysły światła. Nagle z góry, jakby z ukrytej wśród szczytów kotliny, zabrzmiały trąby; głosy ich połączone w zgodny chór rozlegały się donośnie, odbite od kamiennych ścian.

            Tak król Marchii wrócił zwycięsko z wyprawy na zachód do Warowni Dunharrow u podnóży Białych Gór. Zastał tu zgromadzoną już resztę wojowników ze swego plemienia, bo na wieść o jego pochodzie dowódcy pospieszyli na spotkanie króla do brodu przynosząc zlecone przez Gandalfa rady. Przewodził im Dunhern, wódz ludu zamieszkującego Harrowdale.

- Trzy dni temu o świcie Gryf przygnał jak wiatr z zachodu do Edoras – mówił Dunhern. – Gandalf, ku wielkiej naszej radości, przywiózł nowinę o twoim, królu, zwycięstwie. Przywiózł także twój rozkaz, by przyspieszyć zlot zbrojnych jeźdźców w stolicy. Potem wszakże zjawił się Skrzydlaty Cień.

- Skrzydlaty Cień? – powiedział Theoden. – Widzieliśmy go także, lecz w ciemną noc, przed rozstaniem z Gandalfem.

- Być może, królu – odparł Dunhern. – Lecz ten sam Cień lub może drugi, zupełnie do tamtego podobny, złowroga ciemna chmura w postaci olbrzymiego ptaka przeleciała dziś rano nad Edoras, a na wszystkich ludzi padła wielka trwoga. Nurkując bowiem nad pałacem Meduseld zniżył się tak, że niemal musnął szczyt dachu, i wydał okrzyk, od którego serca w nas zamarły. Wówczas to Gandalf poradził nam nie gromadzić się na przegląd w otwartym polu, lecz spotkać cię, królu, tutaj, w dolinie pod górami. Zalecał też nie zapalać ognisk i świateł, prócz najniezbędniejszych. Tak też robiliśmy. Gandalf przemawiał bowiem bardzo stanowczo. Ufamy, że nie sprzeciwia się to twoim królewskim zamiarom. W Harrowdale nie zauważono żadnych złowróżbnych znaków.

- Dobrze zrobiliście – rzekł Theoden. – Pojadę teraz do Warowni i tam przed udaniem się na spoczynek chcę naradzić się z marszałkami i dowódcami. Niech więc wszyscy stawią się jak najrychlej.

 

D

roga prowadziła na wschód w poprzek doliny, która w tym miejscu miała nieco ponad pół mili szerokości. Wkoło ciągnęła się równina, łąka porośnięta szorstką trawą, szarą w zapadającym zmroku, lecz w dali, u drugiego krańca doliny Merry dostrzegł surową ścianę, ostatnią wysuniętą straż olbrzymich korzeni Nagiego Wierchu, w której rzeka przebiła sobie wyłom przed niezliczonymi wiekami. Wszędzie, gdzie teren był bardziej wyrównany, roiło się od ludzi. Niektórzy cisnęli się na skraju drogi witając z radosnymi okrzykami króla i jeźdźców wracających z zachodu. Za tym jednak szpalerem ciągnęły się jak okiem sięgnąć regularne rzędy namiotów i szałasów, szeregi uwiązanych przy palikach koni, stosy broni, pęki włóczni zatknięte w ziemię i zjeżone niby gąszcz młodego lasu. Całe to wielkie zgromadzenie tonęło w mroku, lecz mimo nocnego chłodu wiejącego od gór nigdzie nie błyszczały latarnie ani też nie rozpalono ognisk. Wartownicy otuleni w grube płaszcze przechadzali się tam i sam wokół obozowiska.

            Merry zastanawiał się, ilu też jeźdźców pomieściła dolina. W mroku nie mógł ocenić dokładnie liczby, miał jednak wrażenie, że jest tu ogromna, wielotysięczna armia. Rozglądał się ciekawie na wszystkie strony i ani się spostrzegł, gdy oddział królewski dotarł pod nawisłe groźnie urwisko u wschodniej ściany doliny; ścieżka nagle zaczęła piąć się stromo pod górę, Merry zaś podniósłszy wzrok osłupiał z podziwu. Takiej drogi nigdy jeszcze w życiu nie spotkał; musiało to być dzieło potężnych ludzkich rąk z czasów dawniejszych niż najdawniejsze pieśni. Droga wijąc się jak wąż wrzynała się w nagą skałę. Stroma jak schody skręcała to w jedną, to w drugą stronę, wstępując coraz wyżej. Mogły po niej iść konie, mogły nawet powoli wjeżdżać wozy, lecz jeśliby obrońcy czuwali na górze, nieprzyjaciel nie zdołałby jej pokonać, chyba lotem ptaka. U każdego zakrętu sterczał wielki kamień, wyrzeźbiony na podobieństwo ludzkiej postaci, z grubo ciosanymi kończynami; jakby olbrzym kamienny przycupnął krzyżując potężne, niezdarne uda i splótłszy krótkie, tępe ręce na tłustym brzuchu. Wielu z nich czas zatarł oblicza pozostawiając tylko ciemne jamy oczu, które smutnie patrzyły na jadących drogą podróżnych. Jeźdźcy prawie ich nie widzieli, nazywali ich Pukelami i nie zwracali na nich uwagi, stracili bowiem od dawna odstraszającą moc; Merry jednak przyglądał im się z podziwem i niemal z litością, tak żałośnie wydali mu się wśród zmierzchu.

            Kiedy po chwili obejrzał się za siebie, stwierdził, że jest już o paręset stóp ponad doliną, lecz wciąż jeszcze, choć z dala, dostrzega w mroku krętą kolumnę jeźdźców przeprawiających się przez brody i ciągnących ku przygotowanemu dla nich obozowisku. Tylko król z przyboczną gwardią jechał w górę do Warowni.

Wreszcie poczet królewski dotarł na ostrą grań, skąd droga, wrzynając się między ściany skalne, wiodła krótkim zboczem na rozległą platformę. Ludzie zwali ją Firienfeld, a była to zielona hala porosła trawą i wrzosem, górująca nad głębokim korytem Śnieżnego Potoku, wsparta o zbocza ogromnych gór, które ją osłaniały; od południa piętrzył się nad nią Nagi Wierch, od północy zaś zębaty jak piła grzbiet Dwimorbergu, Nawiedzanej Góry, wystrzelającej ponad zalesione ciemnymi świerkami stoki. Dwa szeregi sterczących pionowo, bezkształtnych głazów dzieliły płaszczyznę na pół, niknąc w oddali w mroku i w cieniu drzew. Kto by się odważył iść tą drogą, zaprowadziłaby go wkrótce do czarnego lasu Dimholt pod Nawiedzaną Górą, przed ostrzegawczy kamienny słup i ziejącą ciemną paszczę zakazanych drzwi.

            Tak wyglądała Warownia Dunharrow, działo dawno zapomnianego plemienia. Zaginęło w niepamięci nawet jego imię, nie zachowane w żadnej pieśni ani legendzie. Nikt też nie wiedział, jakiemu celowi służyło pierwotnie to obronne miejsce, czy było tu ongi miasto, czy może tajemna świątynia, czy też grobowiec króla. Ludzie trudzili się ociosując tu skały za Czarnych Lat, zanim pierwszy statek przybił do zachodnich wybrzeży, zanim Dunedainowie założyli państwo Gondoru; nie zostało po dawnych mieszkańcach innych śladów prócz kamiennych posągów wytrwale strzegących każdego zakrętu drogi.

            Merry przyglądał się szpalerowi kamieni; były czarne i poszczerbione zębem czasu, niektóre pochyliły się, inne padły na ziemię, jeszcze inne popękały i rozsypały się w gruzy. Wyglądały jak rzędy starych drapieżnych zębów. Zastanawiając się, jakie mogło być ich przeznaczenie, hobbit miał nadzieję, że król nie zamierza jechać wytyczonym przez nie szlakiem dalej w noc. Nagle spostrzegł po obu stronach kamiennej drogi zgrupowane namioty i szałasy, wszystkie jednak odsunięte nieco od drzew i skupione raczej w pobliżu krawędzi urwiska. Większa ich część znajdowała się na prawo od drogi, tam bowiem Firienfeld rozpościerało się szerzej; na lewo rozbity był mniejszy obóz, pośród którego wznosił się wysoki namiot. Z tej właśnie strony na spotkanie skręcających z drogi przybyszów wyjechał jeździec.

Jeździec okazał się kobietą, jak Merry stwierdził podjeżdżając bliżej; w mroku lśniły długie warkocze, chociaż głowę okrywał rycerski hełm, a pierś zbroja, u pasa zaś zwisał miecz.

- Witaj, Władco Marchii! – krzyknęła. – Serce moje raduje się z twojego powrotu.

- Witaj, Eowino! – odparł Theoden. – Wszystko w porządku?

- W porządku – odpowiedziała, lecz Merry miał wrażenie, że głos kłamie słowom i że młoda pani jest spłakana, jeśli można posądzać o łzy kobietę o tak mężnym obliczu. – Wszystko dobrze. Ciężka to była wyprawa dla ludzi oderwanych znienacka od rodzinnych domów. Doszło do sprzeczek i narzekań, bo przecież dawno już wojna nie wypędzała nas z naszych zielonych pól. Teraz jednak panuje zgoda i porządek, jak widzisz. Mieszkanie dla ciebie przygotowane, doszły mnie bowiem wieści, że wracasz, i oczekiwałam cię właśnie o tej godzinie.

- A więc Aragorn dojechał pomyślnie – rzekł Eomer. – Czy jest może jeszcze tutaj?

- Nie, już go nie ma – odparła Eowina odwracając twarz i patrząc na góry, ciemniejące od wschodu i południa.

- Dokąd pojechał? – spytał Eomer.

- Nie wiem – odparła. – Przybył późnym wieczorem i ruszył dalej wczoraj o świcie, zanim słońce wyjrzało zza szczytów.

- Widzę, że jesteś zmartwiona, moja córko – rzekł Theoden. – Co się stało? Powiedz, czy mówił ci o tej ścieżce? – Wskazał Nawiedzaną Górę majaczącą u końca kamiennej drogi, która już ginęła w mroku. -–czy wspomniał o Ścieżce Umarłych?

- Tak, królu – odparła Eowina. – Przekroczył próg ciemności, z których nikt nigdy jeszcze nie powrócił. Nie mogłam go od tego powstrzymać. Poszedł tam.

- A więc rozstały się nasze drogi – powiedział Eomer. – Aragorn zginął. Musimy dalej jechać bez niego i z mniejszą nadzieją w sercu.

Posuwali się z wolna przez niskie wrzosy i trawę, nie rozmawiając już więcej, aż znaleźli się przed namiotem królewskim. Wszystko było na przyjęcie gości gotowe, a Merry przekonał się, że nie zapomniano nawet o nim. Tuż obok królewskiej siedziby wzniesiono namiocik, z którego hobbit, siedząc samotnie, obserwował ludzi wchodzących do wielkiego namiotu i wychodzących z niego po otrzymaniu od króla rozkazów. Noc zapadła, gwiazdy uwieńczyły ledwie widoczne szczyty górskie na zachodzie, lecz na wschodzie niebo było czarne i puste. Szpaler kamieni ginął sprzed oczu, za nim jednak majaczyła czarniejsza niż ciemność nocy ogromna i zwalista bryła Nawiedzanej Góry.

- Ścieżka Umarłych – mruknął do siebie Merry. – Ścieżka Umarłych? Co to znaczy? Wszyscy mnie porzucili. Wszyscy poszli na spotkanie groźnego losu: Gandalf i Pippin na wschód, na wojnę, Sam i Frodo do Mordoru, a Legolas z Gimlim na Ścieżkę Umarłych. Ale teraz pewnie przyjdzie wkrótce kolej i na mnie. Ciekawe, o czym oni tak dokoła tu rozprawiają i co król zamierza robić. Bo oczywiście wypadnie mi pójść tam, dokąd on pójdzie.

Wśród tych posępnych rozmyślań nagle przypomniał sobie, że jest okropnie głodny, wstał więc, żeby rozejrzeć się po dziwnym obozowisku, czy nie znajdzie się w nim nikt, kto by podzielał jego apetyt. W tej samej jednak chwili zagrała trąbka i przed namiocikiem stanął goniec wzywając Theodenowego giermka do służby przy królewskim stole.

 

P

ośrodku namiotu odgrodzono haftowanymi zasłonami niewielką przestrzeń i wysłano ją skórami. Tam przy małym stole zasiadł Theoden z Eowiną, Eomerem i Dunhernem, wodzem ludzi z Harrowdale. Merry stanął za krzesłem króla, aby mu służyć, lecz po chwili starzec ocknąwszy się z zadumy zwrócił się do niego z uśmiechem:

- Nie, mości Meriadoku – rzekł – nie będziesz tak stał. Możesz siedzieć obok mnie zawsze, dopóki jesteśmy w granicach mego królestwa, i masz rozweselać mnie opowieściami.

Zrobiono hobbitowi miejsce po lewej ręce króla, nikt jednak nie prosił go o opowieści. Mało rozmawiano w ogóle, wszyscy jedli i pili w milczeniu, aż w końcu zbierając się na odwagę Merry zadał pytanie, które dręczyło go od dawna.

- Miłościwy panie, dwakroć już przy mnie wspomniano o Ścieżce Umarłych – rzekł. – Co to za szlak? Gdzie jest Obieżyświat, czyli chciałem powiedzieć dostojny Aragorn? Dokąd się udał?

Król westchnął, nikt jednak nie kwapił się z odpowiedzią, dopiero po dłuższej chwili odezwał się Eomer:

- Nie wiemy i bardzo jesteśmy stroskani. A co do Ścieżki Umarłych, to ty sam, Meriadoku, postawiłeś już na niej pierwsze kroki. Nie, nie chcę cię przerażać złą wróżbą! Po prostu droga, którą wspinaliśmy się tutaj, prowadzi dalej pod Drzwi, otwierające się w lesie Dimholt. Co jednak za nimi się znajduje, nikt nie wie.

- Nikt nie wie – rzekł Theoden – lecz stare legendy, rzadko dziś opowiadane, mówią o tym coś niecoś. Jeśli nie kłamią te pradawne opowieści, które w rodzie Eorla przekazywano z ojca na syna, za drzwiami pod Nawiedzaną Górą istnieje tajemna ścieżka prowadząca pod ziemię ku nieznanemu celowi. Nie znalazł się śmiałek, który by odważył się zbadać jej sekrety, od czasu gdy Baldor, syn Brega, przekroczył owe drzwi, by nigdy nie wrócić pomiędzy żyjących. Podczas uczty, którą Brego wyprawił z okazji uroczystego otwarcia pałacu Meduseld, Baldor rozgrzany winem złożył pochopnie przysięgę, że wyjaśni tajemnicę tej drogi. Tak stało się, iż nigdy nie zasiadł na tronie, przeznaczonym mu z prawa dziedzictwa. Ludzie mówią, że ścieżki tej strzeże plemię Umarłych z czasów Czarnych Lat i że ci strażnicy nie dopuszczają nikogo z żyjących do swojej tajemnej siedziby, lecz sami niekiedy pokazują się w postaci cieni przemykających spod drzwi wzdłuż kamiennej drogi. Mieszkańcy Harrowdale zamykają wtedy na trzy spusty drzwi swych domów, zasłaniają okna i drżą ze strachu. Ale Umarli rzadko wychodzą z podziemi, zdarza się to tylko w czasach wielkiego niepokoju i śmiertelnego zagrożenia.

- Mówią jednak w Harrowdale – powiedziała Eowina ściszając głos – że niedawno w bezksiężycową noc widziano przeciągające tędy wielkie wojska w dziwnych zbrojach. Skąd ta armia przybyła, nie wiadomo, lecz dążyła kamienną drogą pod górę i zniknęła w jej wnętrzu, jakby spiesząc na umówione spotkanie.

- Dlaczego więc Aragorn obrał tę drogę? – spytał Merry. – Czy nikt nie może tego wyjaśnić?

- Jeśli tobie, jako przyjacielowi, nic o tym nie powiedział – odparł Eomer – nikt z ludzi żyjących nie wie, czym się kierował i do czego zmierzał.

- Wydał mi się bardzo zmieniony od owego dnia, gdy go pierwszy raz ujrzałam w królewskim pałacu – powiedziała Eowina – bardziej posępny i starszy. Można by myśleć, że go coś urzekło, jak bywa z ludźmi, których wzywają Umarli.

- Może go wezwali – odparł Theoden. – Serce mi mówi, że już go więcej w życiu nie zobaczę. Ale to mąż królewskiej krwi, powołany do wielkich przeznaczeń. Tym się pociesz, córko, bo widzę, że zasmuca cię jego los i potrzebujesz pociechy. Legendy mówią, że kiedy potomkowie Eorla po przybyciu z północy przeprawili się przez Śnieżny Potok szukając obronnych miejsc i schronów na dni grozy, Brego ze swoim synem Baldorem wspiął się po skalnych schodach do tej Warowni i tędy doszedł do Drzwi Umarłych. W progu siedział starzec, którego lat nie da się zliczyć wedle naszej rachuby czasu; był wysoki, królewskiej postawy, lecz zmurszały jak odwieczny głaz. Toteż w pierwszej chwili wzięli go za stary kamień, bo nie poruszał się i nie odzywał, dopóki nie spróbowali wyminąć go i wejść do pieczary. Wtedy z jego piersi jak spod ziemi dobył się głos i ku ich zdumieniu przemówił w języku zachodnich plemion: „Droga jest zamknięta”.

Zatrzymali się więc, spojrzeli na niego uważniej i dopiero wówczas zrozumieli, że to żywy człowiek. On jednak nie patrzył na nich. „Droga jest zamknięta – powtórzył. – Zbudowali ją ci, którzy dziś są umarli, oni też jej strzegą, póki się czas nie dopełni. Droga jest zamknięta”.

„A kiedy czas się dopełni?” – spytał Baldor. Nie usłyszał jednak odpowiedzi. W tym bowiem momencie starzec padł martwy, twarzą ku ziemi. Nigdy nikt w naszym plemieniu nie zdobył więcej wiadomości o dawnych mieszkańcach tych gór. Kto wie, może dziś właśnie wybiła zapowiedziana godzina i zamknięta droga otworzy się przed Aragornem.

- Jakże jednak inaczej przekonać się, czy już czas się dopełnił, jeśli nie próbując przekroczyć progu? – rzekł Eomer. – Nie, ja nie zrobiłbym tego, choćby mnie ścigała cała armia Mordoru, choćbym był sam i nie miał innej drogi ucieczki. Wielkie to nieszczęście, że na wezwanie Umarłych odpowiedział mąż tak wspaniałego męstwa, tak potrzebny w ciężkiej naszej godzinie. Czyż nie dość złych istot nawiedziło świat, by szukać ich jeszcze pod ziemią? Wojna przecież wybuchnie lada dzień.

Umilkł, bo w tym momencie z dworu dobiegł gwar: ktoś wywoływał imię Theodena, a wartownik przed namiotem bronił wstępu.

 

D

owódca straży rozchylił zasłonę.

- Konny wysłaniec Gondoru, miłościwy panie – zameldował. – Prosi, żeby mógł bez zwłoki stanąć przed tobą.

- Wprowadzić go! – rzekł Theoden.

Wszedł smukły mężczyzna. Merry omal nie krzyknął głośno, bo w pierwszej chwili wydało mu się, że to Boromir wskrzeszony powrócił z zaświatów. Potem przyjrzawszy się lepiej stwierdził, że nie jest to Boromir, lecz ktoś tak do niego podobny jak bliski krewny: wysoki, z siwymi oczyma, dumnej postawy. Miał na sobie strój jeźdźca i ciemnozielony płaszcz zarzucony na kolczugę pięknej roboty. Hełm nad czołem zdobiła mała srebrna gwiazda. W ręku trzymał strzałę, opatrzoną czarnym piórem i stalowym ostrzem, pomalowanym na końcu czerwoną farbą. Przykląkł na jedno kolano pokazując Theodenowi strzałę.

- Pozdrawiam cię, Władco Rohirrimów, przyjacielu Gondoru – rzekł. – Nazywam się Hirgon, jestem gońcem Denethora, który przysyła ci ten znak wojny. Gondor pilnie potrzebuje pomocy. Rohirrimowie wspierali nas nieraz, dziś jednak pan nasz, Denethor, wzywa ich, aby przybyli w jak największej sile i jak najspieszniej, inaczej bowiem Gondor zginie.

- Czerwona Strzała! – powiedział Theoden biorąc z rąk gońca strzałę. Widać było po nim, że z dawna oczekiwał tego znaku, a mimo to nie mógł obronić się od zgrozy, gdy go ujrzał. Ręka mu drżała. – Nigdy jeszcze za moich dni nie zjawiła się w Marchii Czerwona Strzała! A więc do tego już doszło! Na jakie posiłki, na jaki pośpiech z mojej strony liczyć może Denethor?

- To już sam wiesz najlepiej, miłościwy królu – odparł Hirgon. – Lecz wkrótce może się zdarzyć, że Minas Tirith będzie ze wszech stron otoczone, jeśli więc nie rozporządzasz taką potęgą, by przebić się przez pierścień wielu oblegających gród armii, władca nasz, Denethor, polecił mi oznajmić, że w takim przypadku wedle jego mniemania lepiej byłoby, aby siły zbrojne Rohanu znalazły się w obrębie fortecznych murów, nie zaś poza nimi.

- Lecz władca wasz z pewnością wie, że Rohirrimowie przywykli raczej bić się konno i w otwartym polu, a także to, że plemię nasze żyje w rozproszeniu i trzeba czasu, żeby zgromadzić wszystkich jeźdźców. Czy mylę się, Hirgonie, sądząc że Władca Minas Tirith więcej wie, niż powiedział w swoim wezwaniu? Sam chyba widzisz, że my już toczymy wojnę i że nie zastałeś nas całkowicie nie przygotowanych. Był u nas Gandalf Szary, a dziś właśnie zebraliśmy się tutaj na przegląd sił przed wyruszeniem do boju na wschód.

- Nie mogę ci odpowiedzieć, królu, na pytanie, co nasz władca wie o tych sprawach i czego się domyśla – odparł Hirgon. – To wszakże pewne, że jesteśmy w rozpaczliwym położeniu. Mój władca nie przysyła rozkazów, lecz prosi, abyś wspomniał na dawną przyjaźń i na z dawna wiążące cię przysięgi i uczynił wszystko, co w twojej mocy, zarówno dla naszego, jak i dla własnego dobra. Doszły nas wieści, że wielu królów ze wschodu ciągnie ze swoimi zastępami, by oddać się na służbę Mordorowi. Od północy do pól Dagorladu wszędzie już toczą się utarczki i słychać zgiełk wojenny. Na południu ruszyli się Haradrimowie i strach padł na całe zaprzyjaźnione z nami nadbrzeżne plemiona, tak że niewiele od nich możemy oczekiwać posiłków. Pospieszaj, królu! Nie gdzie indziej bowiem, lecz pod murami Minas Tirith rozstrzygnie się los dzisiejszego świata, a jeśli tam nie powstrzymamy fali, zaleje ona wkrótce piękne stepy Rohanu i nawet ta Warownia wśród gór nie będzie bezpiecznym schronieniem.

- Straszne przynosisz wieści, lecz nie wszystkie one są dla nas niespodzianką – rzekł Theoden. – Powiedz Denethorowi, że nawet gdyby Rohan nie czuł się sam zagrożony i tak przyszedłby mu z pomocą. Lecz ponieśliśmy srogie straty w bitwie ze zdrajcą Sarumanem i musimy pamiętać zarówno o naszych północnych, jak i wschodnich granicach; przypominają nam o tym nowiny przez Denethora nadesłane. Może się też zdarzyć wobec wielkiej potęgi, jaką teraz Władca Ciemności rozporządza, że nas okrąży, zanim dotrzemy do waszego grodu, i że natrze przeważającymi siłami zza rzeki nie dopuszczając do Królewskiej Bramy.

Ale dość na dziś tych słów rozwagi. Pójdziemy wam na pomoc. Jutro ma się odbyć przegląd broni. Potem wydam rozkazy i wyruszymy w drogę. Myślałem, że będę mógł wysłać stepem na postrach wrogowi dziesięć tysięcy włóczni. Teraz niestety widzę, że będzie ich mniej; nie śmiem bowiem zostawić moich warowni bez obrony. Sześć tysięcy wszakże poprowadzę pod Minas Tirith. To powiedz Denethorowi, że w ciężkiej godzinie król Marchii sam spieszy do Gondoru, choć pewnie żywy nie wróci z tej wyprawy. Ale to daleka droga, przy tym ludzie i konie muszą dojść na miejsce w pełni sił do walki. Od jutrzejszego ranka upłynie tydzień, zanim usłyszycie bojowy okrzyk synów Eorla nadciągających z północy.

- Tydzień! – powiedział Hirgon. – Musimy się z tym pogodzić, skoro inaczej być nie może. Ale kto wie, czy przybywając za siedem dni nie ujrzycie już tylko zburzonych murów, jeśli nie zjawi się wcześniej jakaś inna pomoc z nieoczekiwanej strony. Nawet jednak w najgorszym razie dobrze się stanie, że zakłócicie orkom i Dzikim Ludziom ich tryumfalną ucztę wśród ruin Białej Wieży.

- Tyle przynajmniej zrobimy na pewno – rzekł Theoden. – Teraz wybacz, jestem znużony po niedawnej bitwie i długim marszu, muszę odpocząć. Zostań tutaj na te jedną noc. Jutro zobaczysz przegląd sił Rohanu i napatrzywszy się im odjedziesz z lżejszym sercem i tym żwawiej po wypoczynku. Ranek nieraz przynosi radę, a noc często odmienia myśli.

Król podniósł się i wszyscy wstali ze swoich miejsc.

- Rozejdźcie się i śpijcie dobrze – powiedział król. – Ciebie, mój Meriadoku, nie będę już dziś potrzebował. Bądź jednak gotów na wezwanie o wschodzie słońca.

- Będę gotów – odparł Merry – choćbyś mi, królu, kazał za sobą jechać Ścieżką Umarłych.

- Nie wymawiaj tych złowróżbnych słów! – rzekł król. – Niejedną bowiem ścieżkę można by takim mianem nazwać. Nie powiedziałem też wcale, że wezmę cię z sobą w dalszą drogę. Dobranoc!

 

- N

ie chcę zostać i czekać, aż przypomną sobie o mnie po wszystkim – rzekł Merry. – Nie chcę zostać, nie chcę!

I tak powtarzając wciąż w kółko ten protest usnął wreszcie pod swoim namiotem. Zbudził go jakiś człowiek potrząsając za ramiona.

- Wstawaj, wstawaj, mości niziołku! – krzyczał. Merry w końcu ocknął się z głębokiego snu i zerwał z posłania. Stwierdził, że jest jeszcze bardzo ciemno.

- Co się stało? – zapytał.

- Król cię wzywa.

- Słońce przecież nie wzeszło jeszcze.

- Nie i nie wzejdzie dzisiaj. Wygląda na to, że nigdy go już nie zobaczymy zza tej chmury. Ale czas nie zatrzymał się, chociaż zagubił słońce. Pospiesz się, żywo!

Chwytając szybko płaszcz Merry wyjrzał z namiotu. Świat był mroczny. Nawet powietrze zdawało się jakieś bure, wszystko wokoło czarne i szare, a żaden kształt nie rzucał na ziemię cienia; cisza panowała zupełna. Nie widać było zarysów chmury, tylko gdzieś w dali rozpostarty szeroko na wschodzie mrok wysuwał przed siebie jak gdyby łapczywe palce, między którymi przeświecała odrobina światła. Wprost nad głową hobbita zawisł ciężki strop bezkształtnych ciemności, a światło zamiast się potęgować przygasało z każdą chwilą.

            Na polanie dostrzegł mnóstwo ludzi, a wszyscy patrzyli w górę i coś mruczeli z cicha; twarze mieli smutne i zszarzałe, niektórzy wyraźnie drżeli z lęku. Ze ściśniętym sercem szedł Merry do króla. Hirgon, goniec z Gondoru, wyprzedził hobbita, a towarzyszył mu drugi człowiek, podobny do niego z rysów i ubioru, lecz niższy i tęższy. Gdy Merry wchodził do królewskiego namiotu, Gondorczyk rozmawiał z Theodenem.

- Ciemność przyszła z Mordoru – mówił. – Nadciągnęła wczoraj o zachodzie słońca. Ze wzgórz Wschodniej Bruzdy twojego królestwa widziałem, jak się podnosi i pełznie po niebie. Teraz ogromna chmura zawisła nad całą krainą pomiędzy nami a Górami Cienia i coraz bardziej się rozrasta. Wojna już się zaczęła.

 

P

rzez chwilę król milczał. Wreszcie przemówił:

- A więc stało się! Już wybuchła ta Wielka Bitwa naszych czasów, która przyniesie kres wielu rzeczy. Bądź co bądź nie pora już ukrywać się dłużej. Pojedziemy najprostszą drogą, otwarcie, ile sił w koniach. Przegląd zacznie się natychmiast, nie będziemy czekali na maruderów. Czy macie w Minas Tirith przygotowane zapasy? Jeśli bowiem mamy ruszyć spiesznym marszem, nie możemy obciążać się niczym, weźmiemy tyle tylko wody i chleba, żeby przeżyć do pierwszej bitwy.

- Mamy wielkie zapasy z dawna przygotowane – odparł Hirgon. – Jedźcie bez juków i pospieszajcie.

- Zawołaj, Eomerze, trębaczy – powiedział Theoden. – Niech jeźdźcy staną w ordynku.

Eomer wyszedł i niemal zaraz potem w Warowni rozległa się pobudka, a w dolinie odpowiedziały na nią głosy trąbek; nie zabrzmiały jednak teraz w uszach Meriadoka tak czysto i śmiało jak poprzedniego wieczora. W ciężkim powietrzu grały głucho i ochryple, złowieszczo i jękliwie.

Król zwrócił się do hobbita:

- Jadę na wojnę, mój Meriadoku – rzekł. – Ruszam za chwilę w drogę. Zwalniam cię ze służby, chociaż nie cofam ci przyjaźni. Zostaniesz tutaj i jeżeli zechcesz, będziesz służył księżniczce Eowinie, która w moim zastępstwie sprawować ma rządy nad naszym ludem.

- Ale... ale... królu – wyjąkał Merry – ofiarowałem ci przecież mój miecz... Nie chcę rozstać się z tobą w ten sposób, królu Theodenie. Wszyscy moi przyjaciele wezmą udział w tej walce, wstydziłbym się zostać na tyłach.

- Jedziemy na dużych i śmigłych koniach - powiedział Theoden - a ty, chociaż serce masz dzielne, nie możesz dosiąść takiego wierzchowca.

- Więc mnie przywiąż do siodła albo powieś na strzemieniu. Zrób, co chcesz, byleś mnie wziął z sobą - odparł Merry. - Droga daleka, ale ja muszę ją przebyć. Jeśli nie konno, to piechotą, choćbym miał nogi zedrzeć i przyjść o parę tygodni za późno.

Theoden uśmiechnął się na to.

- Wolałbym wziąć cię na siodło Śnieżnogrzywego wraz z sobą, niż pozwolić na coś podobnego. W każdym razie pojedziesz ze mną do Edoras i zobaczysz Meduseld. Tamtędy bowiem wiedzie nasza droga. Do Edoras doniesie cię twój Stybba, wielki bieg zacznie się dopiero potem, na równinie.

- Chodź ze mną, Meriadoku - odezwała się wstając Eowina. - Pokaże ci zbroję, którą kazałam dla ciebie przygotować.

Wyszli więc we dwoje.

- O jedno tylko prosił mnie Aragorn - powiedziała Eowina prowadząc hobbita między namiotami. - O to, żebym cię uzbroiła do bitwy. Obiecałam mu zrobić wszystko, co w mojej mocy. Serce mi mówi, że będzie ci potrzebna zbroja, zanim ta wojna się skończy.

Stanęli przed szałasem pośród stanowisk królewskiej gwardii. Zbrojmistrz wyniósł z wnętrza mały hełm, okrągłą tarczę i inne części bojowego rynsztunku.

- Nie znalazła się u nas kolczuga na twoją miarę - powiedziała Eowina - i nie było czasu, żeby wykuć dla ciebie nową; jest za to mocna kurtka ze skóry, pas i nóż. Miecz masz własny.

Merry skłonił się, a księżniczka pokazała mu tarczę, podobną do tej, którą dostał Gimli, i naznaczoną godłem Białego Konia.

- Weź to wszystko - powiedziała - i niech ci służy szczęśliwie. Bądź zdrów, Meriadoku. Myślę, że jeszcze spotkamy się w życiu.

 

T

ak więc w gęstniejącym mroku król Marchii gotował się do wyruszenia na czele swoich jeźdźców ku wschodowi. Serca ludziom ciążyły, niejeden kulił się z trwogi przed ciemnością. Ale był to lud mężny, wierny swemu królowi, toteż niewiele słyszało się płaczu i szemrania, nawet w obozowisku Warowni, gdzie schronili się uchodźcy z Edoras, kobiety, dzieci i starcy. Złowrogi los zawisł nad nimi, stawiali mu jednak czoło bez skarg.

            Dwie godziny przemknęły szybko i król już siedział na swoim siwym koniu lśniącym w półmroku. Zdawał się dumny i wielki, chociaż spod wysokiego hełmu włosy spływały mu na ramiona białe jak śnieg. Ten i ów, spoglądając na niego z podziwem, nabierał otuchy widząc, że król jest nieugięty i niestrudzony.

            Na rozległej płaszczyźnie za huczącym potokiem ustawiły się w porządku zastępy wojska, około pięciu i pół tysiąca jeźdźców w pełnym uzbrojeniu, dalej zaś kilkuset luzaków z zapasowymi końmi, lekko objuczonymi. Zagrała jedna tylko trąbka. Król podniósł rękę i armia Marchii w głuchej ciszy ruszyła z miejsca. Najpierw jechało dwunastu przybocznych królewskich gwardzistów, doborowi, najsławniejsi jeźdźcy; potem sam król z Eomerem u boku. Pożegnał się z Eowiną na górze, w Warowni, i pamięć tej chwili bolała go jeszcze, ale już zwracał myśl ku drodze, która leżała przed nim. Tuż za królem człapał na kucyku Merry wśród dwóch gońców Gondoru, a za nimi znów dwunastu królewskich gwardzistów. Jechali zrazu między długim podwójnym szpalerem żołnierzy, czekających z surowymi, niewzruszonymi twarzami. Dopiero gdy dosięgli niemal końca wyciągniętych szeregów, jeden z ludzi spojrzał uważnie i przenikliwie na hobbita. Odwzajemniając spojrzenie Merry zobaczył młodego, jak mu się wydało, jeźdźca, mniejszego i szczuplejszego niż inni. Dostrzegł błysk jasnoszarych oczu i zadrżał, bo nagle zrozumiał, że to jest twarz człowieka, który rusza w drogę bez nadziei, szukając śmierci.

            Zjeżdżali w dół drogą wzdłuż Śnieżnego Potoku rwącego kamienistym łożyskiem, przez wioski Podskale i Przyrzecze, gdzie z uchylonych drzwi ciemnych chat patrzyły na nich smutne kobiety; bez grania rogów, bez muzyki i bez śpiewu zaczynała się ta pamiętna wyprawa na wschód, którą potem przez wiele pokoleń sławić miała pieśń Rohanu:

 

Z mroków Dunharrow, przez poranek szary

jechał syn Thengla wraz z drużyną swą:

do Edoras przybył, do zasnutych mgłą

starożytnych siedzib Rohanu strażników;

pozłociste bramy w ciemnej stały mgle.

Pożegnał już był swój rodzinny dom,

tron i lud swój wolny, miejsca uświęcone,

gdzie długo, aż światła pobladły, świętował.

Naprzód jechał król, strach pozostał za nim,

los nieznany przed nim. Wierność z sobą wziął;

złożone przysięgi wypełnił do cna.

Naprzód jechał Theoden. Pięć nocy i dni

na wschód, wciąż na wschód prą Eorlingowie

przez Bruzdy, przez Bagna i lasy

w sześć tysięcy włóczni, aż do Sunlending,

do Mundburga mocy pod Mindolluiną,

miasta królów Morza w Królestwie Południa,

które obległ wróg i ogniem otoczył.

Los tak ich tam gnał. Ciemność niosła ich,

i konie, i jeźdźców; końskich kopyt stuk

tonął w ciszy: tyle powiada nam pieśń.

 

Król wjeżdżał do Edoras w samo południe, lecz mrok coraz ciemniejszy zalegał nad światem. Theoden zatrzymał się w stolicy krótko i wzmocnił swój zastęp o kilka dziesiątków jeźdźców, którzy nie zdążyli stawić się na przegląd wojsk. Posiliwszy się gotów był do dalszej drogi, zechciał jednak przedtem łaskawie pożegnać swego giermka. Merry raz jeszcze spróbował ubłagać króla, żeby mu pozwolił towarzyszyć sobie w wyprawie.

- Czeka nas droga, której na takim wierzchowcu, jak Stybba, nie zdołałbyś przebyć - odparł Theoden. - Cóż byś zresztą robił w bitwie, którą mamy stoczyć na polach Gondoru, mój dzielny Meriadoku, mimo że nosisz miecz i że serce masz wielkie w małym ciele?

- Nikt tego z góry nie wie, co zrobi w bitwie - rzekł Merry. - Ale po co, miłościwy panie, przyjąłeś mnie na giermka, jeśli nie po to, żebym był zawsze u twego boku? Nie chcę, żeby kiedyś w pieśni wspomniano o mnie tylko jako o tym, który stale zostawał w domu.

- Powierzono mi cię w opiekę - odpowiedział Theoden - i zdano twój los na moją wolę. Żaden z mych jeźdźców nie może wziąć dodatkowego ciężaru na siodło. Gdyby bitwa rozgrywała się tutaj, u naszych bram, kto wie, czy nie dokonałbyś czynów, godnych uwiecznienia w pieśniach; ale od Mundburga, stolicy Denethora, dzieli nas przeszło sto staj. To moje ostatnie słowo, Meriadoku.

Merry skłonił się i odszedł zrozpaczony, by jeszcze przyjrzeć się ustawionym w szeregach jeźdźcom. Kompanie przygotowywały się do wymarszu, ludzie ściskali popręgi, opatrywali siodła, poklepywali konie; ten i ów niespokojnie zerkał na nisko nawisłe chmury. nagle jeden z jeźdźców chyłkiem przysunął się do hobbita.

- Gdzie nie brak chęci, tam sposób zawsze się znajdzie - szepnął mu do ucha. - Dlatego na twojej drodze ja się znalazłem. - Merry spojrzał mu w twarz i poznał młodego rycerza, który rano zwrócił jego uwagę. - Chcesz jechać tam, dokąd wybiera się Władca Marchii, czytam to z twoich oczu.

- Tak - przyznał Merry.

- A więc pojedziesz ze mną - rzekł młody jeździec. - Wezmę cię przed siebie na siodło i ukryję pod płaszczem, póki nie będziemy daleko stąd, na stepie, wśród bardziej jeszcze nieprzeniknionych ciemności. Takiej dobrej woli, jaką ty masz, nie wolno się sprzeciwiać. Nie mów nic nikomu i chodź za mną.

- Dziękuję ci, dziękuję z całego serca - powiedział Merry. - Nie znam jednak twojego imienia.

- Nie znasz? - z cicha odparł jeździec. - Możesz mnie nazywać Dernhelmem.

 

T

ak stało się, że gdy król wyruszał w dalszy pochód, na siodle przed Dernhelmem jechał z nim hobbit Meriadok, a rosły siwy wierzchowiec Windfola nie czuł nawet dodatkowego ciężaru; Dernhelm bowiem, chociaż zwinny i zgrabnej budowy, ważył mnie niż większość rycerzy.

            Cwałowali wśród mroków. na noc rozbili obóz w gęstwie wierzb opodal ujścia Śnieżnego Potoku do Rzeki Entów, o dwanaście staj na wschód od Edoras. O świcie ruszyli dalej przez Bruzdę, a potem przez Bagna, gdzie po ich prawej ręce wielkie lasy dębowe pięły się na podnóża gór w cieniu Halifirien, wznoszącej się na pograniczu Gondoru, po lewej zaś mgły zasnuwały trzęsawiska ciągnące się nad dolnym biegiem Rzeki. W drodze doszły ich pogłoski o wojnie na północy. Samotni jeźdźcy pędzący co koń wyskoczy zatrzymywali się, by królowi meldować o napaści na wschodnie granice, o bandzie orków, która wtargnęła na płaskowyż Rohanu.

- Naprzód! Naprzód! - wołał Eomer. - nie czas już oglądać się na boki. Moczary nadrzeczne muszą strzec naszych flanków. Nam nie wolno tracić ani chwili. Naprzód!

Król Theoden porzucił więc własne królestwo, oddalał się od niego mila za milą, pod długiej drodze wijącej się na wschód, i mijał w pochodzie kolejne wzgórza ognistych wici: Kalenhad, Min-Rimmon, Erelas, Nardol. Ale ogniska na szczytach już wygasły. Kraj wokół był szary i cichy, tylko w miarę jak się posuwali, cień gęstniał, a nadzieja słabła we wszystkich sercach.


 

Rozdział 4

Oblężenie Gondoru

 

P

ippina obudził Gandalf. W izbie paliły się świece, bo przez okna sączył się ledwie mętny półmrok. Powietrze było parne jak przed burzą.

- Która godzina? - spytał ziewając Pippin.

- Minęła druga - odparł Gandalf. - Pora, żebyś wstał i ubrał się przyzwoicie. Wzywa cię władca grodu; zaczniesz się uczyć swoich nowych obowiązków.

- A czy władca da mi śniadanie?

- Nie, ale ja ci tu przygotowałem coś do przegryzienia. To musi ci wystarczyć do południa. Wydano rozkaz oszczędzania prowiantów.

Pippin markotnie spojrzał na skąpą kromkę chleba i zupełnie - jego zdaniem - niedostateczną porcję masła, przygotowane obok kubka cienkiego mleka.

- Ach, po cóż mnie tu przywiozłeś! - westchnął.

- Dobrze wiesz, po co - odparł Gandalf. - Żeby cię ustrzec od gorszych tarapatów. A jeśli ci się tutaj nie podoba, nie zapominaj, że sam sobie napytałeś biedy.

Pippin ucichł od razu.

 

W

krótce potem znów szedł wraz z Gandalfem przez zimne korytarze do drzwi Sali Wieżowej. Denethor siedział tam w szarym półmroku "jak stary, cierpliwy pająk" - pomyślał Pippin; można by uwierzyć, że nie ruszył się z tego miejsca od wczoraj. Wskazał Gandalfowi krzesło, ale na stojącego przed nim Pippina przez dłuższą chwile nie zwracał jakby uwagi. Wreszcie zwrócił się do niego mówiąc:

- No, mości Peregrinie, mam nadzieję, że dzień wczorajszy spędziłeś pożytecznie i przyjemnie? Obawiam się tylko, że wikt w naszym mieście jest nieco za skromny jak na twoje upodobania.

Pippin doznał niemiłego wrażenia, że władca grodu jakimś sposobem zna wszystkie jego słowa i uczynki, a nawet zgaduje myśli. Nic nie odpowiedział.

- Co chcesz robić w mojej służbie?

- Myślałem, miłościwy panie, że ty wyznaczysz mi obowiązki.

- Tak też zrobię, ale najpierw muszę się dowiedzieć, do czego się nadajesz - odparł Denethor. - A dowiem się tego wcześniej, jeżeli zatrzymam cię przy sobie. Właśnie mój przyboczny giermek pałacowy poprosił o zwolnienie, żeby przyłączyć się do załogi na murach, wezmę więc ciebie tymczasem na jego miejsce. Będziesz mi usługiwał, chodził na posyłki i zabawiał mnie rozmową, jeżeli wojna i narady pozostawią na to czas wolny. Czy umiesz śpiewać?

- Owszem - odrzekł Pippin. - To znaczy, że umiałem śpiewać dość dobrze w swoim kółku, ale my, w Shire, nie znamy pieśni stosownych do wielkich pałaców ani też na ciężkie czasy, miłościwy panie. Większość naszych piosenek mówi o rzeczach zabawnych, z których można się pośmiać, albo o jedzeniu i piciu.

- Czemuż by takie pieśni miały być niestosowne na moim dworze i w dzisiejszych czasach? Żyliśmy tak długo pod grozą Cienia, że tym chętniej posłuchamy echa z kraju, który tych trosk nie zaznał. Może wtedy lepiej zrozumiemy, że czuwaliśmy tutaj nie na próżno, chociaż ci, którzy z tego korzystali, nie wiedzieli, komu swoje szczęście zawdzięczają.

Pippin zmarkotniał. Nie zachwycała go myśl o śpiewaniu Władcy Minas Tirith piosenek z Shire'u, a zwłaszcza piosenek żartobliwych, które umiał najlepiej; wydawały mu się zanadto prostackie na tak uroczystą okazję. na razie jednak ciężka próba została mu oszczędzona. Denethor nie zażądał śpiewu. Zwrócił się do Gandalfa wypytując o Rohirrimów, o ich zamiary i o stanowisko Eomera, królewskiego siostrzeńca. Pippin nie mógł się nadziwić, że Denethor, który z pewnością od wielu lat nie wydalał się poza granice państwa, tyle ma wiadomości o narodzie mieszkającym tak daleko od jego stolicy.

            W pewnej chwili władca skinął na hobbita i znów go odprawił.

- Idź do zbrojowni w Twierdzy - rzekł. - Dostaniesz tam ubiór i broń jak wszyscy, którzy pełnią służbę w Wieży. Zastaniesz te rzeczy przygotowane. Wczoraj dałem odpowiednie rozkazy. Przebierz się i wracaj do mnie.

Wszystko było rzeczywiście gotowe i wkrótce Pippin ujrzał się w niezwykłym stroju - całym z czerni i srebra. Mała kolczuga, z pierścieni, jak się zdawało, stalowych, była czarna jak agat; wysoki hełm zdobiły z obu stron małe skrzydła krucze, nad czołem zaś srebrna gwiazda wpisana w koło. Zbroję przykrywała krótka czarna kurtka z wyhaftowanym na piersi srebrnym godłem Drzewa. Stare ubranie hobbita zwinięto i odłożono do magazynów, pozwolono mu tylko zatrzymać szary płaszcz, dar z Lorien, chociaż miał go używać jedynie poza służbą. Pippin oczywiście tego nie wiedział, ale wyglądał w tym stroju doprawdy jak Ernil i Feriannath, książę niziołków, jak go w Gondorze przezywano; czuł się jednak bardzo nieswojo. Ponury mrok działał na niego przygnębiająco. Przez cały dzień było ciemno i chmurno. Od bezsłonecznego świtu do wieczora cień gęstniał coraz bardziej, a wszystkie serca w grodzie ściskały się od złych przeczuć. Od Kraju Ciemności górą pełzła z wolna na zachód ogromna chmura, która pochłaniała światło i posuwała się wraz z wichrem wojny; w dole jednak powietrze było jeszcze ciche i spokojne, jak gdyby cała Dolina Anduiny czekała na nadejście niszczycielskiej burzy.

 

O

koło jedenastej, nareszcie zwolniony na chwilę ze służby, Pippin wyszedł na poszukiwanie kęsa strawy i kropli napoju, by rozpogodzić serce i skrócić czas nieznośnego oczekiwania. W żołnierskiej kantynie spotkał znów Beregonda, który powrócił właśnie z Pelennoru, gdzie go wysłano z rozkazami do wież strażniczych czuwających na Wielkiej Grobli. We dwóch więc wyszli na mury, bo Pippin czuł się wśród ścian jak w więzieniu i duszno mu było nawet pod wysokimi stropami Wieży. Siedli znów w niszy otwartej ku wschodowi, na tym samym miejscu, gdzie posilali się i gawędzili poprzedniego dnia.

            Miało się ku zachodowi, lecz całun cieni rozpostarł się daleko i słońce w ostatniej chwili, już zanurzając się w Morzu, zdołało przed nocą przemycić kilka pożegnalnych promieni, tych właśnie, które Frodo ujrzał złocące głowę obalonego króla u Rozstaja Dróg. Na pola Pelennoru jednak, okryte cieniem Mindolluiny, nie sięgnął nawet ten przelotny blask; pozostały brunatne i posępne.

Pippin miał wrażenie, że lata upłynęły od tej chwili, gdy siedział tutaj po raz pierwszy, w jakiejś odległej na pół zapomnianej epoce, gdy był jeszcze hobbitem, lekkomyślnym wędrowcem, którego serce ledwie po wierzchu musnęły wszystkie przebyte niebezpieczeństwa. teraz stał się małym żołnierzem w grodzie przygotowującym się do odparcia straszliwej napaści, nosił dumny, lecz ponury strój strażników Wieży.

            W innym czasie i na innym miejscu Pippin może by się bawił nowym przebraniem, lecz rozumiał, że tu nie w zabawie bierze udział, że jest naprawdę w służbie posępnego władcy i związał się ze sprawami śmiertelnej powagi. Kolczuga uwierała go, hełm ciążył na głowie. Płaszcz położył obok na kamiennej ławie. Odwrócił zmęczony wzrok od ciemniejących na dole pól, ziewnął i westchnął.

- Zmęczył cię dzisiejszy dzień? - spytał Beregond.

- Bardzo! - odparł Pippin. - Zmęczyło mnie próżniactwo i oczekiwanie. Obijałem pięty o zamknięte drzwi komnaty mojego pana, podczas gdy on przez długie godziny toczył narady z Gandalfem, z księciem i innymi dostojnymi osobami. Wiedz też, Beregondzie, że nie przywykłem z pustym brzuchem usługiwać ludziom, kiedy jedzą. To jest dla hobbita za ciężka próba. Ty zapewne uważasz, że powinienem sobie wyżej cenić ten zaszczyt. Ale co po takich zaszczytach? Więcej powiem, co po jadle i napitkach pod grozą tego nadpełzającego cienia? Co to za cień? Powietrze samo zdaje się gęste i bure. czy macie często takie ponure mgły, kiedy wiatr wieje od wschodu?

- Nie - odrzekł Beregond. - To nie jest zwykła niepogoda. To złośliwy podstęp Tamtego, który znad Góry Ognia śle jakieś trucizny i dymy, żeby zamroczyć serca i rozumy. Bardzo skutecznie zresztą. Chciałbym, żeby już wrócił Faramir. On nie poddałby się lękowi. Ale kto wie, czy Faramir zdoła w ogóle powrócić zza Rzeki pośród tych Ciemności?

- Tak, Gandalf także jest zaniepokojony - rzekł Pippin. - Zdaje mi się, że nieobecność Faramira odczuł jako dotkliwy zawód. Gdzie się podziewa Gandalf? Opuścił naradę u władcy przez południowym posiłkiem, i to bardzo, jak widziałem, chmurną miną. Może ma złe przeczucia albo dostał niepomyślne wiadomości?

Nagle rozmowa urwała się, obaj oniemieli, zastygli nasłuchując. Pippin przycupnął na kamieniach zaciskając pięściami uszy, lecz Beregond, który mówiąc o Faramirze podszedł do parapetu i wyglądał zza niego ku wschodowi, pozostał w tej postawie, wpatrzony wytężonym wzrokiem przed siebie. Pippin znał przerażający krzyk, który przed chwilą rozdarł im uszy; słyszał go ongi w Marish, w kraju Shire, lecz głos od tamtego dnia spotężniał, nabrzmiał bardziej jeszcze nienawiścią, przeszywał serca i sączył w nie jad rozpaczy.

            Wreszcie Beregond otrząsnął się i z trudem znowu przemówił:

- Nadlecieli! Zdobądź się na odwagę i spójrz! Zobaczysz okrutne potwory.

Pippin niechętnie wdrapał się na kamienną ławę i wyjrzał zza muru. U jego stóp majaczyły w mroku pola Pelennoru ginąc na linii Wielkiej Rzeki, którą odgadywał raczej, niż dostrzegał w oddali. lecz na pośredniej wysokości, pomiędzy szczytem Mindolluiny a równiną, krążyły szybko, niby cienie nocy, olbrzymie, podobne do ptaków stwory, odrażające jak sępy, lecz większe niż orły, a bezlitosne jak sama śmierć. To przybliżały się zuchwale niemal na odległość strzały z łuku, to oddalały zataczając szersze kręgi.

- Czarni Jeźdźcy - szepnął Pippin. - Czarni Jeźdźcy w powietrzu! Ale spójrz, Beregondzie! - krzyknął nagle. - Oni czegoś szukają! Spójrz, jak kołują i zniżają lot wciąż nad jednym miejscem. Czy widzisz? Tam coś rusza się na ziemi. Drobne, ciemne figurki... Tak, to ludzie na koniach! Czterech, pięciu konnych. Ach, nie mogę na to patrzeć! Gandalfie! Gandalfie, ratuj!

Po raz drugi rozległ się okropny, przeciągły okrzyk, a Pippin odskoczył od parapetu i skulił się za murem dysząc jak ścigane zwierzę. Nikły, stłumiony przez tamten straszliwy głos, przebił się z dołu sygnał trąbki zakończony długą, wysoką nutą.

- Faramir! Nasz Faramir! To jego sygnał! - krzyknął Beregond. - On się nie uląkł. Ale jakże utoruje sobie drogę do Bramy, jeśli te piekielne ptaki mają inną broń prócz strachu! Patrz! Nasi jeźdźcy nie cofnęli się, dotrą do Bramy... Nie! Konie uciekają spłoszone. Patrz! Jeźdźcy zeskoczyli z siodeł, biegną pieszo ku Bramie. Jeden został na koniu, ale i on spieszy za innymi. To kapitan. Jego słuchają zwierzęta i ludzie. Ach! Potwór zniża się, godzi w niego! Ratunku! ratunku! Czy nikt nie przyjdzie mu z pomocą? Faramir!

I Beregond z tym imieniem na ustach pobiegł po murze, zniknął w ciemności. Zawstydzony, że bał się o własną skórę, gdy Beregond przede wszystkim myślał o ukochanym dowódcy, Pippin podniósł się i znów wyjrzał zza parapetu. W tej samej chwili od północy mignęła mu jakby biała i srebrna gwiazdka pośród ciemnych pól. Mknęła jak strzała i zbliżając się rosła zmierzając w trop za czterema ludźmi w stronę Bramy. Pippinowi zdawało się, że gwiazdka promieniuje bladym światłem i że czarne cienie ustępują przed nią, a gdy już znalazła się blisko, posłyszał niby echo odbite od murów potężne wołanie.

- Gandalf! - krzyknął Pippin. - Gandalf! On zawsze się zjawia w najczarniejszej godzinie. Naprzód, naprzód, Biały Jeźdźcze! Gandalf! Gandalf! - wykrzykiwał gorączkowo jak widzowie podczas wielkich wyścigów zagrzewający głosem zawodnika, który wcale ich zachęty nie potrzebuje.

Teraz już czarne, krążące w powietrzu cienie dostrzegły także nowego przeciwnika. Jeden skręcił i zniżył się nad nim, lecz w tym okamgnieniu Biały Jeździec podniósł rękę i Pippinowi wydało się, że strzeliła z niej w górę wiązka jasnych promieni. Nazgul z przeciągłym jękliwym okrzykiem poszybował chwiejnie wstecz, a czterej inni zawahali się, potem zaś, szybkimi spiralami wzbijając się wyżej, odlecieli na wschód i zniknęli w nawisłej na widnokręgu czarnej chmurze. Przez chwilę nad Pelennorem mrok trochę pojaśniał.

            Pippin patrzał, jak konny rycerz spotkał się z Białym Jeźdźcem, jak obaj zatrzymali się czekając na pieszych. Z grodu biegli teraz ku nim ludzie. Wkrótce zewnętrzny mur przesłonił ich tak, że hobbit nie widział już nikogo, wiedział jednak, że weszli pod Bramę i zgadywał, że udadzą się prosto do Wieży i do Namiestnika. Zbiegł więc szybko z murów podążając ku Bramie twierdzy. Znalazł się w tłumie, wszyscy bowiem, którzy z murów obserwowali wyścig i szczęśliwy jego wynik, spieszyli witać ocalonych.

            Wieść o całym zdarzeniu rozeszła się w lot po mieście i na ulicach, wiodących od zewnętrznych jego kręgów ku górze, zgromadzili się ludzie wiwatując i wykrzykując imiona Faramira i Mithrandira. Wreszcie Pippin zobaczył pochodnie i na czele cisnącego się tłumu dwóch jeźdźców posuwających się stępa; jeden, cały w bieli, nie jaśniał już blaskiem, blady zdawał się w półmroku, jakby walka wyczerpała lub stłumiła jego ogień; drugi, w ciemnej odzieży, jechał z głową pochyloną na piersi. Zsiedli z koni, które zaraz stajenni wzięli pod opiekę, i ruszyli pieszo ku posterunkom strzegącym wejścia do Cytadeli. Gandalf szedł pewnym krokiem; szary płaszcz odrzucił z ramion, w oczach tlił mu się jeszcze żar. Drugi przybysz, w zielonym płaszczu, szedł powoli, chwiejąc się trochę na nogach, jak gdyby bardzo znużony albo ranny.

            Pippin przecisnął się do pierwszego szeregu wiwatujących i w świetle latarni pod sklepieniem Bramy spojrzał z bliska w bladą twarz Faramira. Z wrażenie aż mu dech zaparło. Była to bowiem twarz człowieka, który przeżył okropny strach czy może ból, i opanował je wielkim wysiłkiem. Dumny i poważny stał przez chwilę rozmawiając z wartownikiem; Pippin przyglądał mu się i dostrzegł teraz niezwykłe jego podobieństwo do Boromira, którego hobbit od pierwszej chwili bardzo lubił, podziwiając jego trochę wielkopańską, choć dobrotliwą postawę. lecz Faramir zbudził w nim niespodzianie jakieś nie znane dotychczas uczucie. Ten rycerz Gondoru miał w sobie dziwne dostojeństwo; takie jakie niekiedy objawiało się w Aragornie, nie tak może wzniosłe, ale też mniej nieobliczalne i niedostępne; był to jeden z tych królów ludzkich, urodzonych w tej późnej epoce, lecz tchnęła od niego zarazem mądrość i smutek starszych braci ludzkiego rodu - elfów. Pippin zrozumiał, dlaczego Beregond wymawiał imię Faramira z taką miłością. Za tym dowódcą chętnie szli żołnierze, za nim nawet hobbit poszedłby bez wahania, choćby w cień czarnych skrzydeł.

- Faramir! - krzyknął Pippin wraz z innymi. - Faramir!

Faramir dosłyszał ten głos odmienny w chórze Gondorczyków, odwrócił się i spojrzawszy z góry na Pippina zdziwił się bardzo.

- A ty skąd się tutaj wziąłeś? - zapytał. - Niziołek w barwach wieżowej straży! Skąd?

W tej chwili Gandalf podszedł do niego i wyjaśnił:

- Przybył wraz ze mną z ojczyzny niziołków - rzekł. - Ja go tu przywiodłem. Ale nie marudźmy dłużej. Wiele mamy do omówienia i zrobienia, a ty jesteś zmęczony. Niziołek pójdzie zresztą z nami. Musi, jeśli bowiem pamięta nie gorzej ode mnie o swoich nowych obowiązkach, wie, że powinien stawić się do służby przy swoim panu. Chodź, Pippinie!

 

W

reszcie więc dotarli do osobistej komnaty władcy grodu. Przed kominkiem, na którym tlił się żar, ustawiono głębokie fotele; podano wino, ale Pippin, stojąc za plecami Denethora, nawet nie spojrzał na nie i nie pamiętał już o zmęczeniu, tak ciekawie słuchał, co mówiono.

            Faramir zjadł kromkę białego chleba, wypił łyk wina i usiadł na niskim fotelu po lewej ręce swego ojca. Po drugiej stronie, trochę na uboczu, zajął miejsce na rzeźbionym krześle Gandalf; z początku zdawał się drzemać. Faramir bowiem zaczął od relacji ze swej wyprawy, na którą go posłał władca przed dziesięciu dniami; przekazywał wiadomości z Ithilien, mówił o ruchach Nieprzyjaciela i jego sprzymierzeńców, o walce stoczonej na gościńcu, o rozbiciu oddziału ludzi z Haradu, którzy z sobą sprowadzili straszliwe bestie olifanty; słowem, było to jedno z tych sprawozdań, które władca zapewne nieraz już słyszał z ust swoich wysłanników, opowieść o pogranicznych utarczkach, tak częstych, że już się im nie dziwiono i nie przywiązywano do nich większej wagi.

            Nagle Faramir spojrzał na Pippina.

- Teraz zaczyna się dziwna część mojej relacji - rzekł. - Albowiem ten giermek nie jest pierwszym niziołkiem, który z północnych legend zawędrował w nasze południowe kraje.

Gandalf ocknął się, wyprostował i mocno zacisnął ręce na poręczach krzesła. Nie rzekł jednak nic i wzrokiem nakazał Pippinowi milczenie. Denethor spojrzał na nich obu i skinął głową na znak, że wiele z tych nowin znał, zanim mu je oznajmiono. Wszyscy więc milczeli, a Faramir z wolna snuł swą opowieść, nie spuszczając niemal oczu z twarzy Gandalfa, chyba po to, by zerknąć od czasu do czasu na Pippina, jak gdyby chciał odświeżyć w pamięci obraz niziołków spotkanych za Wielką Rzeką.

            Gdy mówił o spotkaniu z Frodem i jego wiernym sługą, a potem o wydarzeniach w Henneth Annun, Pippin zauważył, że ręce Gandalfa, zaciśnięte na poręczach fotela, drżą. Wydawały się teraz białe, bardzo stare, i hobbit z nagłym dreszczem przerażenia zrozumiał, że Gandalf - nawet Gandalf! - jest zakłopotany, może nawet przestraszony. W pokoju było duszno i cicho. Wreszcie, gdy Faramir opowiedział, jak rozstał się z wędrowcami, którzy postanowili iść na przełęcz Kirith Ungol, głos mu się załamał, rycerz potrząsnął głową i westchnął. Gandalf poderwał się z miejsca.

- Kirith Ungol? Dolina Morgulu? - zawołał. - Kiedy to było, Faramirze? Powiedz dokładnie, kiedy się z nimi pożegnałeś? Kiedy mogli dotrzeć do tej przeklętej doliny?

- Rozstaliśmy się rankiem dwa dni temu - odparł Faramir. - Jeśli szli wprost na południe, mieli stamtąd do Doliny Morgulduiny piętnaście staj, a potem jeszcze pięć na wschód do przeklętej wieży. Nawet najśpieszniejszym marszem nie mogli więc dojść wcześniej niż dziś, a może do tej pory jeszcze nie doszli. Rozumiem, czego się lękasz. Ale ciemności nie są skutkiem ich wyprawy. Zaczęły się bowiem gromadzić wczoraj wieczorem i całe Ithilien ogarnęły w ciągu ostatniej nocy. Jasne jest dla mnie, że Nieprzyjaciel z dawna planował napaść na nas i wyznaczył godzinę ataku, zanim jeszcze wypuściłem tych wędrowców spod mojej straży.

Gandalf przemierzał nerwowo komnatę.

- Rankiem przed dwoma dniami, blisko trzy dni marszu! Jak daleko stąd do miejsca, w którym się rozstaliście?

- Około dwudziestu pięciu staj lotem ptaka - odparł Faramir. - Nie mogłem przybyć wcześniej. Wczoraj zatrzymałem oddział na Kair Andros, na długiej wyspie pośród rzeki, gdzie trzymamy stały posterunek. Konie zostawiliśmy na drugim brzegu. Gdy nadciągnęły ciemności, wiedziałem, że trzeba się spieszyć, więc nie czekając na resztę ruszyłem z trzema jeźdźcami, którzy mieli wierzchowce pod ręką. Oddziałowi kazałem iść na południe, aby wzmocnić załogę broniącą Brodu pod Osgiliath. Mam nadzieję, że nie popełniłem błędu? - spytał patrząc na ojca.

- Dlaczego pytasz?! - krzyknął Denethor z nagłym błyskiem w oczach. - Ty jesteś dowódcą, tobie podlega oddział. A może chcesz usłyszeć mój sąd o wszystkich innych swoich poczynaniach? W mojej obecności zachowujesz się pokornie, ale od dawna ani razu nie zawróciłeś z własnej drogi, żeby mnie pytać o radę. Przed chwilą mówiłeś tak zręcznie, jak zwykle. Widziałem jednak, żeś wpijał oczy w twarz Mithrandira, szukając w niej potwierdzenia, czy dobrze przedstawiasz sprawę, czyś nie za wiele powiedział. Od dawna Mithrandir panuje nad twoim sercem. Tak, synu, ojciec jest stary, lecz wiek nie zaćmił jego umysłu. Wzrok i słuch mam bystry jak za młodu. Nic z tego, czegoś nie dopowiedział lub co pominąłeś milczeniem, nie uszło mojej uwagi. Znam rozwiązanie wielu zagadek. Biada mi, biada, żem stracił Boromira!

- W czym cię nie zadowoliłem, ojcze? – spytał spokojnie Faramir. – Boleję, że nie mogłem zasięgnąć twojej rady, nim musiałem wziąć na swoje barki brzemię tak wielkiej odpowiedzialności.

- Czy zmieniłbyś swoje zdanie pod moim wpływem? – odparł Denethor. – Z pewnością postąpiłbyś i tak wedle własnego rozumu. Znam cię na wylot. Zawsze chcesz wydać się wielkoduszny i wspaniałomyślny jak dawni królowie, łaskawy i łagodny. Może to przystoi potomkowi wielkiego rodu, władającemu w czasach pokoju. Ale w godzinie rozpaczliwego niebezpieczeństwa łagodność często przypłaca się życiem.

- Gotów jestem zapłacić – rzekł Faramir.

- Gotów jesteś?! – krzyknął Denethor. – Ale nie twoje tylko życie postawiłeś na kartę, Faramirze! Także życie swego ojca i całego plemienia, którego masz obowiązek bronić dziś, skoro zabrakło Boromira.

- Żałujesz, ojcze, że nie mnie spotkał los Boromira? – spytał Faramir.

- Tak! – odparł Denethor. – Ponieważ Boromir był mi wiernym synem, a nie wychowankiem czarodzieja. On pamiętałby, w jakiej ciężkiej potrzebie znalazł się ojciec, i nie roztrwoniłby skarbu, który mu przypadek dał w ręce. Przyniósłby ten wspaniały dar ojcu.

Na chwilę Faramir dał się ponieść wzburzeniu.

- Zechciej przypomnieć sobie, ojcze, dlaczego nie mój brat, lecz ja właśnie znalazłem się w Ithilien. Rozstrzygnęła o tym twoja wola. Władca grodu sam wybrał Boromira na wysłannika w tamtej misji.

- Nie poruszaj goryczy w tym pucharze, który sam sobie przyrządziłem – rzekł Denethor. – Czyż nie czuję smaku jej w ustach od wielu nocy lękając się, że najgorsza trucizna czeka mnie jeszcze w mętach na dnie? I dziś sprawdzają się moje obawy. Czemuż się tak stało! Czemuż nie dostałem tego skarbu w swoje ręce!

- Pociesz się – odezwał się Gandalf – bo w żadnym przypadku Boromir nie przyniósłby ci tego skarbu. Zginął, zginął szlachetną śmiercią, niech śpi w pokoju. Ale ty się łudzisz, Denethorze. Gdyby Boromir sięgnął po ten skarb i posiadł go, zatraciłby się na zawsze. Zatrzymałby skarb dla siebie i gdyby z nim tutaj wrócił, nie poznałbyś własnego syna.

Denethor zachował twarz zimną i zaciętą:

- Tobie nie udało się Boromira nagiąć do swej woli, prawda, Mithrandirze? – odparł z cicha. – Ale ja, rodzony jego ojciec, powiadam ci, że Boromir oddałby mi na pewno ów skarb. Może jesteś mądry, ale mimo całej swojej chytrości nie zjadłeś wszystkich rozumów. Są rady i sposoby inne niż sieci intryg snute przez czarodziejów i niż pochopne zuchwalstwa głupców. Wiem o tych sprawach więcej, niż ci się wydaje.

- Cóż zatem wiesz? – spytał Gandalf.

- Dość, żeby rozumieć, iż dwóch błędów należało się wystrzegać. Posługiwać się owym skarbem jest niebezpiecznie. Ale w tej groźnej godzinie posłać go pod opieką głupiego niziołka do kraju Nieprzyjaciela, jak to zrobiłeś ty, Mithrandirze, do spółki z moim synem – to szaleństwo.

- A jak postąpiłby mądry Denethor?

- Nie popełniłby ani pierwszego, ani drugiego z tych błędów. Ale przede wszystkim z pewnością nie dałby się żadnym argumentem skłonić do tego ryzykownego kroku, któremu szaleniec tylko może rokować jakieś szanse powodzenia, a który tym się skończy, że Nieprzyjaciel odzyska swoją zgubę, to zaś oznaczać będzie naszą ostateczną klęskę. Ten skarb należało zatrzymać wśród nas, ukryć jak najgłębiej i jak najtajniej. Nie użyć go, chyba w najbardziej rozpaczliwej potrzebie, ale zabezpieczyć tak, żeby Nieprzyjaciel nie mógł go wydrzeć, chyba po zwycięstwie druzgocącym wszystko; wtedy jednak nic by nas już to nie obchodziło, ponieważ nie zostalibyśmy żywi na świecie.

- Myślisz, jak władcy Gondoru przystoi, o swoim tylko kraju – rzekł Gandalf. – Ale są inne plemiona, inni ludzie i świat się nie kończy na dniu dzisiejszym. Co do mnie, lituję się nawet nad niewolnikami Tamtego.

- A dokąd zwrócą się inni ludzie o pomoc, jeśli Gondor upadnie? – spytał Denethor. – Gdybym miał tę rzecz teraz ukrytą w głębokich lochach mojej fortecy, nie drżelibyśmy z lęku przed cieniem, nie balibyśmy się najgorszego, moglibyśmy naradzić się w spokoju. Jeżeli nie ufasz, że wyszedłbym z tej próby zwycięsko, nie znasz mnie, Gandalfie.

- Mimo wszystko nie ufam ci, Denethorze – odparł Gandalf. – Gdyby nie to, przysłałbym skarb tutaj na przechowanie oszczędzając sobie i innym wielu trudów. Słysząc zaś, co dziś mówisz, tym mniej mogę ci ufać, podobnie jak nie mogłem ufać Boromirowi. Ale nie unoś się gniewem! W tej sprawie sobie samemu także nie ufam, odmówiłem przyjęcia tego skarbu, chociaż mi go dobrowolnie ofiarowywano. Jesteś silny, Denethorze, i wiem, że władasz sobą w pewnych sprawach. Gdybyś jednak dostał ów skarb, on by tobą zawładnął. Choćbyś go zagrzebał pod korzeniami Mindolluiny, paliłby twoje serce, spalałby je w miarę, jak narastałyby okrutne zdarzenia, które nas czekają już wkrótce.

Na moment oczy Denethora rozbłysły znowu, gdy władca zwrócił twarz ku Gandalfowi, i Pippin wyczuł znów napięte, zmagające się z sobą siły dwóch starców, lecz tym razem spojrzenia jak sztylety godziły w siebie i skrzyły się ogniem gniewu. Pippin drżał oczekując jakiegoś straszliwego ciosu. Nagle jednak Denethor przygasł i twarz mu zlodowaciała znowu. Wzruszył ramionami.

- Gdybym go dostał! Gdybyś ty go zatrzymał! – powiedział. – Gdyby... Próżne słowa. Odszedł do kraju ciemności, i tylko czas może nam objawić, jaki los czeka jego i nas. Czas już niedługi. W te dni, które nam zostały, niechże wszyscy walczący, chociaż różnymi sposobami, z wspólnym Nieprzyjacielem mają nadzieję, póki jeszcze mieć ją wolno, a gdy nadzieja zgaśnie, niech starczy im męstwa, żeby umrzeć jak wolni ludzie. – Zwrócił się do Faramira. – Co sądzisz o załodze w Osgiliath?

- Nie jest dość silna – odparł Faramir. – Posłałem oddział z Ithilien, żeby ją wzmocnić, jak już mówiłem.

- Te posiłki nie wystarczą, moim zdaniem – rzekł Denethor. – Osgiliath musi wytrzymać pierwszy impet napaści. Trzeba by tam najdzielniejszego dowódcy.

- I tam, i w wielu innych miejscach – powiedział z westchnieniem Faramir. – Niestety, brak mego brata, którego ja też serdecznie kochałem! – Wstał. – Czy wolno mi pożegnać cię, ojcze?

To mówiąc zachwiał się i musiał szukać oparcia o krzesło.

- Jesteś, jak widzę, bardzo znużony – rzekł Denethor. – Za szybko jechałeś, za daleko się zapuściłeś pod grozą Cienia i złych potęg powietrza.

- Nie mówmy teraz o tym – powiedział Faramir.

- Jak sobie życzysz – odparł Denethor. – Idź, odpocznij, póki można. Jutro czeka cię dzień cięższy jeszcze niż dzisiejszy.

 

W

szyscy pożegnali Władcę i odeszli, by odpocząć, korzystając z ostatnich chwil ciszy przed bitwą. Na dworze noc była czarna i bezgwiezdna, kiedy Gandalf z Pippinem, który przyświecał Czarodziejowi łuczywem, wracali na swoją kwaterę. Nie rozmawiali, póki nie znaleźli się za zamkniętymi drzwiami. Wtedy dopiero hobbit chwycił Gandalfa za rękę.

- Powiedz mi – prosił – czy jest bodaj iskra nadziei? Chodzi mi o Froda, a przynajmniej najbardziej o Froda.

Gandalf położył dłoń na jego głowie.

- Od początku nie było wiele nadziei – powiedział. – Tylko szaleniec mógł rokować szansę powodzenia całemu przedsięwzięciu – jak nam przed chwilą powiedziano. Ale kiedy usłyszałem o Kirith Ungol... – Urwał i podszedł do okna, jakby chcąc wzrokiem przebić noc czarniejszą na wschodzie. – Kirith Ungol – szepnął. – Dlaczego obrał tę drogę? – Odwrócił się do hobbita. – Wiedz, Pippinie, że na dźwięk tej nazwy serce omal nie zamarło we mnie. A jednak mówię ci prawdę, że w wieściach przyniesionych przez Faramira upatruję pewną nadzieję. Wynika z nich bowiem jasno, że Nieprzyjaciel rozpoczął pierwsze wojenne kroki, gdy Frodo jeszcze chodził wolny po świecie. A więc Oko przez kilka dni na pewno będzie zwrócone w innym kierunku, poza granice Kraju Ciemności. Wyczuwam jednak z daleka niepokój i pośpiech Nieprzyjaciela. Zaczął rozgrywkę wcześniej, niż zamierzał. Musiało się zdarzyć coś, co go przynagliło.

Przez chwilę Gandalf rozmyślał w milczeniu.

- Może – szepnął. – Może nawet twój szaleńczy wybryk pomógł w tym trochę, Pippinie. Zastanówmy się: jakieś pięć dni temu odkrył zapewne, że rozgromiliśmy Sarumana i zabrali z Orthanku kryształ. Ale cóż z tego? Nie bardzo moglibyśmy się nim posługiwać bez wiedzy Nieprzyjaciela. A może... Może Aragorn? Jego dzień się przybliża. On jest silny i surowy, śmiały i stanowczy, zdolny do powzięcia własnej decyzji i zaryzykowania w potrzebie najwyższej stawki. To wydaje się prawdopodobne. Aragorn mógł zajrzeć w kryształ i ukazać się Nieprzyjacielowi, aby mu rzucić wyzwanie. Ciekawe! Ano, nie dowiemy się prawdy, dopóki nie przybędą jeźdźcy Rohanu... jeśli nie przybędą za późno! Czekają nas złe dni. Śpijmy dziś, skoro jeszcze można.

- Ale... – zaczął Pippin.

- O co chodzi? Na dziś wypraszam sobie więcej „ale”.

- Ale Gollum! – powiedział Pippin. – Jakże to możliwe, że Frodo i Sam wędrują razem z Gollumem, a nawet za jego przewodem? Wyczułem, że droga, którą obrali, przeraża Faramira nie mniej niż ciebie. Co na niej grozi?

- Tego ci nie mogę dzisiaj wytłumaczyć – odparł Gandalf – ale serce moje z dawna przeczuwało, że Frodo spotka się z Gollumem, zanim dopełni swojej misji. Na szczęście albo na zgubę. O Kirith Ungol na razie nie chcę nic mówić. Boję się zdrady ze strony tego nieszczęsnego stwora. Tak jednak musi być. Pamiętajmy, że często zdrajca sam siebie zdradza i mimo woli oddaje usługi dobrej sprawie. Bywa tak, bywa. Dobranoc, Pippinie!

Nazajutrz poranek był szary jak zmierzch, a w sercach ludzkich otucha, na krótko ożywiona dzięki powrotowi Faramira, znów zamarła. Skrzydlatych Cieni nie ujrzano tego dnia nad grodem, lecz raz po raz z wysoka dochodził uszu mieszkańców nikły okrzyk, i każdy, kto go usłyszał, kulił się na chwilę z przerażenia, a co słabsi duchem jęczeli i płakali.

            Faramir znów opuścił stolicę. „Nie dają mu wytchnąć – szemrali ludzie. – Władca zbyt wiele wymaga od swego syna; obciąża go podwójnymi obowiązkami, skoro drugi syn zginął”. Wszyscy też wypatrywali od północy przybycia sojuszników pytając: „Gdzie są jeźdźcy Rohanu?”

Faramir nie wyjechał z własnej ochoty. Władca grodu zazwyczaj narzucał swoją wolę Radzie, a w owych dniach mniej niż kiedykolwiek skłonny był ulegać cudzemu zdaniu. Wczesnym rankiem zwołał Radę. Podczas niej wszyscy dowódcy stwierdzili zgodnie, że wobec zagrożenia od południa siły ich są niedostateczne i nie mogą ze swej strony podjąć żadnych kroków wojennych, dopóki nie przybędą jeźdźcy Rohanu. Na razie trzeba tylko obsadzić mury wojskiem i czekać.

- Mimo wszystko – rzekł Denethor – nie wolno lekkomyślnie opuszczać zewnętrznych placówek obronnych, murów Rammas z tak wielkim nakładem pracy pobudowanych. Nieprzyjaciel musi drogo zapłacić za przekroczenie Rzeki. Nie może zaś tego dokonać w większej sile, zdolnej zagrozić naszemu grodowi, ani od północy w Kair Andros, gdzie chronią przeprawy bagna, ani też od południa w okolicy Lebennin, gdzie Rzeka jest bardzo szeroka i potrzebowałby wielkiej floty, aby ją przebyć. Uderzy z pewnością całym impetem na Osgiliath, jak niegdyś, kiedy Boromir zagrodził mu skutecznie drogę.

- To była tylko próba – powiedział Faramir. – Teraz gdyby nawet przeprawa kosztowała Nieprzyjaciela dziesięćkroć więcej niż nas, i tak byłby to dla nas opłakany rachunek. On bowiem mniej ucierpi na stracie całej armii niż my na stracie jednej kompanii. A ci, których pozostawimy na tak daleko wysuniętych placówkach, będą mieli odwrót odcięty, gdy nieprzyjacielskie wojska wedrą się w głąb granic.

- Co stanie się z Kair Andros? – spytał książę. – Te strażnicę koniecznie trzeba utrzymać, jeśli chcemy obronić Osgiliath. Nie zapominajmy o niebezpieczeństwie grożącym od lewego skrzydła. Rohirrimowie może nadejdą, a może nie. Faramir powiadomił nas, jak wielka potęga zgromadziła się za Czarną Bramą. Niejedna armia stamtąd wyruszy i nie w jednym tylko miejscu spróbuje zapewne przekroczyć Rzekę.

- na wojnie nie obędzie się bez wielkiego ryzyka – odparł Denethor. – W Kair Andros mamy załogę, większych posiłków nie możemy posłać na tak odległą placówkę. Ale nie oddam linii Rzeki ani Pelennoru bez walki, chyba żeby zabrakło dowódcy, gotowego spełnić mężnie rozkaz swego Władcy.

Na te słowa umilkli wszyscy. Po długiej chwili odezwał się Faramir:

- Nie sprzeciwię się twojej woli, ojcze. Skoro los zabrał Boromira, pójdę, gdzie rozkażesz, i zrobię, co w mojej mocy, aby go zastąpić. Czy taka jest twoja decyzja?

- Tak – powiedział Denethor.

- A więc żegnaj, ojcze – rzekł Faramir. – Jeżeli wrócę, może wtedy zechcesz mnie sądzić łaskawiej.

- To będzie zależało od tego, z czym powrócisz – odparł Denethor.

Ostatni rozmawiał z Faramirem Gandalf, zanim syn Namiestnika wyruszył na wschód.

- Nie szukaj pochopnie i w rozgoryczeniu śmierci – powiedział. – Będziesz potrzebny tutaj do innych zadań niż wojenne. Ojciec kocha cię, Faramirze, i z pewnością o tym sobie przypomni w ostatniej chwili. Bywaj zdrów!

Tak więc Faramir znów odjechał biorąc z sobą garstkę żołnierzy, których można było ująć załodze stolicy i którzy chcieli w tej wyprawie wziąć udział. Z murów Gondoru ludzie spoglądali ku zburzonej twierdzy Osgiliath usiłując odgadnąć, co się tam dzieje, i nic nie widząc w pomroce. Inni patrzyli wciąż ku północy licząc staje dzielące ich gród od Rohanu i jeźdźców Theodena. „Czy przybędzie? Czy nie zapomniał o dawnym przymierzu?” – pytali z niepokojem.

- Tak, przybędzie – odpowiadał Gandalf. – Nawet gdyby miał przybyć za późno. Ale zastanówcie się: Czerwona Strzała mogła dojść do jego rąk w najlepszym razie przed dwoma dniami, a droga z Edoras daleka.

 

N

owin doczekali się dopiero w nocy. Od brodów na rzece przygnał konny wysłaniec z wieścią, że z Minas Morgul wyszła wielka armia i ciągnie na Osgiliath; są w niej pułki okrutnych rosłych ludzi z południa, Haradrimów.

- Dowiedzieliśmy się – mówił wysłaniec – że dowodzi nimi znowu Czarny Wódz, a imię jego szerzy postrach na wybrzeżach Rzeki.

Tymi złowieszczymi słowy zakończył się trzeci dzień pobytu Pippina w Minas Tirith. Mało kto zasnął tej nocy w grodzie, wszyscy bowiem rozumieli, że nadzieja jest znikoma i że nawet Faramir nie utrzyma długo brodów na Anduinie.

 

N

azajutrz, chociaż ciemności osiągnęły już swoją pełnię i nie mogły się bardziej jeszcze pogłębiać, ciążyły coraz dotkliwszym brzemieniem w sercach ludzkich, przejętych trwogą. Znowu nadeszły złe nowiny. Nieprzyjaciel przekroczył Anduinę. Faramir cofał się ku murom Pelennoru ściągając swe oddziały do Strażnic na Grobli, ale napastnik rozporządzał dziesięćkroć większymi siłami niż obrońcy.

- Jeśli Faramir przedrze się przez pola Pelennoru, Nieprzyjaciel będzie mu następował na pięty – mówił goniec. – Przeprawa kosztowała go drogo, nie tak jednak drogo, jak się spodziewaliśmy. Plan napaści był doskonale obmyślony. Teraz dopiero wydało się, że od dawna we wschodnim Osgiliath budowano potężną flotę i przygotowano mnóstwo łodzi. Przepłynęli Rzekę całym mrowiem. Ale zgubą naszą jest Czarny Wódz. Mało kto chce mu stawiać czoło, a wielu ucieka na sam dźwięk jego imienia. Właśni jego podwładni drżą przed nim, każdy gotów poderżnąć sobie gardło na jedno jego słowo.

- Bardziej tam jestem potrzebny niż tutaj – oświadczył Gandalf i natychmiast skoczył na Gryfa. Jak błyskawica mignął na polach i znikł z oczu. A Pippin przez całą noc samotny czuwał na murach wytężając wzrok w stronę wschodu.

 

Z

nowu ozwały się dzwony oznajmiające świt nowego dnia, jak na urągowisko, bo ciemności nie ustąpiły; w tej samej chwili Pippin dostrzegł w oddali ognie rozbłyskujące to tu, to tam na majaczącej niewyraźnie linii zewnętrznych murów Pelennoru. Wartownicy krzyknęli głośno, wszyscy żołnierze grodu stanęli w pogotowiu bojowym. Czerwone płomienie mnożyły się na widnokręgu i poprzez duszne powietrze już dochodziły głuche grzmoty wybuchów.

- Zdobyli mury! – wołali ludzie. – Wysadzają je w powietrze, by otworzyć wyłomy! Nadchodzą!

- Gdzie Faramir?! – krzyknął z rozpaczą Beregond. -  Nie mówcie mi, że zginął!

Pierwsze dokładniejsze wiadomości przywiózł Gandalf. Wraz z kilku jeźdźcami zjawił się przed południem eskortując kolumnę krytych budami wozów. Na wozach przywieziono rannych, niedobitków straszliwej walki stoczonej w Strażnicach na Grobli. Gandalf udał się natychmiast do Denethora. Władca siedział w komnacie na szczycie Białej Wieży, nad wielką salą, a Pippin stał u jego boku; patrząc przez mętne okna to na północ, to na południe, to na wschód Denethor wytężał swe ciemne oczy, usiłując przebić złowrogie ciemności otaczające gród ze wszystkich stron. Najczęściej zwracał wzrok ku północy i nasłuchiwał, jak gdyby jego uszy znały jakąś starodawną sztukę i umiały złowić z daleka tętent kopyt na równinie.

- Czy Faramir wrócił? – spytał.

- Nie – odrzekł Gandalf. – Ale żył jeszcze, kiedym się z nim rozstawał. Postanowił zostać z tylną strażą, aby odwrót przez pola Pelennoru nie zmienił się w paniczną ucieczkę. Może uda mu się utrzymać żołnierzy dostatecznie długo w karności, nie jestem tego jednak pewien. Ma przeciw sobie druzgocącą przewagę. Pojawił się bowiem ktoś, kogo najbardziej lękałem się ujrzeć na czele nieprzyjacielskich wojsk.

- Czy... czy to sam Władca Ciemności?! – krzyknął Pippin, z przerażenia zapominając, gdzie jest i co mu wolno.

Denethor zaśmiał się z goryczą.

- Nie, jeszcze nie, mości Peregrinie! On zjawi się dopiero po zwycięstwie, żeby nade mną tryumfować. Do walki używa innych, swoich narzędzi. Ta postępują wszyscy wielce władcy, jeśli mają rozum, wiedz o tym, niziołku. Gdyby nie to, czyż ja siedziałbym w swojej Wieży i rozmyślał, i wypatrywał, i czekał, poświęcając nawet własnych synów? Wszakże sam umiem jeszcze władać orężem!

Wstał i odrzucił długi czarny płaszcz, pod którym ukazała się zbroja i zawieszony u pasa miecz o wielkiej gardzie, ukryty w czarno-srebrnej pochwie.

- W takim odzieniu chadzam i sypiam od wielu lat – powiedział – aby z wiekiem ciało nie zmiękło i nie straciło hartu.

- Mimo to w tej chwili zewnętrzne mury twojego kraju zdobył w imieniu Władcy Barad-Duru najokrutniejszy z jego wodzów – rzekł Gandalf – ten, który niegdyś był królem Angmaru, Czarnoksiężnikiem, Upiorem Pierścienia, a teraz jest dowódcą Nazgulów, biczem postrachu w ręku Saurona, Cieniem Rozpaczy.

- W takim razie masz wreszcie, Mithrandirze, godnego siebie przeciwnika – odparł Denethor. – Co do mnie, to od dawna wiedziałem, kto jest naczelnym wodzem sił Czarnej Wieży. Czy wróciłeś tylko po to, żeby mnie o tym powiadomić? Czy też może wycofałeś się ze starcia, ponieważ zostałeś już pokonany?

Pippin zadrżał, bojąc się, że Gandalf pod wpływem zniewagi wpadnie w gniew, lecz obawy hobbita okazały się płonne.

- Mogłoby się to stać – odparł łagodnie Gandalf – ale nie doszło jeszcze do próby sił miedzy nami. Jeżeli jednak wierzyć starym przepowiedniom, ten mój przeciwnik nie zginie z ręki mężczyzny, ale jaki spotka go los, tego żaden z mędrców nie wie. W każdym razie Wódz Rozpaczy nie wysuwa się na czoło w walce. Trzyma się raczej zasady, o której wspomniałeś, Denethorze, i z zaplecza kieruje swoimi podwładnymi zagrzewając ich do morderczego marszu naprzód.

Powróciłem tu przede wszystkim po to, żeby ochraniać w drodze transport rannych, których można jeszcze uratować. Wyłomy poczynione w zewnętrznych szańcach są szerokie i liczne, wkrótce armia Morgulu wtargnie przez nie w wielu miejscach naraz. Chciałem ci też jedną jeszcze dać radę, Denethorze. Lada godzina bitwa rozegra się na tych polach. Trzeba przygotować zbrojną wycieczkę za mury grodu. Najlepiej oddział konny. W konnicy nasza cała nadzieja, bo to jedyna broń, na której Nieprzyjacielowi zbywa.

- My jej także nie mamy wiele. Teraz już liczę chwile do zjawienia się jeźdźców Rohanu – rzekł Denethor.

- Wcześniej zapewne doczekamy się innych gości – odparł Gandalf. – Uchodźcy z Kair Andros już są w grodzie. Wyspa zdobyta. Inna armia wymaszerowała z Czarnej Bramy i okrążyła nas od północo-wschodu.

- Zarzucano ci, Mithrandirze, jakobyś lubił przynosić złe wieści – powiedział Denethor – lecz ta nie jest dla mnie nowiną. Znam ją od wczorajszego wieczora. Co do zbrojnej wycieczki, już o niej pomyślałem. A teraz zejdźmy na dół.

 

C

zas płynął. Wkrótce strażnicy z murów zobaczyli wycofujące się ku grodowi załogi pogranicznych placówek. Najpierw pojawiły się bezładne drobne grupy znużonych, a często też rannych żołnierzy; wielu z nich biegło w panice, jak gdyby ich ścigano. W oddali na wschodzie migotały płomienie; potem zaczęły się rozpełzać coraz szerzej i bliżej po równinie. Paliły się domy i spichrze. Wreszcie z wielu punktów rozbiegły się szybkie, małe strużki ognia, znacząc się czerwienią w szarym zmroku, dążąc wszystkie na linię szerokiego gościńca, który od bramy grodu prowadził do Osgiliath.

- Nieprzyjaciel! – szeptali ludzie. – Grobla zdobyta. Wdzierają się przez jej wyłomy w głąb kraju. Niosą, jak się zdaje, żagwie. Gdzie podziewają się nasi?

            Wedle zegarów był wczesny wieczór, lecz ściemniło się tak, że nawet najbystrzejsze oczy nie mogły wiele dostrzec z tego, co się rozgrywało na przedpolach, prócz linii ognia, które rozszerzały się i przysuwały coraz szybciej. W końcu w odległości niespełna mili od grodu pojawił się dość znaczny oddział, maszerując w porządku, nie biegnący, trzymający się w zwartej grupie. Obserwatorzy na murach krzyknęli bez tchu:

- Faramir! To Faramir z pewnością ich prowadzi! Jego słuchają ludzie i zwierzęta. Faramir mimo wszystko opanuje sytuację.

Główna kolumna cofających się wojsk znalazła się już o niespełna ćwierć mili od murów. Z ciemności wyłonił się w galopie mały konny oddział, resztka straży tylnej. Raz jeszcze jeźdźcy zawrócili półkolem i stawili czoło nadciągającej ognistej linii. Nagle wzbił się w niebo zgiełk dzikich okrzyków. Zjawiła się nieprzyjacielska konnica. Linie ognia zlały się w wezbrany potok, szereg za szeregiem parli naprzód orkowie z zapalonymi żagwiami, dzicy południowcy pod czerwonymi chorągwiami wykrzykujący coś w swoim chrapliwym języku, a cały ten tłum rósł w oczach i już wyprzedzał oddział Gondorczyków w odwrocie. I w tym momencie z przenikliwym wrzaskiem spadły nań spod nieba Skrzydlate Cienie; Nazgule nurkowały nad polem szerząc śmierć.

            Odwrót zamienił się w panikę. Szeregi załamały się, ludzie w obłędzie rozbiegli się na wszystkie strony, rzucając broń, z okrzykiem strachu padając na ziemię.

            Wtedy z wyżyn twierdzy zagrała trąbka. Denethor wreszcie wysłał odział zbrojnych na odsiecz. Żołnierze od dawna czekali na sygnał ukryci pod Bramą lub w cieniu zewnętrznego kręgu murów. Zebrano tu wszystkich konnych, jacy byli w grodzie. Skoczyli naprzód, sformowali się w szyku, pomknęli galopem i natarli z głośnym okrzykiem. Z murów odpowiedział im krzyk współplemieńców; na czele bowiem rycerzy spod znaku Łabędzia cwałował książę Dol Amrothu, a nad nim powiewała błękitna chorągiew.

- Amroth z Gondorem! – wołali ludzie. – Amroth z Faramirem!

Jak grom runęli na obu skrzydłach okrążających oddział w odwrocie. Lecz jeden jeździec wszystkich innych wyprzedził, szybszy niż wiatr w stepie: niósł go Gryf. Blask bił od Gandalfa, błyskawice strzelały w górę z podniesionej ręki. Nazgule z wrzaskiem odleciały na wschód, bo wódz ich nie przybył jeszcze, żeby się zmierzyć z białym ogniem swego wroga. Bandy Morgulu, zaprzątnięte walką, zaskoczone znienacka, rozpierzchły się jak iskry rozniesione przez wichurę. Oddziały Gondorczyków wiwatując głośno rzuciły się z kolei w pościg za nimi. Zwierzyna przeobraziła się w myśliwych. Odwrót zamienił się w krwawe zwycięstwo. Trupy orków i ludzi zasłały pole, nad którym z porzuconych żagwi wiły się słupy cuchnącego dymu. Jeźdźcy z księciem na czele gnali za pierzchającym nieprzyjacielem. Denethor jednak nie pozwolił im zapędzić się daleko. Wprawdzie napaść była na razie powstrzymana i odparta, lecz od wschody ciągnęły nowe i potężne siły. Raz jeszcze zagrała trąbka, tym razem wzywając do powrotu. Jeźdźcy Gondoru wstrzymali konie. Za ich osłoną oddziały ze straconych pogranicznych placówek sformowały szeregi. Teraz maszerowali w stronę grodu pewnym krokiem. Dosięgli Bramy i przeszli przez nią dumnie. Z dumą też patrzyli na nich ludzie z grodu, sławiąc ich męstwo okrzykami, lecz serca ściskał smutek. Szeregi bowiem powracających były bardzo przerzedzone. Faramir stracił jedną trzecią swego wojska. I gdzież był Faramir?

            Przybył ostatni. Wszyscy jego żołnierze już się znaleźli za Bramą. Nadjechali też konni, a na końcu pod błękitną chorągwią książę Dol Amrothu; obejmował przed sobą na siodle ciało swego krewniaka, Faramira, syna Denethora, zebrane z pobojowiska.

- Faramir! Faramir! – z płaczem wołali zgromadzeni na ulicach ludzie. Nie mógł im odpowiedzieć. Tłum odprowadzał go krętymi drogami aż pod Wieżę, dom jego ojca. W momencie kiedy Nazgule rozpierzchły się przed Białym Jeźdźcem, mordercza strzała z góry dosięgła Faramira, który właśnie staczał pojedynek z olbrzymim jeźdźcem Haradu. Syn Denethora padł na ziemię. Tylko szarża konnicy Dol Amrothu ocaliła go od dzikich południowców, którzy niechybnie dobiliby rannego. Książę Imrahil wniósł Faramira do Białej Wieży.

- Syn twój wrócił, Denethorze – oznajmił. – Dokonał czynów godnych bohatera.

I opowiedział o wszystkim, co na własne oczy widział. Denethor wstał, spojrzał w twarz swego syna i nie wyrzekł ani słowa. Wreszcie kazał złożyć Faramira na posłaniu w swojej komnacie i odprawił wszystkich. Sam zaś udał się do tajemnej izby pod szczytem Wieży; ktokolwiek w tym czasie podniósł wzrok ku górze, mógł obserwować nikłe światło błyszczące i mrugające przez chwilę w wąskich oknach, a potem rozbłysk i ciemność. Kiedy Denethor zeszedł i usiadł milcząc przy wezgłowiu Faramira, poszarzała twarz ojca zdawała się wyraźniej naznaczona piętnem śmierci niż twarz syna.

 

M

iasto było teraz oblężone, zamknięte w pierścieniu wrogich wojsk. Zewnętrzne szańce pękły. Cały Pelennor znalazł się w ręku napastnika. Ostatnie wieści, jakie dotarły spoza murów, przynieśli przed zamknięciem Bramy uciekinierzy, którzy przybyli drogą z północy. Była to garstka żołnierzy ocalałych z pogromu placówki, strzegącej miejsca, gdzie szlaki z Anorien i Rohanu wychodziły na przedpola grodu. Prowadził ich Ingold, ten sam, który ledwie pięć dni temu, gdy jeszcze słońce świeciło i ranek darzył nadzieją, przepuścił przez zewnętrzną Bramę Gandalfa i Pippina.

- O Rohirrimach ani słychu – powiedział. – Teraz już nie można ich oczekiwać. A nawet gdyby przybyli, na nic to się już nie zda. Wyprzedziło ich inne wojsko, które, jak nam mówiono, przeprawiło się przez rzekę koło Kair Andros. Potężna armia, są w niej pułki orków z godłem Oka, a prócz nich zastępy ludzi nie znanego dotychczas plemienia. Niewysocy, ale krzepcy i okrutni, brody noszą jak krasnoludy i uzbrojeni są w ciężkie topory. Przybyli pono z jakiegoś dzikiego kraju daleko na Wschodzie. Ci panują nad szlakami północnymi, a wielu przeszło też do Anorien. Rohirrimowie nie mogą przybyć.

 

Z

amknięto Bramę. Przez całą noc strażnicy na murach słyszeli, jak na polach mrowią się nieprzyjacielskie wojska, paląc zboża i drzewa, nie szczędząc nikogo, żywych ani umarłych. W ciemnościach trudno było odgadnąć, ilu napastników już przeprawiło się na ten brzeg Anduiny, lecz rankiem, a raczej w bledszej nieco pomroce za dnia, przekonano się, że strach nocny niewiele wyolbrzymił groźną prawdę. Na równinie aż czarno było od maszerujących oddziałów, a jak wzrokiem sięgnąć otaczało miasto mrowie czarnych lub ciemnoczerwonych namiotów, niby potworne grzyby, co wyrosły w ciągu jednej nocy na polach.

            Pracowici jak mrówki orkowie krzątali się, kopali w olbrzymim kręgu głębokie rowy, na strzał z łuku odległe od murów grodu; gdy rowy były gotowe, zapalono w nich ognie, nie wiadomo jaką sztuką czy diabelskim czarem, bo nie gromadzono ani nie dorzucano drew czy też innego paliwa. Przez cały dzień nie ustawała robota, a ludzie z Minas Tirith przyglądali się jej bezsilnie, nie mogąc w niczym przeszkodzić. Kiedy wszystkie rowy osiągnęły wyznaczoną długość, nadjechały ogromne kryte wozy. Wkrótce nowe oddziały nieprzyjacielskie zaczęły się spiesznie krzątać ustawiając pod osłoną okopów wielkie machiny do miotania pocisków. W grodzie nie było machin równie potężnych, zdolnych sięgnąć pociskiem tak daleko i zahamować złowrogie przygotowania.

            Z początku ludzie śmieli się i nie bardzo bali się tych dziwnych wynalazków. Główny bowiem mur twierdzy był wysoki i gruby na podziw, zbudowany jeszcze za dawnych czasów, nim ludzie z Numenoru zatracili na wygnaniu pierwotne swoje siły i umiejętności. Zewnętrzna ściana, twarda i czarna jak Wieża Orthanku, mogła się oprzeć stali i płomieniom; żeby ją rozbić trzeba by wstrząsnąć chyba fundamentem ziemi, na której stała.

- Nie! – mówili Gondorczycy. – Nawet gdyby Bezimienny we własnej osobie przyszedł tu, nie wdarłby się przez nasze mury, póki my żyjemy.

Ten i ów jednak odpowiadał:

- Póki my żyjemy? A czy pożyjemy długo? Nieprzyjaciel rozporządza bronią, która już niejedną najpotężniejszą twierdzę przywiodła do upadku, odkąd świat istnieje: głód. Wszystkie drogi odcięte. Rohan nie przyjdzie z odsieczą.

Machiny nie trwoniły jednak pocisków na niezwyciężoną ścianę. Atakiem na największego wroga Władcy Mordoru nie kierował przecież prosty zbój ani też dziki ork, lecz umysł mądry w swej złośliwości. Gdy wśród wielu okrzyków, skrzypienia lin i bloków ustawiono wreszcie potężne katapulty, zaczęły one zaraz miotać kule bardzo wysoko, tak że przelatywały tuż nad blankami i spadały z hukiem na pierwszy krąg grodu; wiele z nich dzięki jakiemuś tajemnemu wynalazkowi wybuchało ogniem jeszcze przed upadkiem.

            Wkrótce niebezpieczeństwo pożarów zagroziło miastu i wszyscy wolni od innych pilnych obowiązków mieli pełne ręce roboty, gasząc płomienie wytryskujące wciąż w nowych punktach grodu. Potem wśród cięższych bomb sypnął się grad pocisków mniej zabójczych, ale bardziej jeszcze przerażających. Ulice i zaułki za murami usłały dziwne niewielkie kule, które nie buchały ogniem. Gdy jednak ludzie nadbiegli, by zbadać nowe, nieznane niebezpieczeństwo, rozległy się jęki i głośny płacz: Nieprzyjaciel ciskał na miasto głowy poległych w walkach pod Osgiliath, na granicznym murze i na przedpolach grodu. Straszny to był widok; wiele głów rozrąbanych okrutnie, zmiażdżonych i bezkształtnych, wiele jednak zachowało rozpoznawalne rysy i twarze świadczące o przedśmiertnej męce; wszystkie nosiły wypalone złowrogie piętno: Oko bez powiek. Niejednokrotnie w tych skalanych i zbezczeszczonych szczątkach poznawano twarze przyjaciół, którzy niedawno jeszcze chodzili dumni i zbrojni po mieście, uprawiali okoliczne pola albo przyjeżdżali tu w dni świąteczne na zabawy z zielonych dolin pośród gór.

            Ludzie w bezsilnym gniewie wygrażali pięścią okrutnemu wrogowi, oblegającemu czarnym mrowiem Bramę. Tamci nie słyszeli przekleństw albo ich nie rozumieli, nie znając języka zachodu, porozumiewając się wrzaskliwie ochrypłymi głosami jak dzikie zwierzęta lub drapieżne ptaki żerujące na padlinie. Wkrótce też w Minas Tirith mało kto miał jeszcze dość odwagi, by pokazać się na murach i wyzywać napastników. Władca Czarnej Wieży posiadał bowiem broń zwyciężającą szybciej niż głód: strach i rozpacz. Pojawiły się znów Nazgule, a że Władca Ciemności wzrósł w siły i potęgę, głosy skrzydlatych potworów, które wyrażały tylko jego wolę i złośliwość, także nabrzmiały większą jeszcze złością i grozą. Nazgule krążyły wciąż nad miastem niby sępy w oczekiwaniu uczty z ciał skazanych na śmierć ludzi. Latały poza zasięgiem wzroku i strzał, stale jednak obecne, a zabójczy ich krzyk rozdzierał powietrze. Nikt się z nim nie mógł oswoić, każdy następny krzyk przerażał bardziej jeszcze niż poprzedni. Wreszcie nawet najodważniejsi padali na ziemię, gdy nad nimi przelatywał niewidoczny morderca, albo też stawali osłupiali wypuszczając z bezwładnych rąk oręż, a w zamroczonych głowach gasła myśl o walce, ustępując miejsca myślom o kryjówce, pokornym pełzaniu, o śmierci.

 

P

rzez cały ten ponury dzień Faramir leżał na posłaniu w komnacie Białej Wieży, majacząc w straszliwej gorączce; ktoś powiedział: „Umiera” – i wkrótce wszędzie na murach i na ulicach z ust do ust podawano sobie tę wieść: „Umiera”. Ojciec siedział, wpatrzony w niego bez słowa, nie troszcząc się już o obronę grodu. Gorszych godzin nie przeżył Pippin nawet w pazurach dzikich Uruk-hai. Obowiązek nakazywał mu usługiwać władcy, który jak gdyby o nim zapomniał, więc hobbit stał u drzwi nie oświetlonej komnaty, starając się w miarę swych sił panować nad strachem. Zdawało mu się, gdy patrzał na Denethora, że w jego oczach władca starzeje się z każdą chwilą, jakby pękła sprężyna jego dumnej woli i zaćmiła się jasność surowego umysłu. Zapewne dręczył go żal i wyrzuty sumienia. Hobbit dostrzegł bowiem łzy spływające po tej tak zawsze zimnej twarzy, i przeraziły go one bardziej niż poprzednie wybuchy gniewu.

- Nie płacz, panie – wyszeptał. – Może jeszcze wyzdrowieje. Czy prosiłeś o radę Gandalfa?

- Nie próbuj mnie pocieszać imieniem Czarodzieja – odparł Denethor. – Szaleńcza nadzieja zawiodła. Nieprzyjaciel dostał w swe ręce skarb, władza jego wzrasta; czyta nawet nasze myśli, a wszystko, co podejmujemy, obraca się na naszą zgubę. Wysłałem syna bez dobrego słowa, bez błogosławieństwa, naraziłem go niepotrzebnie; oto leży przede mną, a w jego żyłach płynie trucizna. Nie, nie, jakiekolwiek będą losy tej wojny, mój ród wygasa, kończy się dynastia namiestników. Samozwańcy będą odtąd rządzili resztką królewskiego plemienia, kryjącego się pośród gór, dopóki ostatni Gondorczyk nie zostanie wytropiony.

Coraz to pod drzwi Wieży przybiegał ktoś, domagając się z krzykiem, by władca wyszedł i wydał rozkazy.

- Nie wyjdę – odpowiadał Denethor. – Muszę czuwać przy moim synu. Może przemówi przed śmiercią. A śmierć jest już blisko. Słuchajcie, kogo chcecie, choćby Szarego Szaleńca, jakkolwiek jego nadzieja zawiodła. Ja tutaj zostanę.

 

T

ak więc Gandalf objął dowództwo w rozpaczliwej obronie stolicy Gondoru. Gdziekolwiek się pojawiał, ludziom serca rosły i zapominali o grozie Skrzydlatych Cieni. Niezmordowanie stary czarodziej przemierzał wciąż drogę z Cytadeli do Bramy, z północy na południe wzdłuż murów grodu, a z nim razem książę Dol Amrothu w swej błyszczącej zbroi. On bowiem i jego rycerze wytrwali w dumnej postawie szczerych potomków Numenoru. Ludzie na jego widok szeptali: „Prawdę mówią stare legendy, krew elfów płynie w żyłach tego plemienia; przecież lud Nimrodel długo przemieszkiwał ongi w ich kraju”. I często ktoś wśród zmroku zaczynał nucić strofki o Nimrodel albo inne pieśni z zamierzchłej przeszłości Doliny Wielkiej Rzeki.

            Ale kiedy ci dwaj odchodzili, cień znów ogarniał ludzi, serca stygły, męstwo Gondoru rozsypywało się w proch. Tak z wolna mijał mroczny dzień trwogi i nastawała ciemna noc rozpaczy. Pożary już nieposkromione szalały w najniższym kręgu grodu, załoga pierwszego muru była w wielu miejscach odcięta bez możliwości odwrotu. Co prawda niewielu żołnierzy wytrwało wiernie na tych posterunkach, większość zbiegła za Drugą Bramę.

 

T

ymczasem na zapleczu bitwy przez Rzekę przerzucono zbudowane pospiesznie mosty i w ciągu całego dnia napływały zza niej nowe nieprzyjacielskie wojska oraz sprzęt wojenny. Wreszcie około północy rozpoczął się szturm na miasto. Przednie straże wysunęły się przed zasieki ognia, w których pozostawiono liczne, chytrze obmyślone przejścia. Żołdacy Mordoru szli naprzód zuchwale, bezładną kupą zbliżyli się na odległość strzały. Na murach jednak niewielu zostało obrońców, zdolnych wyrządzić w ich szeregach poważniejsze szkody, chociaż napastnicy w świetle płomieni stanowili łatwy cel, a Gondor niegdyś szczycił się mistrzostwem swoich łuczników. Widząc, że duch już w oblężonym grodzie podupadł, niewidzialny wódz rzucił do walki główne swoje siły. Olbrzymie wieże oblężnicze zbudowane w Osgiliath toczyły się w ciemnościach ku murom.

 

Z

nów gońcy zakołatali do drzwi Białej Wieży, i to tak natarczywie, że Pippin wpuścił ich do komnaty. Denethor powoli odwrócił wzrok od twarzy Faramira i w milczeniu spojrzał na natrętów.

- Pierwszy krąg miasta płonie – mówili. – Jakie są twoje rozkazy? Jesteś przecież władcą i Namiestnikiem. Nie wszyscy chcą iść pod komendę Mithrandira. Ludzie uciekają z murów pozostawiając je bez obrony.

- Dlaczego? Dlaczego ci głupcy uciekają? – odpowiedział Denethor. – Skoro musimy spłonąć, czyż nie lepiej spłonąć od razu? Wracajcie w ogień. A ja? Ja zbuduję sobie własny stos. Wstąpię na stos. Nie będzie grobowców Denethora i Faramira. Nie chcę grobowców ani długiego snu zabalsamowanej śmierci. My dwaj spłoniemy jak pogańscy królowie z dawnych czasów, przed pojawieniem się pierwszych okrętów z zachodu. Zachód ginie. Wracajcie w ogień.

Wysłańcy bez ukłonu i bez odpowiedzi uciekli.

            Denethor wstał, wypuścił z uścisku rozgorączkowaną dłoń Faramira, którą dotychczas wciąż trzymał w swych rękach.

- On już płonie, już płonie – rzekł ze smutkiem. – Dom jego już się wali. – Podszedł bliżej do Pippina i spojrzał na niego z góry. – Żegnaj! – powiedział. – Żegnaj, Peregrinie, synu Paladina. Krótko trwała twoja służba u mnie i już dobiega końca. Zwalniam cię od tej chwili na tę niewielką resztkę życia, jaka ci zostaje. Idź umrzeć śmiercią, która wyda ci się najlepsza. Idź, z kim chcesz, choćby z tym przyjacielem, którego szaleństwo masz przypłacić życiem. Przyślij mi tutaj pachołków, a sam odejdź. Żegnaj.

_ nie, nie żegnam się z tobą, mój panie – odparł Pippin przyklękając. Lecz nagle ocknęła się w nim hobbicka czupurność; wyprostował się i spojrzał prosto w oczy Staremu Władcy. – Odejdę teraz – rzekł – ponieważ chcę koniecznie porozumieć się z Gandalfem. Nie jest on szaleńcem, a ja nie chcę myśleć o śmierci, póki on nie straci nadziei na życie. Nie będę się też czuł zwolniony z mego słowa i od służby, dopóki ty, panie, żyjesz. A jeśli nieprzyjaciele wtargną do tej Wieży, mam nadzieję, że będę u twego boku i może okażę się godny tej zbroi, którą z twojej łaski otrzymałem.

- Zrób, jak ci się podoba, mości niziołku – rzekł Denethor – ale wiedz, że moje życie jest już złamane. Zawołaj tu sługi.

I z tymi słowy wrócił do wezgłowia Faramira.

 

P

ippin wybiegł i zawołał sługi pałacowe, sześciu pachołków krzepkich i dorodnych, którzy mimo to zadrżeli słysząc wezwanie. Denethor wszakże łagodnym tonem polecił im okryć Faramira ciepłymi derkami i wynieść go wraz z łożem. Spełnili rozkaz, dźwignęli łoże i wynieśli z komnaty. Stąpali ostrożnie, by pogrążony w gorączce chory jak najmniej odczuł wstrząsy; za nim zgarbiony i wsparty na lasce szedł Denethor, na końcu zaś Pippin. Niby orszak pogrzebowy wyszli z Białej Wieży w ciemną noc, pod nawisłe ciężkie chmury rozświetlane od dołu czerwonymi migocącymi skrami. Z wolna minęli Najwyższy Dziedziniec, gdzie na skinienie Denethora przystanęli pod Martwym Drzewem. Z niższych kręgów grodu dochodził zgiełk wojenny, tu jednak panowała taka cisza, że słychać była smutny szelest kropel spadających z uschłych gałęzi do czarnego jeziorka. Potem wyszli za bramę Cytadeli, odprowadzani zdumionym i zrozpaczonym wzrokiem wartownika. Skręcili na zachód i wreszcie dotarli do drzwi w wewnętrznej ścianie szóstego muru. Zwano je Fen Hollen i otwierano jedynie podczas pogrzebów; wolno było tedy przechodzić tylko władcy i ludziom noszącym odznakę służby grobowej, utrzymującej w porządku Domy Umarłych. Za drzwiami kryła się ścieżka zstępująca ślimakiem w dół ku wąskiemu skrawkowi łąki, na której w cieniu urwistej ściany Mindolluiny stały grobowce zmarłych królów oraz królewskich Namiestników.

            Odźwierny, siedzący przed małym domkiem przy drodze, na widok nadchodzących zerwał się wystraszony, z latarnią wzniesioną w ręku. Na rozkaz władcy otworzył drzwi, które odchyliły się bezszelestnie. Przeszli przez nie wziąwszy od odźwiernego latarnię. Na stromej drodze między starymi murami było ciemno, tylko snop światła rzucany przez rozkołysaną latarnię wydobywał z mroku po obu stronach filarki długich rzeźbionych balustrad. Schodzili wciąż w dół, a powolne ich kroki rozlegały się echem w tym kamiennym korytarzu, aż w końcu znaleźli się w Rath Dinen – ulicy Milczenia – między bielejącymi niewyraźnie kopułami, pustymi pałacami i posągami z dawna umarłych ludzi. Weszli do Domu Namiestników i tu postawili łóżko z rannym Faramirem na podłodze.

            Rozglądając się z niepokojem wkoło, Pippin ujrzał dużą sklepioną komnatę, ozdobioną jak gdyby draperiami ogromnych cieni, które mała latarka rzucała na obite kirem ściany. W mroku rozróżnił szeregi rzeźbionych marmurowych stołów, a na każdym z nich postać spoczywającą jakby we śnie, z rękoma skrzyżowanymi na piersi, z głową opartą na kamiennej poduszce. Lecz jeden wielki stół, najbliższy, był pusty. Tam na rozkaz Denethora złożono Faramira; ojciec wyciągnął się obok niego, a słudzy nakryli obu jednym całunem i stanęli chyląc głowy jak żałobnicy nad łożem śmierci. Denethor ściszonym głosem powiedział:

- Tu będziemy czekali. Nie przysyłajcie mistrzów balsamowania. Przynieście drzewo wysuszone dobrze, podłóżcie kłody wokół nas i pod tym stołem, oblejcie wszystko oliwą. A kiedy dam znak, wrzucicie w stos zapaloną żagiew. Tak wam rozkazuję. Nic już teraz nie mówcie do mnie. Żegnajcie!

- Przepraszam, miłościwy panie, ale teraz muszę cię opuścić! – zawołał Pippin, zawrócił na pięcie i w panice umknął z tego domu śmierci. „Biedny Faramir! – myślał. – Trzeba co prędzej odnaleźć Gandalfa. Biedny Faramir! Prawdopodobnie bardziej przydałyby mu się lekarstwa niż łzy. Och, gdzie szukać Gandalfa? Pewnie tam, gdzie najgoręcej kipi walka. Nie będzie może miał czasu do stracenia dla umierających albo obłąkanych”.

W drzwiach zagadnął jednego z pachołków, którego zostawiono tutaj na straży.

- Twój pan nie wie, co czyni – powiedział. – Zwlekajcie z wykonaniem jego rozkazów. Nie podpalajcie stosu, dopóki Faramir żyje. Nie róbcie nic, czekajcie, aż przyjdzie Gandalf.

- kto rządzi w Minas Tirith? Nasz pan, Denethor, czy ten szary Włóczęga? – odparł sługa.

- jak się zdaje, Szary Włóczęga i nikt poza nim – odpowiedział Pippin i puścił się ile sił w nogach z powrotem krętą drogą pod górę, minął zdumionego odźwiernego, wypadł za wrota i pędził dalej, dalej, aż znalazł się wreszcie w pobliżu bramy twierdzy. Wartownik krzyknął na niego i Pippin poznał głos Beregonda.

- Dokąd tak pędzisz, mości Peregrinie?

- Szukam Mithrandira! – odkrzyknął Pippin.

- Zapewne władca wysłał cię w pilnych sprawach i nie chciałbym ci w wykonaniu jego zleceń przeszkadzać – rzekł Beregond – lecz jeśli możesz, powiedz mi pokrótce, co się właściwie dzieje? Dokąd udał się Namiestnik? Dopiero co objąłem wartę, ale słyszałem, że poszedł ku Zamkniętej Furcie, a słudzy nieśli przed nim Faramira.

- Tak – odparł Pippin. – Poszedł na ulicę Milczenia.

Beregond zwiesił głowę na piersi, by ukryć łzy.

- Mówili ludzie, że umiera – westchnął. – A więc naprawdę umarł!

- Nie! – zaprzeczył Pippin. – Jeszcze nie! I myślę, że nawet teraz można by go od śmierci ocalić. Ale władca grodu poddał się, Beregondzie, zanim wróg zdobył jego gród. Popadł w niebezpieczny obłęd. – Szybko opowiedział Beregondowi o dziwnych słowach i postępkach Denethora. – Muszę natychmiast odnaleźć Gandalfa – zakończył.

- W takim razie musisz iść w najgorętszy wir bitwy.

- Wiem. Denethor zwolnił mnie ze służby. Tymczasem, Beregondzie, błagam cię, zrób co w twojej mocy, żeby nie dopuścić do spełnienia tych okropności.

- Władca nie pozwala tym, którzy noszą barwy czarne i srebrne, opuszczać posterunków pod żadnym pozorem, chyba jego osobisty rozkaz.

- A więc wybieraj między wiernością rozkazom a życiem Faramira – powiedział Pippin. – A poza tym jestem przekonany, że w tej chwili nie mamy już do czynienia z władcą, lecz z obłąkanym starcem. Ale na mnie czas. Wrócę, gdy będę mógł.

Pobiegł w dół w stronę zewnętrznych kręgów miasta. Spotykał ludzi uciekających z płonących dzielnic, a niektórzy na widok jego barw odwracali się krzycząc obelgi, lecz hobbit nie zważał na nic. Wreszcie minął Drugą Bramę, za którą spomiędzy murów wszędzie buchały płomienie. Mimo to panowała niesamowita cisza. Nie dochodził tu zgiełk bitwy ani krzyki walczących, ani szczęk broni. Nagle rozległ się okropny wrzask, ziemia zadrżała od potężnego wstrząsu, dał się słyszeć głęboki, grzmiący łoskot. Przezwyciężając strach, który go ogarnął i niemal rzucił dygocącego ze zgrozy na kolana, Pippin wypadł zza zakrętu na duży otwarty plac tuż za Bramą grodu. Stanął jak wryty. Odnalazł Gandalfa, lecz cofnął się skulony w cień muru.

 

O

d późnego wieczora nieprzerwanie trwał szturm na miasto. Grzmiały werble. Od północy i od południa Nieprzyjaciel rzucał coraz to nowe pułki do walki pod mury. Olbrzymie bestie Haradu, mumakile, niby ruchome domy w czerwonym blasku migotliwych płomieni przesuwały się pomiędzy wieżami oblężniczymi i miotającymi ogień machinami. Wódz Mordoru nie dbał o to, jak walczą jego podwładni i ilu ich zginie. Wysłał ich do boju tylko po to, by wypróbować siły obrońców i rozproszyć je na całej długości murów. Główne natarcie przygotowywał na Bramę grodu. Była potężna, wykuta ze stali i żelaza, broniona przez wieże i bastiony z niewzruszonego kamienia, lecz stanowiła klucz, najsłabszy punkt w nieprzeniknionym kręgu murów.

            Werble odezwały się głośniej. Płomienie wystrzeliły w górę. Ciężkie machiny ruszyły przez pole; między nimi ogromy taran, niby pień olbrzymiego drzewa długi na sto stóp, kołysał się na łańcuchach. Od dawna wykuwano go pracowicie z żelaza w posępnych kuźniach Mordoru; potworna głowica odlana była z czarnej stali na kształt wilczego łba szczerzącego zęby, a na niej wypisane były złowieszcze runiczne zaklęcia. Zwano ten taran Grond, na pamiątkę legendarnego Młota pradawnych podziemnych krajów. Ciągnęły go olbrzymie mumakile, otaczały go tłumy orków, a na końcu szli trolle z gór, siłacze, którzy umieli się nim posługiwać.

            Młot pełznął naprzód. Ogień go się nie imał. Ogromne bestie ciągnące taran wpadały niekiedy w szał i tratowały stłoczonych wokół orków szerząc wśród nich śmierć, lecz nikt się tym nie wzruszał; odsuwano tylko z drogi trupy i zaraz miejsce pomordowanych zajmowali nowi żołdacy.

            Młot pełznął naprzód. Werble dudniły dzikim rytmem. Nad zwałami trupów zjawiła się straszliwa postać: wysoki jeździec z twarzą ukrytą w kapturze, spowity czarnym płaszczem. Z wolna, miażdżąc pod kopytami wierzchowca ciała poległych, zbliżał się nie zważając na niebezpieczeństwo strzał. Zatrzymał konia i podniósł długi, blady miecz. Strach poraził wszystkich, zarówno napastników, jak obrońców; ludziom na murach ręce zwisły bezwładnie, ani jedna strzała nie śmignęła w powietrzu. Na chwilę zaległa głucha cisza.

            Werble wciąż grały. Z potężnym rozmachem ręce olbrzymów pchnęły naprzód żelazny Młot. Dosięgnął Bramy. Zakołysał się, uderzył. Głęboki huk przetoczył się nad miastem jak grzmot w chmurach. Ale żelazne drzwi i stalowe filary wytrzymały cios. Wtedy Czarny Wódz stanął w strzemionach i straszliwym głosem krzyknął w jakimś zapomnianym języku słowa władcze i groźne, zaklęcie burzące serca i kamienie.

            Trzykroć powtarzał okrzyk. Trzykroć wielki taran uderzał w Bramę. I nagle za trzecim ciosem Brama Gondoru pękła. Jakby ją rozpruło niewidzialne zaczarowane ostrze, w oślepiających iskrach błyskawicy rozpadła się w bezładny stos żelastwa.

 

W

jechał do grodu Wódz Nazgulów. Olbrzymią czarną sylwetką na tle łuny pożarów górował nad wszystkim, urastał do symbolu grozy i rozpaczy. Pod sklepieniem murów, których nigdy jeszcze nie przekroczył Nieprzyjaciel, wjechał do grodu Wódz Nazgulów, a kto żyw, umknął albo padł na twarz.

            Z jednym wyjątkiem. Na pustym placu za Bramą czekał Gandalf na swoim Gryfie; spośród wolnych koni na całej ziemi tylko Gryf nie ugiął się przed strachem, niewzruszony, spokojny, jak kamienny posąg rumaka z Rath Dinen.

- Nie wejdziesz! – powiedział Gandalf, a czarny olbrzymi cień zatrzymał się w miejscu. – Wracaj do swojej otchłani. Wracaj tam! Rozwiej się w nicość, która czeka ciebie i twojego pana. Precz stąd!

Czarny Jeździec zrzucił kaptur i oto ukazała się królewska korona; nie było jednak pod nią widzialnej głowy. Między koroną a ramionami, okrytymi szerokim czarnym płaszczem, świeciły czerwone płomienie. Z niewidzialnych ust dobył się śmiech mrożący krew w żyłach.

- Stary głupcze! – wyrzekł upiór. – Stary głupcze! Dziś wybiła moja godzina. Czy nie poznajesz śmierci, kiedy patrzysz w jej oblicze? Daremne są twoje zaklęcia. Umrzesz w tej chwili.

Podniósł swój długi miecz, płomienie przebiegły po klindze. Gandalf nie drgnął. W tym samym momencie gdzieś daleko, na którymś podwórku wiejskim zapiał kogut. Przenikliwie, donośnie, ptak nie wiedzący nic o czarach pozdrawiał nowy dzień, który wysoko ponad mrokami śmierci wstawał wraz ze świtem na niebie. Jak gdyby w odpowiedzi z daleka odezwały się inne głosy: granie rogów. Echo rozniosło ich muzykę po ciemnych zboczach Mindolluiny. Sławne rycerskie rogi północy grały pobudkę do boju. Rohan wreszcie przybył z odsieczą.


 

Rozdział 5

Droga Rohirrimów

 

W

 ciemnościach, leżąc na ziemi i okryty derką, Merry nic nie widział, ale chociaż noc była parna i bezwietrzna, wszędzie dokoła niewidoczne drzewa wzdychały z cicha. Merry podniósł głowę. Wciąż słyszał ten sam dźwięk, jak gdyby nikłe dudnienie bębnów dochodzące z zalesionych podgórzy i stoków górskich. Dudnienie to milkło nagle, to odzywało się znowu w innym miejscu, raz bliżej, raz dalej. Hobbit zadał sobie pytanie, czy wartownicy również słyszą te dziwne odgłosy.

            Nie widział ich, ale wiedział, że wszędzie wokół obozują Rohirrimowie. Czuł w ciemności zapach koni, słyszał, jak przestępują z nogi na nogę albo uderzają kopytem o miękką iglastą ściółkę. Jeźdźcy rozbili biwak w sosnowym borze pod wzgórzem ognistych wici zwanym Eilenach, wystrzelającym nad długim grzbietem lasu Druadan, który opodal gościńca ciągnął się do wschodniego Anorien.

            Mimo zmęczenia Merry nie mógł spać. Wędrował na końskim grzbiecie od czterech dni, a pogłębiający się mrok przytłaczał go coraz bardziej. Hobbit zaczął już nawet dziwić się sam sobie, dlaczego tak się upierał, żeby wziąć udział w tej wyprawie, skoro wszystko, nawet królewski rozkaz, upoważniało go do pozostania w Edoras. Zastanawiał się, czy stary król wie o jego nieposłuszeństwie i czy bardzo się gniewa. Może wcale nie? Wydawało się, że istnieje jakieś ciche porozumienie między Dernhelmem a dowódcą eoredu, Elfhelmem, który, podobnie jak wszyscy inni Rohirrimowie, jak gdyby nie widział i nie słyszał hobbita. Traktowali go, jakby był dodatkowym workiem przytroczonym do siodła Dernhelma. W Dernhelmie nie znalazł Merry pocieszyciela, bo młody jeździec okazał się bardzo małomówny. Hobbit czuł się mały, nikomu niepotrzebny i osamotniony. W powietrzu wisiał niepokój, dokoła czaiło się bliskie już niebezpieczeństwo. Niespełna dzień marszu dzielił teraz Rohirrimów od zewnętrznych murów Minas Tirith, opasujących szeroki krąg podgrodzia. Wysłano naprzód zwiadowców. Niektórzy w ogóle nie wrócili, inni przynieśli wieści, że dalsza droga jest odcięta. O trzy mile na zachód od Amon Din rozbiła po obu jej stronach obóz nieprzyjacielska armia, silne patrole zapuszczają się wzdłuż drogi w głąb kraju, dochodząc na odległość nie większą niż trzy staje pod biwak Rohanu. Po górach i lasach okolicznych grasują orkowie. Król i Eomer naradzali się do późna w noc.

            Merry tęsknił za towarzyszem, z którym by mógł pogadać, i wiele myślał o Pippinie. Ale te myśli jeszcze potęgowały jego niepokój. Biedny Pippin, zamknięty w wielkim kamiennym mieście, samotny i przerażony. Merry żałował, że nie jest dużym jeźdźcem, jak Eomer, bo wówczas zadąłby w róg, dałby przyjacielowi jakiś sygnał i galopem pomknąłby na jego ratunek. Usiał nasłuchując głosu bębnów, które teraz dudniły gdzieś bliżej. W tej samej chwili tuż obok niego odezwały się przyciszone głosy ludzkie i zamajaczyła na pół osłonięta latarka posuwająca się wśród drzew. Obozujący w pobliżu ludzie zaczęli krzątać się niepewnie po ciemku. Jakaś wysoka postać wychynęła z mroku, potknęła się o leżącego hobbita, mruknęła coś o przeklętych korzeniach, o które człowiek nogi może połamać. Merry poznał głos Elfhelma, dowódcy szwadronu, z którym wędrował.

- Nie jestem korzeniem, poruczniku, ani workiem – powiedział – tylko posiniaczonym hobbitem. Należy mi się dla zadośćuczynienia przynajmniej informacja, co się właściwie święci.

- Nikt tego dokładnie nie wie w tych diabelskich ciemnościach – odparł oficer. – Dostałem jednak rozkaz, abyśmy byli w pogotowiu, bo w każdej chwili można się spodziewać wymarszu.

- Czy nieprzyjaciel się zbliża? – spytał zaalarmowany Merry. – Co to za bębny tak grają? Już myślałem, że mnie słuch łudzi, bo nikt prócz mnie na to bębnienie nie zwraca uwagi.

- Nie, nie – uspokoił go Elfhelm. – Nieprzyjaciel jest na drodze, nie wśród gór. Słyszysz bębny Wosów, Dzikich Leśnych Ludzi, oni w ten sposób porozumiewają się między sobą na odległość. Podobno zamieszkują jeszcze lasy Druadan. To już tylko szczątek prastarego plemienia, niewielu ich jest i żyją w ukryciu, dzicy i czujni – jak leśne zwierzęta. Nie biorą udziału w wojnach przeciw Gondorowi lub Marchii. Teraz zaniepokoiły ich ciemności i nadejście w te strony band orków; boją się powrotu Czarnych Lat, który wydaje się dość prawdopodobny. Dziękujmy losowi, że nie na nas polują, mają bowiem zatrute strzały, a jak chodzą słuchy, myśliwcy z nich są niezrównani. Ale ofiarowali swoje usługi Theodenowi. Właśnie w tej chwili ich przywódcę prowadzą na rozmowę z królem. O, tam idą ze światłami. Tyle wiem, nic ponadto. Zbierz się do kupy, mości worku. Teraz muszę się zająć wypełnieniem królewskich rozkazów.

Elfhelm zniknął w ciemności. Merry niezbyt był podniesiony na duchu opowiadaniem o zatrutych strzałach i Dzikich Ludziach, lecz niezależnie od tego nękał go szczególny niepokój. Oczekiwanie przewlekało się nieznośnie. Hobbit niecierpliwił się, bardzo chciał wreszcie wiedzieć, co najbliższa przyszłość mu gotuje. Wstał i markotnie powlókł się za światełkiem ostatniej latarki, zanim zniknęła pośród drzew.

 

W

yszedł na polanę, gdzie pod wielkim drzewem ustawiono mały namiot króla. Z konara zwisała duża, nakryta od góry latarnia, rzucając na trawę krąg bladego światła. Tam siedział Theoden z Eomerem, przed nim zaś na ziemi przycupnął dziwaczny, krępy człowiek, obrośnięty jak stary głaz, z rzadką brodą zjeżoną niby suchy mech na masywnej szczęce. Nogi miał krótkie, ramiona grube, mięsiste i toporne, odziany zaś był jedynie w spódniczkę z traw okrywającą biodra. Merry miał wrażenie, że go już gdzieś w życiu widział, i nagle przypomniał sobie figurki Pukelów w Dunharrow. Oto miał teraz przed oczyma jakby ożywiony tamten posążek lub może istotę w prostej linii pochodzącą od tych, które posłużyły za wzór rzeźbiarzowi w zamierzchłej przeszłości. Gdy Merry przemykał bliżej, panowało właśnie milczenie, po chwili jednak Dziki Leśny Człowiek przemówił, jakby odpowiadając na zadane pytanie. Głos miał gruby i gardłowy, lecz ku zdumieniu hobbita posługiwał się Wspólną Mową, jakkolwiek trochę zająkliwie i mieszając od czasu do czasu jakieś barbarzyńskie wyrazy.

- Nie, ojcze jeźdźców – mówił. – Nie prowadzimy wojny. Polujemy tylko. Zabijamy w lesie gorguny, nienawidzimy orków. Wy także nienawidzicie gorgunów. Pomagamy, jak możemy. Dzicy Ludzie mają bystre oczy, czujne uszy; znają wszystkie ścieżki. Dzicy Ludzie byli tu wcześniej niż kamienne domy, zanim Duzi Ludzie przypłynęli zza Wielkiej Wody.

- Nam trzeba pomocy w bitwie – odparł Eomer. – Jaką może nam dać twój lud?

- Możemy dostarczać wieści – powiedział Dziki Człowiek. – Wypatrujemy ze szczytów gór. Wspinamy się wysoko i spoglądamy w doliny. Kamienne miasto jest otoczone. Dokoła niego ogień, a teraz widać już także płomienie w samym mieście. Chcecie tam dojechać? Musicie się spieszyć. Ale gorguny i ludzie stamtąd – machnął krótkim, sękatym ramieniem w stronę wschodu – obsadzili gościniec. Jest ich dużo, więcej niż waszych jeźdźców.

- Skąd to wiesz? – zapytał Eomer.

Ani płaska twarz starca, ani jego ciemne oczy nie zmieniły wyrazu, lecz w głosie zabrzmiała uraza:

- Dzicy Ludzie są dzicy i wolni, ale nie są dziećmi – odparł. – Ja wśród nich jestem wielkim naczelnikiem, nazywają mnie Ghan-buri-Ghan. Umiem liczyć różne rzeczy: gwiazdy na niebie, liście na drzewach i ludzi w ciemności. Was jest dziesięć i pięć razy po dwadzieścia dwudziestek. Tamtych dużo więcej. Wielka bitwa. Kto wygra? A wokół murów kamiennego miasta zebrało się też dużo wojska.

- Niestety, mądrze mówi ten człowiek – powiedział Theoden. – Zwiadowcy donieśli, że Nieprzyjaciel zrobił wykopy i palisady w poprzek drogi. Nie będziemy mogli zaskoczyć przeciwników i zgnieść impetem natarcia.

- Mimo to trzeba się spieszyć – rzekł Eomer. – Mundburg płonie.

- Pozwólcie, żeby Ghan-buri-Ghan dokończył – odezwał się Dziki Człowiek. – On zna niejedną drogę. Poprowadzi was na taką, na której nie ma wilczych dołów, po której nie chodzą gorguny, a tylko Dzicy Ludzie i zwierzęta. Za czasów, gdy ludzie z kamiennych domów byli silniejsi, pobudowali dużo różnych ścieżek. Ćwiartowali skały tak, jak myśliwy ubitego zwierza. Dzicy Ludzie myślą, że się żywili kamieniami. Jeździli przez Druadan do Rimmonu wielkimi wozami. Teraz już nie jeżdżą. Zapomnieli o tej drodze, ale Dzicy Ludzie pamiętają o niej. Biegnie ona nad górą i za górą w trawie, pośród drzew, za Rimmonem w dół ku Din i zawraca znów do Szlaku Jeźdźców. Dzicy Ludzie pokażą wam tę drogę. Pozabijacie gorguny, rozpędzicie te brzydkie ciemności jasnymi mieczami, a Dzicy Ludzie będą mogli znowu spać spokojnie w dzikim lesie.

Eomer wymienił z królem kilka zdań w języku Rohanu. Wreszcie Theoden zwrócił się do Dzikiego Człowieka.

- Przyjmujemy twoją propozycję – powiedział. – Wprawdzie zostawimy w ten sposób za swoimi plecami poważne siły nieprzyjacielskie, ale to już nie ma znaczenia. Jeśli Kamienne Miasto upadnie, i tak nie będzie dla nas odwrotu. Jeśli zaś ocaleje, bandy orków znajdą się w potrzasku. Okaż się wiernym, Ghan-buri-Ghanie, a przyrzekam ci moją sowitą nagrodę i przyjaźń Marchii na wieki.

- Umarli nie mogą być przyjaciółmi żywych ani obdarzać ich podarkami – odrzekł Dziki Człowiek. – Lecz jeśli będziesz żywy po przeminięciu ciemności, zostaw Dzikich Ludzi w spokoju w lasach i nie poluj na nich jak na zwierzynę. Ghan-buri-Ghan nie zwabi cię w pułapkę. Sam pójdzie razem z Ojcem Jeźdźców, a gdyby prowadził źle, możesz go zabić.

- A więc umowa zawarta! – powiedział Theoden.

- Ile trzeba czasu, żeby wyminąć nieprzyjaciół i powrócić na szlak? – spytał Eomer. – Będziemy musieli jechać stępa, skoro będziesz szedł przed nami. A droga z pewnością jest wąska.

- Dzicy Ludzie chodzą szybko. Droga w Dolinie Kamiennych Wozów jest dość szeroka, by mogło nią jechać czterech konnych obok siebie – odparł Ghan i wskazał w stronę południa. – Ale na początku i na końcu bardzo wąska. Dzicy Ludzie, jeśli stąd wyjdą o świcie, są w Din o południu.

- Można więc spodziewać się, że czoło pochodu dojdzie w siedem godzin – rzekł Eomer. – Dla całego wojska trzeba jednak liczyć około dziesięciu godzin. Mogą też być jakieś nieprzewidziane przeszkody, a że kolumna będzie bardzo rozciągnięta, musimy mieć sporo czasu na sformowanie szyku, gdy wyjdziemy z gór. Która jest teraz godzina?

- Któż to zgadnie? – powiedział Theoden. – Teraz noc trwa całą dobę.

- Jest ciemno, ale już nie noc – stwierdził Ghan. – Kiedy słońce wschodzi, czujemy je, chociaż się ukrywa. Już się wznosi nad Wschodnie Góry. Wysoko na niebie dzień się właśnie zaczyna.

- Skoro tak, trzeba ruszać nie zwlekając – rzekł Eomer. – Wątpię jednak, czy nawet przy największym pośpiechu zdążymy jeszcze dziś przyjść Gondorowi z pomocą.

 

M

erry nie czekał dłużej, wymknął się i zaczął przygotowywać do wymarszu. A więc kończył się ostatni popas przed bitwą. Hobbit nie miał nadziei, by wielu z nich ją przeżyło, lecz myśl o Pippinie i o płonącym grodzie Minas Tirith tak go pochłaniała, że zapomniał o własnym strachu.

Wszystko tego dnia poszło gładko, nie widzieli też ani nie słyszeli nieprzyjaciół czyhających w zasadzce na drodze. Dzicy Ludzie rozstawili dla osłony doświadczonych myśliwców wzdłuż szlaku, którym miał ciągnąć oddział, aby żaden ork ani też inny szpieg nie zauważył ruchu w górach. Mrok gęstniał w miarę, jak przybliżał się do oblężonego miasta, jeźdźcy sunęli długą kolumną niby cienie ludzi i koni. Na czele każdego szwadronu szedł przewodnik, Leśny Człowiek, a stary Ghan trzymał się u boku króla. Z początku posuwali się wolniej, niż przewidywali, bo jeźdźcy musieli zsiąść z koni i prowadzić je za uzdy wyszukując przejść w gęstwinie na stoku wznoszącym się nad miejscem biwaku i potem schodząc w dół, ku ukrytej Dolinie Kamiennych Wozów. Późnym popołudniem czoło pochodu dotarło do szarych zarośli za wschodnim zboczem Amon Din, maskującym szeroką wyrwę w łańcuchu gór, które ciągnęły się z zachodu na wschód od Nardol do Din. Przez tę wyrwę zapomniana stara droga kołowa zbiegała ku niżej położonemu głównemu szlakowi dla konnych, łączącemu gród z prowincją Anorien; od wielu pokoleń ludzkich miejsce to było zaniedbane, wyrosły więc gęsto drzewa, potworzyły się zapadliska i wyboje, liście niezliczonych jesieni usłały grubą warstwą ziemię. Lecz właśnie ta gęstwina dawała jeźdźcom ostatnią szansę ukrycia się przed wystąpieniem do otwartej walki, dalej bowiem ciągnął się szlak konny i rozpościerała się równina Anduiny, a od wschodu i południa wznosiły się nagie skaliste stoki, gdyż tu góry skupiały się i piętrzyły bastion za bastionem ku rozłożystym ramionom i potężnemu masywowi Mindolluiny.

Czoło pochodu zatrzymało się czekając, by wszystkie szwadrony nadeszły z głębi doliny i rozstawiły w porządku pod szarymi drzewami. Król wezwał dowódców na odprawę. Eomer rozesłał zwiadowców, żeby przepatrzyli szlak, ale stary Ghan kręcił na to głową.

- Nie ma po co wysyłać jeźdźców – rzekł. – Dzicy Ludzie już wypatrzyli wszystko, co można dostrzec w tej ciemności. Przyjdą tu wkrótce, żeby zdać mi sprawę.

Dowódcy zebrali się wokół króla, a w tym samym momencie spośród drzew wychynęło ostrożnie kilka stworów, tak podobnych do Ghana, że Merry’emu trudno je było od niego odróżnić. Zaszeptali coś do swego naczelnika w dziwnym, chrapliwym języku. Ghan zwrócił się do króla:

- Dzicy Ludzie mówią wiele różnych rzeczy – powiedział. – Po pierwsze: bądźcie ostrożni! O niespełna godzinę marszu stąd w obozowisku za Dinem jest jeszcze dużo nieprzyjacielskich żołnierzy. – Wskazał w kierunku czarnego szczytu. – Ale nie ma nikogo pomiędzy nami a nowymi murami Kamiennych Ludzi; tam jest wielki ruch. Mury są obalone. Gorguny zabijają je za pomocą podziemnych piorunów i drągów z czarnego żelaza. Na nic nie zważają, nie oglądają się za siebie. Myślą, że ich przyjaciele dobrze pilnują wszystkich dróg!

To mówiąc stary Ghan wydawał z gardła dziwne bulgocące głosy, zapewne oznaczające śmiech.

- Dobra nowina! – zawołał Eomer. – Mimo mroków znowu nam świta nadzieja. Podstępy wroga na przekór jego zamiarom wyjdą nam na pożytek. Nawet te przeklęte ciemności posłużyły nam za osłonę. A burząc w niszczycielskim zapale mury Gondoru orkowie usunęli przeszkodę, której się najbardziej obawiałem. Mogliby nas długo przetrzymać za zewnętrznymi murami. Teraz przedostaniemy się przez nie bez trudu... jeśli zdołamy się do nich przebić.

- Raz jeszcze dziękuje ci, Ghan-buri-Ghanie, dzielny człowieku z lasów – rzekł Theoden – za dobre wieści i przewodnictwo.

- Zabijcie gorgunów! Zabijcie orków! Niczym innym nie ucieszycie Dzikich Ludzi – odparł Ghan. – Rozpędźcie złą pogodę i ciemności jasnymi mieczami!

- Po to właśnie przybyliśmy tutaj z daleka - powiedział król - i spróbujemy tego dokonać. Czy nam się uda, jutro dopiero pokaże.

Ghan-buri-Ghan skulił się i swoim twardym czołem dotknął ziemi na znak pożegnania. Potem wstał i już miał ochotę się oddalić, gdy nagle zatrzymał się i podniósł głowę jak leśne zwierzę węsząc ze zdziwieniem jakiś osobliwy zapach. Oczy mu rozbłysły.

- Wiatr się zmienia! - krzyknął. Z tymi słowy Ghan i jego współplemieńcy zniknęli w okamgnieniu w cieniu drzew i żaden z jeźdźców Rohanu w życiu już ich nie spotkał. Wkrótce potem daleko na wschodzie znowu odezwało się nikłe dudnienie bębnów. Lecz w niczyjej głowie nie powstała myśl, że Dzicy Ludzie mogliby okazać się zdrajcami, chociaż tak dziwaczni i brzydcy z pozoru.

- teraz już nie potrzeba nam przewodników - rzekł Elfhelm - są bowiem między nami jeźdźcy, którzy nieraz za dni pokoju odbywali drogę do Mundburga. Na przykład ja sam. Gdy znajdziemy się na szlaku w miejscu, gdzie skręca on ku południowi, będziemy mieli jeszcze siedem staj do zewnętrznych murów podgrodzia. Po obu stronach drogi ciągną się bujne łąki. Na tym odcinku konni posłańcy Gondoru osiągają zwykle najlepsze tempo. My też możemy tam puścić się galopem nie czyniąc hałasu.

- Wówczas będziemy musieli najbardziej wystrzegać się zasadzek i być w pełni sił - powiedział Eomer. - Moim zdaniem powinniśmy tutaj odpocząć i ruszyć nocą obliczając tak, by rozpocząć bój na polach pod grodem z pierwszym brzaskiem dnia, chociaż zapewne niewiele on da nam światła, lub też w każdej chwili na znak dany przez króla.

Król przychylił się do tej rady i dowódcy się rozeszli. Po chwili jednak Elfhelm wrócił.

- Zwiadowcy nic godnego uwagi nie spostrzegli poza granicą szarego lasu - oznajmił królowi - prócz dwóch trupów ludzkich i dwóch końskich.

- jak to sobie tłumaczyć? - spytał Eomer.

- Zabici to dwaj gońcy Gondoru, jednym z nich był zapewne Hirgon. Tak przypuszczam, bo w ręku ściskał jeszcze Czerwoną Strzałę, ale głowę odrąbali mu zbóje. Można też wnosić z różnych oznak, że gońcy polegli uciekając na zachód. Myślę, że wracając po spełnieniu poselstwa zastali nieprzyjaciół już na zewnętrznym murze lub tez nań właśnie nacierających; musiało to się dziać wieczorem dwa dni temu, jeśli użyli rozstawnych koni, jak to mają w zwyczaju. Niemożliwe, żeby dotarli do grodu i zawrócili stamtąd.

- A więc Denethor nie doczekał się wiadomości, że Rohan rusza mu z odsieczą - rzekł Theoden - i nie może pokrzepiać się nadzieją na pomoc z naszej strony.

- Dwakroć daje, kto w porę daje - powiedział Eomer - ale też lepiej późno niż nigdy. Kto wie, czy tym razem stare przysłowie nie okaże się bardziej niż kiedykolwiek prawdziwe.

 

B

yła noc. Jeźdźcy Rohanu mknęli bezszelestnie w trawie po obu stronach drogi. Właśnie tu szlak, okrążając wysunięte podnóże Mindolluiny, skręcał na południe. W oddali, na wprost przed nimi, czerwona łuna świeciła pod czarnym niebem, a na jej tle rysowały się ciemne zbocza ogromnej góry. Zbliżali się do zewnętrznych murów opasujących Pelennor, ale dzień jeszcze nie świtał.

            Król jechał w czołowym oddziale, otoczony przez straż przyboczną. Następnie ciągnął eored Elfhelma; Merry zauważył, że Dernhelm opuścił swoje miejsce w szeregach i pod osłoną ciemności wysuwa się stale ku przodowi, aż wreszcie wmieszał się pomiędzy straż królewskiego pocztu. W pewnej chwili czoło pochodu zatrzymało się nagle. Merry usłyszał prowadzoną ściszonym głosem rozmowę. To  wysłani naprzód zwiadowcy, którzy dotarli niemal pod same mury, powrócili z wiadomościami. Zdawali sprawę królowi.

- Widać wielkie pożary - mówił jeden. - Miasto całe zdaje się objęte płomieniami, a pola wokół roją się od nieprzyjacielskich wojsk. Wszystkie siły, jak można przypuszczać, ściągnęli do oblężenia. Przy zewnętrznych murach zostało niewielu żołnierzy, a ci, zajęci burzeniem, na nic poza tym nie zważają.

- Pamiętasz, miłościwy panie, słowa Dzikiego Człowieka? - zapytał drugi goniec. - Ja w czasach pokojowych mieszkam na otwartej wyżynie, nazywam się Widfara i umiem z powietrza łowić wiadomości. Wiatr się zmienia. Tchnienie ciągnie od południa, jest w nim zapach Morza, nikły, ale nieomylny. Ranek przyniesie zmiany. Ponad dymami zobaczymy świt, gdy przejdziemy za mury.

- Jeśli to prawda, bądź błogosławiony za taką nowinę do końca swoich dni, Widfaro! - odparł król. Odwrócił się do skupionych najbliżej ludzi z przybocznej straży i przemówił tak donośnie, że usłyszało go wielu jeźdźców z pierwszego eoredu: - Teraz bije nasza godzina, jeźdźcy Marchii, synowie Eorla! Przed wami Nieprzyjaciel, za wami daleko wasze rodzinne domy. Pamiętajcie, że chociaż walczyć będziecie na obcym polu, sława, którą się okryjecie, do was będzie należała na wieki. Złożyliście przysięgę, dzisiaj ją wypełnimy wszyscy, wierni swemu władcy, krajowi i sojuszowi przyjaźni.

Jeźdźcy uderzyli włóczniami o tarcze.

- Eomerze, synu mój! Ty poprowadzisz pierwszy eored - rzekł Theoden - który uderzy pod królewskim sztandarem pośrodku; Elfhelm zaraz po przebyciu muru powiedzie swoich na prawe skrzydło. Grimbold na lewe. Następne eoredy pójdą śladem trzech pierwszych, jak im się uda. Nacierajcie wszędzie, gdzie skupia się Nieprzyjaciel. Ściślejszych planów teraz nie będziemy robić, nie wiedząc, co dzieje się na polach Pelennoru. Naprzód i nie lękajcie się ciemności.

 

O

ddział czołowy ruszył, jak mógł najspieszniej, było bowiem wciąż bardzo ciemno, mimo przepowiedni Widfary. Merry siedział na koniu za Dernhelmem, jedną ręką trzymając się mocno siodła, drugą usiłując rozluźnić miecz w pochwie. Gorzko w tej chwili odczuwał prawdę królewskich słów: "W takiej bitwie, cóż byś zdziałał, Meriadoku?" "Tylko tyle - myślał zrozpaczony hobbit - że przeszkadzam jeźdźcowi, a w najlepszym razie mogę mieć nadzieję, że utrzymam się na koniu i nie dam się stratować na miazgę pod kopytami w galopie".

 

N

ie więcej niż staja dzieliła ich od linii, na której dawniej ciągnęły się zewnętrzne mury. Toteż osiągnęli je prędko, aż za prędko jak na życzenie Meriadoka. Buchnął dziki wrzask, tu i ówdzie wywiązała się potyczka, ale trwało to wszystko bardzo krótko. Garstkę orków, zaprzątniętych swoją niszczycielską robotą i zaskoczonych znienacka, rozniesiono i wybito niemal błyskawicznie. Nad gruzami północnej bramy murów Pelennoru król zatrzymał się przez chwilę. Pierwszy eored osłonił go od tyłu i otoczył z dwóch stron. Dernhelm nie dostępował króla, chociaż oddział Elfhelma skręcił w prawo. Jeźdźcy pod wodzą Grimbolda zawrócili w lewo i przeszli przez szeroki wyłom otwarty nieco dalej na wschód.

            Merry wyjrzał spoza pleców Dernhelma. Daleko, o jakieś dziesięć mil stąd, widać było ogromny pożar, lecz między nim a królewskim wojskiem płonęły wszędzie linie ognia wygięte w kształt półksiężyca, a najbliższa znajdowała się nie dalej niż o staję. Hobbit niewiele poza tym mógł dostrzec na ciemnej równinie i jak dotąd nie widział nadziei poranka ani też nie czuł powiewu wiatru, z tej czy innej strony.

            W ciszy jeźdźcy Rohanu wtargnęli na pola Gondoru, sunąc naprzód z wolna, lecz wytrwale niby wezbrana fala przypływu, gdy raz przerwie tamy, które ludziom zdawały się niezwyciężone. Umysł i wola Czarnego Wodza skupiły się wyłącznie na walce o gród; dotychczas nie dosięgło ich żadne ostrzeżenie o niespodziance, która mogła pokrzyżować jego zamiary.

            Po jakimś czasie król poprowadził swój oddział nieco ku wschodowi, aby się znaleźć między ogniem oblężenia a zewnętrznym polem. Wciąż jeszcze posuwali się bez zaczepki i Theoden nie dawał rozkazu natarcia. Wreszcie znów się zatrzymał. Gród był już bliżej. W powietrzu czuło się swąd spalenizny i przyczajony cień śmierci. Konie się niepokoiły. Król jednak siedział na swym wierzchowcu nieporuszony i patrzał na agonię Minas Tirith, jakby nagle poraził go zły urok zgrozy czy może lęku. Zdawało się, że zmalał, przytłoczony wiekiem. Merry też poddał się grozie i zwątpieniu. Serce w jego piersi zwolniło tętno. Miał wrażenie, że czas zatrzymał się i zawahał. Przybyli za późno! Za późno to gorzej niż nigdy. Może Theoden zapłacze, skłoni sędziwą głowę, zawróci i wyśliźnie się, żeby szukać schronienia w górach.

            Nagle Merry wyczuł zmianę, tym razem bez wątpliwości. Wiatr dmuchał mu prosto w twarz. Dzień się rozwidniał. Daleko, bardzo daleko na południu można było rozróżnić chmury, majaczące niewyraźnie odległe szare kształty, skłębione, podnoszące się ku górze; za nimi jaśniał poranek.

            Lecz w tym momencie trysnęło światło, jakby błyskawica strzeliła z ziemi pod grodem. Przez krótką wstrząsającą chwilę miasto ukazało się w olśniewającym blasku, czarne i białe, z wieżą na szczycie niby roziskrzona iglica; potem zasłona ciemności zapadła z powrotem, a ciężki grzmot przetoczył się nad polami. Zgarbiona sylwetka króla wyprostowała się nagle. Zdawała się znów wysmukła i dumna. Theoden stanął w strzemionach i głosem jasnym, jakiego nigdy chyba żaden z obecnych nie słyszał dotąd z ust śmiertelnika, zakrzyknął:

 

Zbudźcie się, jeźdźcy Theodena!

Srogi was czeka bój, ogień i rzeź!

Niejedna włócznia wypadnie z rąk,

Niejedna pęknie tarcza,

Czerwonym błyskiem miecz

Rozjaśni dzień przed świtem.

Naprzód, naprzód, do Gondoru!

 

Chwycił z rąk chorążego Guthlafa wielki róg i zadął weń tak potężnie, że róg pękł na dwoje. Natychmiast wszystkie rogi podjęły muzykę i pieśń Rohanu rozległa się nad polami jak burza, echo zaś grzmotem odbiło ją wśród gór.

 

Naprzód, naprzód, do Gondoru!

 

Król krzyknął coś Śnieżnogrzywemu i koń skoczył naprzód. Za nim trzepotała na wietrze chorągiew, godło białego konia na zielonym polu, lecz król ją wyprzedził. Za nim mknęli rycerze przyboczni, lecz ich także wyprzedził król. Eomer spiął swego wierzchowca ostrogą, biały ogon koński na hełmie rozwiał się w pędzie, cały pierwszy eored gnał w grzmocie podków jak spieniona fala z szumem atakująca brzeg, lecz króla nikt nie prześcignął. Zdawał się urzeczony, a może w jego żyłach zakipiała bojowa furia praojców, bo dawał się ponosić Śnieżnogrzywemu, a wyglądał jak dawny bóg, jak Orome Wielki walczący w wojnie Valarów w owych dalekich czasach, gdy świat był jeszcze młody. Odsłonięta złota tarcza błyszczała odbiciem słońca i trawa jaśniała świeżą zielenią pod białymi nogami królewskiego rumaka. Bo oto wstał ranek i wiatr dmuchnął od Morza. Ciemności rozpierzchły się, jęk przebiegł przez zastępy Mordoru, zdjęci przerażeniem wojownicy Czarnego Wodza uciekali i ginęli pod kopytami rozjątrzonych bitwą koni. Z szeregów Rohanu buchnęła chóralna pieśń; śpiewali zadając śmierć, bo radość bitwy przepełniała ich serca, a piękny i groźny głos pieśni dosięgnął uszu obrońców oblężonego miasta.


 

Rozdział 6

Bitwa na polach Pelennoru

 

A

le napaścią na Gondor nie kierował prostak, herszt orków, ani też zwykły zbójca. Ciemności ustąpiły za wcześnie, przed terminem, który im wyznaczył ich władca. Szczęście zawiodło go na chwilę, świat obrócił się przeciw niemu, zwycięstwo wymykało się w momencie, gdy go już niemal dosięgał ręką. Miał jednak długie ramię. Dowodził armią, rozporządzał wielką potęgą. Król Upiorów Pierścienia, Wódz Nazgulów władał niejedną bronią. Opuścił Bramę i zniknął.

            Król Marchii Theoden dotarł do drogi, biegnącej spod Bramy ku Rzece, i zwrócił się w stronę miasta, odległego już tylko o niespełna milę. Wstrzymał nieco wierzchowca rozglądając się za nowym przeciwnikiem, a wtedy wreszcie dopędzili go jego rycerze; między nimi był też Dernhelm. Dalej na przedzie, a bliżej murów grodu, jeźdźcy Elfhelma szaleli wśród machin oblężniczych rąbiąc, siekąc, zapędzając nieprzyjacielskich żołdaków w ziejące ogniem rowy. Cała prawie północna połać Pelennoru była oczyszczona z wroga, obóz nieprzyjacielski płonął, orkowie uciekali ku Rzece jak zwierzyna ścigana przez myśliwców; wszędzie tam Rohirrimowie panowali nad polem bitwy. Lecz nie rozbili jeszcze oblężenia, nie zdobyli Bramy. Pod nią zostały znaczne siły przeciwnika, a na drugiej połowie pola zgromadziły się nie tknięte jeszcze, niezliczone zastępy Mordoru. Na południe od drogi skupił się trzon armii Haradrimów, ich konnica otaczała chorągiew dowódcy. Ten dostrzegł w jasnym już teraz świetle dziennym sztandar króla, powiewający w tej chwili z dala od głównego wiru walki pośród garstki jeźdźców. Wódz Haradrimów zapłonął wściekłym gniewem, krzyknął, rozwinął swoją chorągiew, Czarnego Węża na krwawym szkarłacie, i runął do ataku na sztandar Białego Konia i zieleni, a za nim gnał tłum Haradrimów; wzniesione w górę krzywe ich szable migotały niby rój gwiazd.

            Theoden zobaczył go, a nie chcąc czekać biernie na napaść, pomknął na spotkanie przeciwnika. Starli się ze straszliwym impetem. Lecz biała furia rycerzy północy rozgorzała goręcej, lepiej też znali wojenne rzemiosło, bieglej i bardziej zabójczo władali długimi włóczniami. Mniej ich było, lecz rąbali sobie drogę przez tłum Haradrimów niby przesiekę w lesie. W najgęstszym bitewnym wirze przecisnął się Theoden, syn Thengla. Włócznia jego śmignęła w powietrzu godząc w nieprzyjacielskiego dowódcę. Błyskawicznie dobył miecza i jednym ciosem rozszczepił drzewce chorągwi wraz z ciałem chorążego; Czarny Wąż opadł na ziemię. Resztka rozgromionej konnicy Haradrimów umknęła w popłochu.

 

L

ecz nagle w tym momencie tryumfu złota tarcza króla przygasła. Jasny poranek zniknął z nieba. Przesłonił go znowu mrok. Konie zarżały stając dęba. Ludzie spadali z siodeł.

- Do mnie! Do mnie! – krzyknął Theoden. – Naprzód, dzieci Eorla! Nie lękajcie się ciemności!

Ale oszalały ze strachu Śnieżnogrzywy wspiął się na zadnie nogi, jakby walcząc z powietrzem, i z głośnym rżeniem zwalił się na bok, przeszyty czarną strzałą. Król runął wraz z koniem, przygnieciony jego ciężarem.

            Czarny cień zniżył się jak chmura oderwana od stropu nieba. Nie, to nie była chmura. Dziwna skrzydlata poczwara, jeśli ptak – to większy niż wszystkie znane ptaki świata i nagi, nie upierzony; skrzydła miał wielkie, z grubej błony rozpiętej między zrogowaciałymi palcami. Stwór, być może, z dawnego świata, z gatunku, który przetrwał w zakątku niezbadanych, zimnych gór pod księżycem dłużej niż jego epoka i w jakimś ohydnym gnieździe na szczytach wyhodował to ostatnie zapóźniona potomstwo, zwyrodniałe i złowieszcze. Czarny Władca wziął je pod swoją opiekę, wykarmił ochłapami mięsa, aż potwór wyrósł ponad miarę wszelkich innych latających istot. Wtedy Czarny Władca podarował go swemu słudze jako wierzchowca. Skrzydlaty stwór spuścił się na ziemię, zwinął błoniaste skrzydła, wydał z siebie okropny chrapliwy wrzask i usiadł na ciele Śnieżnogrzywego wpijając w nie szpony i wyginając w dół długą, nagą szyję.

            Dosiadał go jeździec w czarnym płaszczu, olbrzymi i groźny, w stalowej koronie, lecz między jej obręczą a zapięciem płaszcza ziała pustka, pośród której świeciły tylko morderczym blaskiem oczy. Wódz Nazgulów! Gdy rozwiały się ciemności, zniknął z pola, aby przywoławszy swego wierzchowca powrócić i znów szerzyć śmierć, zmienić nadzieję w rozpacz, zwycięstwo w pogrom. W ręku trzymał wielką czarną buławę.

            Lecz Theoden nie był przez wszystkich opuszczony. Wprawdzie przyboczni rycerze albo polegli przy nim, albo nie zdołali opanować oszalałych koni, które ponosiły ich dalej w pole, jeden wszakże pozostał przy królu: młody Dernhelm, nieustraszony w swojej wierności, płakał nad leżącym starcem, którego snadź kochał jak ojca. Przez cały czas walki Merry siedząc za Dernhelmem nie doznał żadnego szwanku, dopóki nie nadciągnęły ponownie Ciemności, wtedy bowiem Windfola w panice stając dęba zrzucił obu jeźdźców i uciekł. Merry czołgał się teraz na czworakach jak oszołomiony zwierzak, oślepły i bezwładny ze zgrozy.

„ Giermek królewski! Giermek królewski! – powtarzał sobie w duchu. – Musisz wytrwać przy królu. Sam powiedziałeś, że będziesz go czcił jak rodzonego ojca”.

Lecz wola nie odpowiadała głosowi serca, a całe ciało dygotało ze strachu. Merry nie śmiał otworzyć oczu i spojrzeć. W pewnej chwili wydało mu się, że słyszy głos Dernhelma, lecz bardzo dziwny, podobny do głosu innej, spotkanej kiedyś osoby.

- Precz stąd, odmieńcze, wodzu sępów. Zostaw umarłych w spokoju.

Lodowaty głos odpowiedział:

- Nie wtrącaj się między Nazgula a jego łup. Ukarze cię gorzej niż śmiercią. Zabierze cię do kraju rozpaczy, na dno ciemności, gdzie staniesz się bezcielesnym upiorem, gdzie Oko bez powiek przejrzy na wylot każdą twoją myśl.

Szczęknął wyciągany z pochwy miecz.

- Możesz grozić, czym chcesz, ale ja zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci w spełnieniu groźby przeszkodzić.

- Przeszkodzić? Mnie? Głupcze! Żadnemu najwaleczniejszemu nawet mężowi świata nie uda się nigdy i w niczym mi przeszkodzić.

Wtedy Merry usłyszał coś, czego najmniej się w tej groźnej chwili spodziewał: śmiech. Dernhelm śmiał się, a jego czysty głos dźwięczał jak stal.

- Ale ja nie jestem żadnym z mężów tego świata! Masz przed sobą kobietę. Jestem Eowina, córka Eomunda. Bronisz mi dostępu do mojego króla i zarazem ukochanego wuja. Idź precz, chyba żeś pewny swej nieśmiertelności. Czymkolwiek bowiem jesteś, żywą istotą czy też chodzącym trupem, miecz mój spadnie na ciebie, jeżeli tkniesz króla.

Skrzydlaty potwór krzyknął, lecz Upiór Pierścienia nic nie odpowiedział, umilkł, jakby nagle ogarnęły go wątpliwości. Zdumienie i ciekawość pomogły hobbitowi przezwyciężyć na chwilę strach. Otworzył oczy, czarna zasłona lęku już mu nie przesłaniała widoku. O parę kroków przed nim siedziała olbrzymia poczwara, a nad nią niby cień rozpaczy górował Wódz Nazgulów. Nieco w lewo, twarzą do nich zwrócona stała ta, którą Merry do niedawna nazywał Dernhelmem. Nie krył już jej twarzy hełm, jasne włosy uwolnione spływały na ramiona lśniąc bladym złotem. Szare jak morze oczy spoglądały surowo i gniewnie, a mimo to łzy spływały z nich na policzki. W ręku trzymała miecz, wzniesioną tarczą osłaniała się od okropnego spojrzenia wroga.

            To była Eowina i Dernhelm zarazem, Merry bowiem w przebłysku wspomnienia ujrzał twarz, która zwróciła jego uwagę przy wyjeździe z Dunharrow, twarz młodego rycerza, ruszającego na spotkanie śmierci, bez nadziei w sercu. Wraz z podziwem ocknęła się w hobbicie litość i właściwe temu plemieniu nieskore męstwo. Zacisnął pięści. Nie mógł pozwolić, by ta piękna, zrozpaczona księżniczka zginęła. Przynajmniej nie dopuści, by zginęła sama i bez obrony.

            Twarz wroga była od niego odwrócona, pomimo to Merry nie śmiał poruszyć się, żeby nie ściągnąć na siebie morderczego spojrzenia tych okropnych oczu. Z wolna zaczął czołgać się w trawie. Lecz Czarny Wódz, z wahaniem i złością wpatrzony w kobietę, która mu stawiła czoło, nie zważał na hobbita bardziej niż na robaka pełznącego w błocie.

            Nagle ohydny smród wionął powietrzem; to skrzydlaty potwór zatrzepotał skrzydłami, poderwał się w górę i błyskawicznie rzucił się na Eowinę, z przeraźliwym wrzaskiem godząc w nią dziobem i szponami.

            Eowina nie drgnęła nawet: księżniczka Rohirrimów, córka królów, smukła, lecz silna jak stal, piękna, lecz groźna. Zadała cios z rozmachem, potężny i celny. Miecz przeciął wyciągniętą szyję potwora, odrąbana głowa jak kamień spadła na ziemię. Eowina odskoczyła wstecz przed walącym się olbrzymim cielskiem, które z rozpostartymi skrzydłami runęło w trawę. W tym samy momencie rozwiał się cień. Światło zalało postać księżniczki, a jasne jej włosy rozbłysły w rannym słońcu.

            Lecz znad ścierwa zabitego wierzchowca dźwignął się Czarny Jeździec, straszny, olbrzymi, górujący nad smukłą przeciwniczką. Z okrzykiem nabrzmiałym taką nienawiścią, że sam dźwięk jego głosu rozdzierał uszy i zatruwał serca, podniósł ciężką buławę i uderzył. Tarcza Eowiny rozsypała się w kawałki, strzaskane ramię opadło bezsilnie. Księżniczka osunęła się na kolana. Upiór schylił się nad nią, przesłonił ją jak chmura; oczy pałały mu ogniem. Znów podniósł buławę, tym razem, żeby dobić ofiarę.

            Nagle zachwiał się z jękiem bólu, cios chybił, koniec buławy zarył w ziemi. To Merry, zaszedłszy z tyłu, śmignął mieczykiem i przebijając czarny płaszcz przeciął nie chronione kolczugą ścięgno pod kolanem.

- Eowino! Eowino! – krzyknął Merry.

Eowina dźwignęła się z trudem i ostatkiem sił rąbnęła mieczem między płaszcz a koronę, nad schylonymi ku niej potężnymi ramionami. Miecz sypiąc skry rozpadł się w drzazgi. Korona z brzękiem potoczyła się po ziemi. Eowina padła twarzą naprzód na trupa przeciwnika. O dziwo! Płaszcz i kolczuga kryły pustkę. Leżały jak łachman w trawie, a w górze nad polem rozległ się krzyk, przechodzący w jęk coraz cichszy, oddalający się z wiatrem, w głos bezcielesny i wątły, który zamierał, ginął, by nigdy już więcej nie odezwać się nad światem.

            Meriadok stał pośrodku zasłanego trupami pobojowiska mrużąc oczy jak sowa w blasku dnia, bo łzy oślepiły go zupełnie. Przez mgłę widział piękną głowę Eowiny, znieruchomiałej, wyciągniętej w trawie, a tuż obok oblicze króla Theodena poległego w chwale. Śnieżnogrzywy w drgawkach agonii zsunął się z ciała swego pana, którego zabił mimo woli.

            Merry schylił się i podniósł królewską rękę, żeby na niej złożyć pocałunek, wtedy jednak Theoden otworzył oczy; patrzały przytomnie, a głos zabrzmiał spokojnie, chociaż słabo, gdy król przemówił:

- Żegnaj, zacny hobbicie. Moje ciało – zdruzgotane. Odchodzę do ojców. Lecz nawet w ich dostojnym towarzystwie nie będę się teraz musiał wstydzić. Powaliłem czarnego węża. Po mrocznym ranku wstał dzień jasny i zaświeciło złote słońce.

Merry  nie mógł mówić, płakał znów gorzko.

- Przebacz mi, królu – wyjąkał wreszcie – że złamałem twój zakaz, chociaż nie mogę ci oddać innych usług, prócz tych łez na pożegnanie.

Sędziwy król odpowiedział uśmiechem.

- Nie martw się, hobbicie. Przebaczam ci nieposłuszeństwo. Szczerego serca nikt nie odtrąci. Obyś żył długo i szczęśliwie, a kiedy w czasach pokoju siądziesz ćmiąc fajkę przy kominku, wspomnij o mnie! Ja bowiem nie będę mógł już dotrzymać obietnicy i w Meduseld nauczyć się od ciebie sztuki fajkowego ziela. – Przymknął powieki, Merry zaś schylił się nad nim. Po chwili król odezwał się znowu: - Gdzie jest Eomer? Ciemność zasnuwa mi oczy, a chciałbym go ujrzeć jeszcze przed śmiercią. On ma być po mnie królem. Przekaż też słowa pożegnania Eowinie. Wzdrygała się rozstać ze mną... Teraz już nigdy nie zobaczę tej, którą kochałem bardziej niż rodzoną córkę.

- Królu, królu – zaczął urywanym głosem Merry. – Eowina...

Lecz w tym momencie rozległa się wrzawa, jakby dokoła wszystkie rogi i trąby zagrały naraz. Merry rozejrzał się po polu. Zapomniał o wojnie, o całym świecie; zdawało mu się, że od chwili gdy król ruszył do swego ostatniego boju, minęło wiele godzin, w rzeczywistości jednak cały dramat rozegrał się w ciągu kilku minut. Teraz hobbit zrozumiał, że grozi im niebezpieczeństwo, bo mogą znaleźć się w sercu bitwy, która rozgorzeje lada chwila z nową siłą.

            Wróg rzucał do walki świeże pułki sprowadzone pospiesznie drogą znad Rzeki; spod murów grodu zbliżały się zastępy Morgulu, od południa ciągnęła piechota Haradu, poprzedzana przez konnicę, za nią zaś widać było z daleka ogromne grzbiety mumakilów, dźwigających wieże oblężnicze. Od północy natomiast biała kita na hełmie Eomera powiewała na czele Rohirrimów, sformowanych znów w szyku bojowym, a z grodu wyszli na pole wszyscy zdolni jeszcze do broni mężczyźni, którym przewodził Srebrny Łabędź Dol Amrothu i którzy zdołali odeprzeć napastników spod Bramy. Przez głowę hobbita przemknęła myśl: „Gdzie jest Gandalf? Czy nie ma go tutaj? On może umiałby ocalić króla i Eowinę”. W tym samym momencie nadjechał w  galopie Eomer, a z nim garstka niedobitków świty, przybocznych rycerzy króla, którzy zdołali wreszcie opanować spłoszone wierzchowce. Patrzyli teraz zdumieni na cielsko ubitej poczwary; konie nie chciały podejść do niej bliżej. Eomer zeskoczył z siodła, a ból i żal odmalowały się na jego twarzy, gdy zobaczył króla i stanął w milczeniu nad jego bezwładnym ciałem.

            Jeden z rycerzy wyjął królewską chorągiew z zaciśniętej dłoni poległego chorążego Guthlafa i podniósł ją w górę. Theoden z wolna otworzył oczy. Widząc wzniesione godło dał znak, by je oddano Eomerowi.

- Witaj, królu Marchii – powiedział. – Ruszaj teraz po zwycięstwo! Pożegnaj ode mnie Eowinę!

Z tym słowy skonał nie wiedząc, że Eowina leży tuż obok. Otaczający go ludzie płakali wołając: „Król Theoden! Nasz Król Theoden!” Wtedy przemówił do nich Eomer:

 

Nie wylewajcie próżnych łez. Odszedł mężny

I chlubną poległ śmiercią. Nad jego kurhanem

Niech zapłaczą kobiety. Nas dziś wzywa bój!

 

Lecz sam mówiąc to płakał.

- Niechaj giermkowie królewscy zostaną tutaj – rzekł – i wyniosą ze czcią zwłoki króla z pola, które lada chwila ogarnąć może znowu bitwa. Są też inni polegli ze świty Theodena.

Spojrzał na leżące wkoło trupy, poznając i nazywając po imieniu towarzyszy broni. Nagle ujrzał swoją siostrę Eowinę leżącą opodal. Stanął bez tchu jak człowiek, który w pół krzyku oniemiał trafiony strzałą prosto w serce; śmiertelna bladość powlekła jego oblicze, a gniew zmroził mu krew w żyłach tak, że długo nie mógł dobyć słowa z gardła. Jakby szał nim zawładnął.

- Eowino! Eowino! – krzyknął wreszcie. – Eowino, skąd się tutaj wzięłaś? Czy to obłęd, czy zły czar mami moje oczy? Śmierci, śmierci, śmierci! Śmierci, zabierz nas wszystkich!

I bez namysłu, nie czekając, aż zbliży się oddział wysłany z grodu, skoczył na konia, pognał sam przeciw całej nieprzyjacielskiej armii dmąc w róg i głośnym okrzykiem wzywając swoich do natarcia. Nad polem rozbrzmiał jego czysty donośny głos:

- Śmierci! Naprzód, po śmierć, po koniec świata!

Wojsko ruszyło za nim. Rohirrimowie już teraz nie śpiewali idąc do walki. Tylko złowieszczy okrzyk: „Śmierci!” towarzyszył tętentowi kopyt, gdy fala jeźdźców mijając poległego króla runęła na spotkanie nieprzyjaciół ku południowemu krańcowi pola.

 

A

 hobbit Meriadok wciąż jeszcze stał ślepy od łez na tym samym miejscu; nikt do niego nie odezwał się, nikt chyba nawet go nie zauważył. Otarł oczy, schylił się, żeby podnieść zieloną tarczę – dar Eowiny – i zarzucić ją sobie na plecy. Potem rozejrzał się za mieczykiem, który zgubił, w chwili bowiem gdy zadawał cios Czarnemu Wodzowi, ramię nagle mu ścierpło i odtąd mógł posługiwać się jedynie lewą ręką. Znalazł swój oręż, lecz ze zdumieniem ujrzał, że ostrze dymi niby sucha gałąź wyjęta z płomieni, patrzał na nie, jak gięło się i kurczyło, aż całe je strawił ogień.

            Taki był koniec miecza wykutego ongi przez ludzi z Westernesse i znalezionego przez hobbita pod Kurhanem. Lecz dumny z jego losu byłby płatnerz, który go przed wiekami wykuwał cierpliwie w Królestwie Północnym, gdy Dunedainowie byli młodym plemieniem, a najzawziętszym ich wrogiem było straszliwe królestwo Angmar i jego król, Czarnoksiężnik. Żaden inny oręż, chociaż w mocniejszych rękach, nie zadał wrogowi równie dotkliwej rany, rozdzierając upiorne ciało, niszcząc zły urok, który niewidzialne ścięgna łączył ze źródłem woli.

 

R

ycerze z włóczni nakrytych płaszczami sporządzili naprędce nosze i dźwignęli króla niosąc go w stronę grodu, podczas gdy inni nieśli za nim ostrożnie Eowinę. Nie mogli jednak zabrać wszystkich poległych z królewskiej świty, siedmiu bowiem gwardzistów padło obok swego pana, a miedzy nimi Deorwin, dowódca gwardii. Tych więc złożyli Rohirrimowie z dala od trupów nieprzyjacielskich i od zabitej skrzydlatej bestii i zatknęli wokół nich włócznie. Później wrócili na to miejsce i spalili ścierwo poczwary, dla Śnieżnogrzywego wszakże wykopali grób i naznaczyli go kamieniem, na którym w dwóch językach – Marchii i Gondoru – wyryto napis:

 

Śnieżnogrzywy, koń lotny i wiernego serca

Z wyroków losu pana własnego morderca.

 

Zielona i bujna trawa wyrosła na mogile Śnieżnogrzywego, lecz na zawsze czarna i jałowa pozostała ziemia w miejscu, gdzie spalono skrzydlatą bestię.

 

P

owoli wlókł się smutny Merry obok noszy, nie zważając wcale na toczącą się jeszcze bitwę. Był znużony, zbolały, drżał jak w febrze. Wiatr od Morza przyniósł rzęsisty deszcz i zdawało się, że cały świat płacze po Theodenie i Eowinie, gasząc pożary w grodzie potokami szarych łez. Jak przez mgłę zobaczył hobbit zbliżające się pierwsze szeregi obrońców Gondoru. Imrahil, książę Dol Amrothu, zatrzymał konia na widok smutnego orszaku.

- Kogo niesiecie, przyjaciele z Rohanu? – zapytał.

- Króla Theodena – odpowiedzieli. – Król Theoden poległ. Ale król Eomer walczy, poznacie go po białej kicie na hełmie.

Książę zsiadł z konia, ukląkł przy noszach, oddając hołd zmarłemu królowi i jego bohaterskiej śmierci, i zapłakał. Potem wstał, a widząc na drugich noszach Eowinę zdumiał się bardzo.

- Przecież to kobieta – rzekł. – Czy kobiety Rohirrimów także chwyciły za oręż w naszej obronie?

- Nie, tylko ta jedna – odpowiedzieli Rohirrimowie. – Księżniczka Eowina, siostra Eomera. Nie wiedzieliśmy, że była miedzy nami, dopóki nie znaleźliśmy jej na pobojowisku, i opłakujemy ją gorzko.

Piękność jej twarzy, chociaż bladej i zimnej, wzruszyła księcia, pochylił się, by z bliska przyjrzeć się księżniczce, i dotknął jej ręki.

- Przyjaciele! – krzyknął. – Czy nie ma miedzy wami lekarzy? Księżniczka jest ranna, może śmiertelnie, ale jeszcze żyje!

Zsunął z ramienia polerowany naramiennik i przytknął go do zimnych warg Eowiny; lekka, prawie niedostrzegalna mgiełka oddechu przyćmiła blask metalu.

- Nie ma chwili do stracenia – powiedział wyprawiając konnego gońca z powrotem do grodu z wieścią, że ranna potrzebuje pilnie pomocy. Sam jednak skłonił się raz jeszcze poległemu królowi i rannej księżniczce, pożegnał Rohirrimów, wskoczył na siodło i pomknął na czele swoich do bitwy.

 

B

itwa rozgorzała teraz wściekła na polach Pelennoru, szczęk oręża wzbijał się ku niebu wraz z krzykiem ludzi i rżeniem koni. Grały rogi i trąby, ryczały mumakile pędzone do boju. Pod południowym murem grodu piechota Gondoru natarła na skupione tu jeszcze znaczne siły Morgulu. Jeźdźcy wszakże pognali ku wschodniej stronie pola, na pomoc Eomerowi: Hurin Smukły, Strażnik Kluczy i książę Lossarnach, Hirluin z Zielonych Wzgórz i piękny książę Imrahil w otoczeniu swoich żołnierzy.

            W samą porę zjawiła się ta pomoc dla Rohirrimów, szala bowiem przeważała na stronę Nieprzyjaciela, a zapał bojowy Eomera obrócił się przeciw niemu. Furia pierwszego natarcia zmiażdżyła pierwsze nieprzyjacielskie szeregi, jeźdźcy Rohanu szerokimi klinami wbili się w głąb tłumu południowców, zrzucając z siodeł konnych, tratując pieszych.  Tam wszakże, gdzie były mumakile, konie iść nie chciały, stawały dęba i uskakiwały na boki; olbrzymie zwierzęta, nie atakowane, górowały nad bitwą niby fortece, a Haradrimowie skupili się wokół nich. Jeśli od początku Rohirrimowie mieli przeciw sobie trzykrotną liczebną przewagę samych tylko Haradrimów, teraz stosunek sił jeszcze się pogorszył na ich niekorzyść, nowie bowiem zastępy wroga ściągały od strony Osgiliathu. Zebrano je na zapleczu, aby na ostatku rzucić na zdobyty gród, który miały splądrować i złupić; czekały tylko na rozkaz swego wodza. Wódz zginął, lecz teraz Gothmog, dowódca wojsk Morgulu, poprowadził ich w wir bitwy; szli za nim ludzie ze wschodu zbrojni w topory, Wariagowie z Khandu, południowcy w szkarłatnej odzieży i wojownicy z Dalekiego Haradu, podobni do trollów, błyskający białkami oczu i czerwienią języków w czarnych twarzach. Część tej armii okrążyła Rohirrimów od tyłu, część stanęła na wschodnim skrzydle, by powstrzymać oddziały Gondoru i nie dopuścić do ich połączenia z jeźdźcami Rohanu.

            W tym samym momencie, gdy na polu zarysowała się tak groźna dla obrońców sytuacja i zwątpienie zakradło się znów do serc, krzyk rozległ się w grodzie, bo wtedy właśnie, późnym przedpołudniem, wiatr dmuchnął silniej, unosząc deszcz ku północy, słońce błysnęło i w jego blasku wartownicy murów dostrzegli w oddali nowe niebezpieczeństwo, niweczące resztkę nadziei.

            Anduina, zataczająca łuk od Haradu, widoczna była z miasta na dość znacznym odcinku swego biegu i bystre oczy dostrzegły płynące po niej statki. Wytężając wzrok strażnicy krzyknęli z rozpaczy, bo na tle lśniącej wstęgi Rzeki ukazała im się sunąca z wiatrem groźna flotylla: galery wojenne pchane wielu parami wioseł i okręty o czarnych żaglach wydętych bryzą.

- Korsarze z Umbaru! – wołali ludzie. – Korsarze z Umbaru! Patrzcie! Korsarze z Umbaru przybywają. A więc Belfalas padł, Ethir i Lebennin w ręku wroga. Korsarze ciągną tutaj. To ostatni cios, jesteśmy zgubieni.

Ten i ów – bez rozkazu, bo w grodzie zabrakło dowódcy – biegł do dzwonów i uderzał na alarm; inni chwyciwszy trąby zagrali sygnał do odwrotu.

- Na mury! – krzyczeli. – Wracajcie na mury! Wracajcie do grodu, zanim was do szczętu rozgromią.

Ale paniczny krzyk rozwiewał się z wiatrem, który gnał ku miastu obce okręty.

            Rohirrimom zresztą ostrzeżenie nie było potrzebne. Aż za dobrze sami widzieli czarne żagle. Eomer bowiem zapędził się tak, że dzieliła go od Harlondu niespełna mila, na której między nim a przystanią skupiły się nieprzyjacielskie siły odparte z przedpola miasta, podczas gdy inne zaroiły się za plecami Rohirrimów odcinając ich od oddziału księcia Imrahila. Teraz Eomer spojrzał na Rzekę i nadzieja zgasła w jego sercu; przeklinał wiatr, dotychczas błogosławiony. Natomiast w żołdaków Mordoru nowy duch wstąpił i z furią, z tryumfalnym wrzaskiem natarli na jeźdźców. Eomer ochłonął już z oszołomienia, myślał trzeźwo i jasno. Kazał zadąć w rogi i zwołać ludzi, by każdy, kto tylko zdoła, stanął przy sztandarze królewskim. Postanowił bowiem tutaj wznieść z tarcz ostatni mur obronny i bić się, póki tchu w piersi, stoczyć walkę godną legendy i pieśni, chociażby nikt nie miał pozostać na tych ziemiach, kto by zachował pamięć o ostatnim królu Marchii. Wjechał na zielony pagórek, tu zatknął trzepoczący na wietrze sztandar z godłem Białego Konia.

 

Po zwątpieniach i mroku przedświtu

Pieśnią i nagim mieczem powitałem słońce.

Walczyłem do kresu nadziei, w żałobie serca,

Noc zajdzie w krwawej łunie nad ostatnią klęską.

 

Ale ze śmiechem wygłaszał tę strofę pieśni. Znów bowiem porwał go zapał wojenny; oszczędziły go dotychczas miecze i dzidy, był młody i przewodził dzielnemu plemieniu. Wyzywając pieśnią niebezpieczeństwo spojrzał na czarne okręty i podniósł miecz. Nagle zobaczył coś, co zdumiało go i napełniło radością. Podrzucił miecz w blask słońca, chwycił zręcznie nie przerywając śpiewu. Wszystkie oczy zwróciły się w ślad za jego spojrzeniem. W tym momencie na głównym maszcie pierwszego statku, skręcającego właśnie ku przystani w Harlondzie, wiatr rozwiał flagę. Kwitło w niej Białe Drzewo Gondoru, lecz otaczało je Siedem Gwiazd i w górze nad nim błyszczała korona – godło Elendila, królewskie godło, którego tu nikt nie widział od niepamiętnych lat. Gwizdy skrzyły się w słońcu, bo Arwena, córka Elronda, wyszyła ten sztandar drogimi kamieniami; korona z mithrilu i złota jaśniała w blasku dnia. Aragorn, syn Arathorna, Elessar, spadkobierca Isildura, przebył Ścieżkę Umarłych i teraz z wiatrem od Morza zbliżał się do Gondoru. Wesołość Rohirrimów wybuchnęła w śmiechu i szczęku oręża, a radość miasta rozśpiewała się fanfarami trąb i muzyką dzwonów. Ale żołdacy Mordoru zdjęci trwogą nie mogli pojąć, jaki czar sprawił, że na okrętach ich sprzymierzeńców zjawili się wrogowie, i drżąc zrozumieli, że los odwrócił się przeciw nim i że muszą zginąć.

            Rycerze Dol Amrothu pędzili teraz przed sobą na wschód rozbite zastępy trollów, Wariagów i orków, którzy nie znoszą blasku słońca. Eomer ze swoimi jeźdźcami pomknął w stronę południa, a Nieprzyjaciel, znalazłszy się niejako między młotem a kowadłem, uciekał w popłochu. Bo już ze statków na nabrzeża Harlondu wysypywał się zbrojny oddział i jak burza parł na północ. W pierwszych szeregach biegli Legolas i Gimli z toporkiem w ręku, Dunedainowie, Strażnicy Północy, o krzepkich rękach, a za nimi dzielny lud z Lebennin i Lamedon i z innych lennych krajów południa. Prowadził ich wszystkich Aragorn, wznosząc w ręku Płomień Zachodu, Anduril, miecz ognisty, przekuty na nowo stary Narsil, nie mniej niż ongi groźny. Na czole Aragorna świeciła Gwiazda Elendila.

            Tak się stało, że spotkali się wśród bitwy Eomer i Aragorn; wsparci na mieczach spojrzeli sobie w oczy z radością.

- A więc spotkaliśmy się znów, chociaż nas rozdzieliły wszystkie zastępy Mordoru – rzekł Aragorn. – Czyż nie obiecałem ci tego, wówczas, w Rogatym Grodzie?

- Tak! – odparł Eomer – ale nadzieja często zawodzi, nie wiedziałem, że umiesz przepowiadać przyszłość. Podwójnym błogosławieństwem jest pomoc, gdy zjawia się nieoczekiwana. Nigdy chyba dwaj przyjaciele nie radowali się tak bardzo ze spotkania! – Uścisnęli sobie ręce, po czym Eomer dodał: - Nigdy też chyba nie spotkali się tak bardzo w porę. Przybyłeś w ostatniej chwili. Ponieśliśmy ciężkie straty.

- A więc pomścijmy je, zanim mi o nich opowiesz – odparł Aragorn i ramię przy ramieniu ruszyli obaj do bitwy.

 

S

roga jeszcze czekała ich walka i wiele trudów, południowcy bowiem byli plemieniem bitnym i dzielnym, a rozpacz dodawała im męstwa, wojownicy zaś z krain wschodu przeszli dobrą szkołę wojenną w Mordorze i żaden z nich nie myślał się poddawać. Wszędzie więc na rozległym polu, na zgliszczach zagród i spichrzów, na pagórkach, pod murami skupiały się gromady nieprzyjaciół, gotowych walczyć do ostatka, i bitwa przeciągała się do wieczora.

            Wreszcie słońce skryło się za Mindolluinę rozlewając na niebie ogromną łunę, tak że wzgórza i szczyty gór zarumieniły się krwawym odblaskiem. Rzeka zdawała się płonąć, a trawa nabrała odcienia rudej czerwieni. Wraz z zachodem słońca skończyła się wielka bitwa pod Minas Tirith i ani jeden nieprzyjaciel nie został żywy w kręgu zewnętrznych murów Pelennoru. Wybito ich co do nogi, a ci, którzy zbiegli, mieli niemal wszyscy wyginąć z ran lub utonąć w spienionych nurtach Rzeki. Ledwie garstka niedobitków wróciła do Morgulu lub Mordoru, a do Haradu dotarła tylko legenda o strasznej zemście i potędze napadniętego Gondoru.

 

A

ragorn, Eomer i Imrahil razem wracali ku Bramie grodu, tak zmęczeni, że niezdolni zarówno do radości, jak do smutku. Wszyscy trzej wyszli z bitwy nie draśnięci nawet, bo sprzyjało im szczęście, chroniła moc ramienia i niezawodny oręż; mało kto ośmielał się stawiać im czoło lub bodaj spojrzeć w twarze, rozognione gniewem. Lecz wielu innych rycerzy poległo na polu chwały albo odniosło ciężkie rany. Forlong walcząc samotnie po utracie konia padł od ciosów topora; Duilin z Morthondu i brat jego stratowani zostali na śmierć, gdy prowadzili do ataku na mumakile łuczników, którzy z bliska puszczali strzały w ślepia bestii. Nigdy nie miał wrócić do ojczystego Pinnath Gelin piękny Hirluin ani też  Grimbold do swego domu w Grimslade, ani krzepki Strażnik Halbarad do swego rodzinnego kraju na dalekiej północy. Niemało poległo bojowników sławnych i bezimiennych, dowódców i żołnierzy. Była to wielka bitwa i nikt jeszcze nie opowiedział całej jej historii. W wiele lat później śpiewak z Rohanu tak mówił o tym w swej pieśni o wzgórzach Mundburga:

 

Słyszeliśmy o brzmiących rogach pośród wzgórz,

mieczach połyskujących w Królestwie Południa.

Rumaki popędziły jak poranny wiatr

do Stoninglandu. Rozgorzała wojna.

I zginął Theoden, potężny Thengling,

pan zbrojnych zastępów, do złotych pałaców,

zielonych łąk północy nie powrócił nigdy.

Harding i Guthlaf, Dundern i Deorwin,

dzielny Grimbold, Herefara, Herubrand i Horn,

i Fastred walczyli i polegli tam,

w kraju dalekim: w grobowcach Mundburga

spoczywają pospołu z panami Gondoru,

swymi sprzymierzeńcami. Szlachetny Hirluin

do nadmorskich wzgórz ani Forlong stary

do kwitnących dolin Arnachu już nigdy

nie powrócą w tryumfie; ani smukli łucznicy,

Derufin i Duilin, nie wrócą do czarnych

jezior Morthondu ukrytych wśród gór.

Śmierć rankiem i kiedy już kończył się dzień

panów brała i sługi. Od dawna już śpią

pod trawą Gondoru, gdzie brzeg Wielkiej Rzeki,

teraz szarej jak łzy, srebrem połyskliwej.

Wtedy były czerwone jej pieniste wody:

krwią barwione gorzały w zachodzącym słońcu;

niby wici płonęły góry o wieczorze;

czerwień rosą spadała na Rammas Echor.


 

Rozdział 7

Stos Denethora

 

K

iedy posępny cień cofnął się sprzed Bramy, Gandalf przez długą jeszcze chwilę trwał nieruchomo pośród dziedzińca. Pippin natomiast zerwał się błyskawicznie i wyprostował, jak gdyby ktoś zdjął nieznośne brzemię z jego ramion; stał nasłuchując grania rogów i radość rozpierała mu serce. Zawsze odtąd, nawet po latach, łzy napływały mu do oczu na dźwięk odzywającego się w oddali rogu. Teraz jednak przypomniał sobie nagle, z jaką wieścią spieszył do Gandalfa. Podbiegł więc do niego w momencie, gdy Czarodziej, który właśnie ocknął się z zadumy i szepnął coś Gryfowi nad uchem, zamierzał właśnie wyjechać poza Bramę.

- Gandalfie! Gandalfie! – krzyknął Pippin.

Gryf przystanął w miejscu.

- A ty co tutaj robisz? – spytał Gandalf. – O ile wiem, wedle praw grodu, tym, którzy noszą srebrno-czarne barwy, nie wolno opuszczać Cytadeli bez specjalnego pozwolenia.

- Denethor zwolnił mnie ze służby – odparł Pippin. – Odprawił mnie, Gandalfie, drżę z przerażenia. Tam, na górze, mogą się stać okropne rzeczy. Denethor popadł w obłęd, jak mi się wydaje. Boję się, że chce zabić nie tylko siebie, ale także Faramira. Czy nie mógłbyś temu przeszkodzić?

Gandalf patrzał przed siebie, w wylot otwartej Bramy. Z pola już dobiegał wzmożony zgiełk bitwy. Czarodziej zacisnął pięści.

- Muszę iść tam, gdzie toczy się bitwa – powiedział. – Czarny Jeździec krąży wolny po polu, może ściągnąć na nas zgubę. Nie mam teraz czasu na nic innego.

- Ale co będzie z Faramirem? – krzyknął Pippin. – On żyje! Denethor gotów go spalić żywcem, jeśli nikt go nie powstrzyma.

- Spalić żywcem? – powtórzył Gandalf. – O czym ty mówisz? Wytłumacz mi, ale prędko!

- Denethor wszedł do grobowca i zabrał z sobą Faramira. Mówi, że i tak wszyscy spłoniemy, więc nie chce dłużej na to czekać; kazał zbudować stos i zamierza na nim spłonąć razem z Faramirem. Posłał pachołków po drzewo i oliwę. Ostrzegłem Beregonda, ale nie jestem pewny, czy on ośmieli się opuścić posterunek, bo właśnie stoi u drzwi Wieży na warcie. Zresztą cóż Beregond może tu pomóc? – Pippin jednym tchem wyrecytował swoją opowieść, a na zakończenie wyciągnął błagalnie ramiona i drżącymi palcami dotknął kolan Gandalfa. – Czy nie możesz ocalić Faramira?

- Może bym mógł – odparł Gandalf – lecz jeśli nim się zajmę, obawiam się, że tymczasem poginą inni. No tak, pójdę z tobą, skoro Faramirowi nikt prócz mnie pomóc nie może. Ale wynikną z tego nieuchronnie rzeczy złe i smutne. Nieprzyjaciel swoim jadem dosięga w samo serce grodu, jego to bowiem wola działa w tej okrutnej sprawie.

Skoro raz powziął decyzję, szybko ją w czyn zamienił. Podniósł Pippina z ziemi, wziął przed siebie na konia, jednym słowem dał Gryfowi znak, by zawrócił do grodu. Pięli się spiesznie stromymi ulicami Minas Tirith, których bruk dzwonił pod kopytami rumaka, a z pola dolatywał coraz głośniejszy zgiełk bitwy. Zewsząd biegli ludzie, zbudzeni z rozpaczy i drętwoty, chwytając za broń i nawołując jedni drugich:

- Rohan przybył z odsieczą!

Dowódcy wykrzykiwali rozkazy, oddziały ustawiały się w szyku i ciągnęły w dół ku Bramie. W drodze spotkał Gandalf księcia Imrahila, który go zagadnął:

- Dokąd spieszysz, Mithrandirze? Rohirrimowie walczą na polach Gondoru! Teraz trzeba skupić wszystkie nasze siły.

- Wiem, każde ręce teraz będą potrzebne – odparł Gandalf. – Toteż wrócę na pole, gdy tylko będę mógł. Ale teraz mam do Denethora sprawę, która nie cierpi zwłoki. Obejmij dowództwo w nieobecności Namiestnika.

Jechali dalej, a im byli bliżej Cytadeli, tym wyraźniej czuli na twarzach powiew wiatru i dostrzegali blask poranka na rozjaśniającym się u wschodu niebie. Niewiele jednak dodawało im to nadziei, nie wiedzieli bowiem, co zastaną na górze i czy nie zjawią się na ratunek poniewczasie.

- Ciemności przemijają – powiedział Gandalf – ale nad miastem jeszcze ciąży mrok.

U drzwi Cytadeli nie było warty.

- A więc Beregond poszedł do Denethora – stwierdził trochę pocieszony Pippin.

Skręcili spod Wieży i pospieszyli drogą ku Zamkniętej Furcie. Stała otworem, odźwierny leżał przed jej progiem zabity; nie miał klucza w ręku.

- To także robota Nieprzyjaciela – rzekł Gandalf. – Nic go tak nie cieszy, jak bratobójcza walka, niezgoda posiana miedzy wierne serca, które nie mogą rozeznać drogi obowiązku. – Zsiadł z konia, polecił Gryfowi wrócić do stajni. – Powinniśmy obaj, przyjacielu, od dawna być na polu bitwy – rzekł do niego – lecz wstrzymują mnie inne sprawy. Przybiegnij szybko, gdy cię zawołam!

Przeszli Furtę i zbiegli krętą ścieżką w dół. Rozwidniło się, smukłe kolumny i rzeźbione posągi po obu stronach zdawały się sunąć obok niech jak szare zjawy.

            Nagle ciszę zakłóciły krzyki i szczęk broni, dochodzące z dołu – zgiełk, jakiego nigdy od dnia zbudowania grodu nie słyszało to uświęcone miejsce. Wreszcie znaleźli się na ulicy Milczenia, przed Domem Namiestników majaczącym w półmroku pod ogromną kopułą.

- Wstrzymajcie się! – krzyknął Gandalf. – Wstrzymajcie się, szaleńcy!

Albowiem w progu pachołkowie Denethora z mieczami i żagwiami w rękach nacierali na Beregonda, który sam jeden w swoich srebrno-czarnych barwach gwardii stał na najwyższym stopniu schodów pod sklepionym gankiem i bronił przystępu do drzwi. Dwóch ludzi już padło od jego miecza, plamiąc krwią świętość grobowca, inni miotali przekleństwa, nazywając Beregonda wyrzutkiem i zdrajcą, zbuntowanym przeciw własnemu panu.

            Podbiegając Gandalf i Pippin usłyszeli z wnętrza Domu Umarłych głos Denethora nawołujący do pośpiechu:

- Prędzej! Prędzej! Róbcie, co wam rozkazałem. Zabijcie tego zdrajcę albo też sam go ukarzę.

Drzwi, które Beregond usiłował podeprzeć lewą ręką, otworzyły się nagle i w progu ukazał się Władca grodu, wspaniały i groźny. Oczy skrzyły mu się gorączkowo, obnażony miecz wznosił się do ciosu.

            Lecz Gandalf jednym susem znalazł się na schodach. Słudzy rozstąpili się przed nim osłaniając oczy, bo Czarodziej wdarł się między nich jak lśnienie białej błyskawicy w ciemności, cały rozpłomieniony gniewem. Podniósł ramię i w tym samym okamgnieniu miecz zawahał się w ręku Denethora, wysunął się z bezsilnej dłoni starca i padł na posadzkę mrocznej sieni. Denethor jakby oślepiony cofnął się przed Gandalfem.

- Co tu się dzieje, Denethorze? – spytał Czarodziej. – Dom Umarłych nie jest miejscem dla żywych. Dlaczego twoi słudzy biją się pośród grobów, gdy pod Bramą grodu toczy się rozstrzygająca walka? Czyżby Nieprzyjaciel dotarł aż tu, na ulicę Milczenia?

- Odkąd to Władca Gondoru obowiązany jest zdawać ci sprawę ze swoich zarządzeń? – spytał Denethor. – Czy już nie wolno mi rozkazywać własnym pachołkom?

- Wolno ci, Denethorze – odparł Gandalf – ale wolno też ludziom przeciwstawić się twoim rozkazom, jeśli są szaleńcze i złe. Gdzie jest twój syn, Faramir?

- Tu, we wnętrzu Domu Namiestników – powiedział Denethor. – Płonie, już płonie! Już podłożyli ogień pod jego ciało. Wkrótce spłoniemy wszyscy. Zachód ginie. Chcę odejść stąd w wielkim ognistym całopaleniu, niech wszystko skończy się w ogniu, w popiele, w słupie dymu, który odleci z wiatrem.

Gandalf widząc, że Władcę szał opętał, zląkł się, czy starzec nie wprowadził już w czyn swoich okrutnych zamiarów, rzucił się więc naprzód, a za nim pobiegli Pippin i Beregond. Denethor cofnął się tymczasem i stanął przy marmurowym stole w wielkiej sali. Faramir leżał tam, pogrążony w gorączkowym śnie, lecz żywy jeszcze. Pod jego posłaniem i dokoła niego piętrzył się stos z suchego drewna oblanego oliwą, którą przesycona była także odzież Faramira i okrywająca go płachta. Stos był gotów, ale nie zapalono go jeszcze. W tym momencie Gandalf okazał siłę, która w nim tkwiła, podobnie jak blask czarodziejskiej mocy, ukryta pod szarym płaszczem. Skoczył na spiętrzone kłody, chwycił rannego na ręce, zeskoczył na podłogę i pędem puścił się wraz ze swym cennym brzemieniem do wyjścia. Faramir jęknął i przez sen wymienił imię swego ojca.

            Denethor jakby się nagle ocknął z osłupienia; oczy mu przygasły, spłynęły z nich łzy.

- Nie odbierajcie mi syna! On mnie woła! – powiedział.

- Tak – odparł Gandalf. – Syn cię woła, lecz jeszcze nie możesz się do niego zbliżyć. Faramir stoi na progu śmierci, ale, być może, nie przekroczy go, może uda się go uzdrowić. Ty zaś powinieneś teraz być na polu bitwy pod Bramą twojego grodu, gdzie może czeka cię śmierć. Sam o tym wiesz w głębi serca.

- Faramir już się nie obudzi – odparł Denethor – a walka jest daremna. Dlaczegóż miałbym pragnąć przedłużenia życia? Dlaczego nie mielibyśmy umrzeć razem?

- Ani tobie, ani żadnemu władcy na ziemi nie przysługuj prawo wyznaczenia godziny własnej śmierci – rzekł Gandalf. – Tylko pogańscy królowie w czasach Ciemności sami sobie zadawali śmierć, zaślepieni pychą i rozpaczą, zabijając też swoich najbliższych, aby lżej im było rozstać się z tym światem.

Wyniósł Faramira z Domu Umarłych, złożył go na tym samym łożu, na którym go tu przyniesiono, a które stało w sieni. Denethor szedł za Czarodziejem, zatrzymał się jednak w progu i drżąc wpatrywał się z wyrazem tęsknoty w twarz syna. Wszyscy umilkli i znieruchomieli w obliczu widocznej udręki starca, który stał długą chwilę niezdecydowany.

- Pójdź z nami, Denethorze – powiedział wreszcie Gandalf. – Obaj jesteśmy w grodzie potrzebni. Możesz jeszcze wiele dokonać.

Nagle Denethor wybuchnął śmiechem. Wyprostował się znów dumnie, szybko wbiegł do sali i chwycił ze stołu poduszkę, na której przedtem opierał głowę. Wracając do drzwi odsłonił powłoczkę: był pod nią ukryty palantir! Starzec podniósł go w górę i świadkom tej sceny wydało się, że kryształowa kula w ich oczach rozżarza się wewnętrznym płomieniem, rzucając czerwony odblask na wychudłą twarz Namiestnika, na rysy jakby wyrzeźbione w kamieniu, ostro podkreślone cieniami, szlachetne, dumne i groźne. Oczy mu znów się roziskrzyły.

- Pycha i rozpacz! – krzyknął. – Czy myślisz, że na Białej Wieży oczy były ślepe? Nie, widziały więcej, niż ty z całą swoją mądrością dostrzegasz, Szary Głupcze! Twoja nadzieja polega na niewiedzy. Idź, próbuj uzdrawiać umarłych. Idź i walcz! Wszystko daremne! Na krótko, na jeden dzień może zatryumfujesz na polu bitwy. Ale przeciw potędze, która rozrosła się w Czarnej Wieży, nic nie wskórasz. Tylko jeden palec tej potęgi sięgnął po nasz gród. Cały wschód rusza na podbój. Ten wiatr, który złudził cię nadzieją, pędzi po Anduinie flotę czarnych żagli. Zachód ginie. Pora, by wszyscy, którzy nie chcą być niewolnikami, odeszli ze świata.

- Gdybyśmy słuchali takich rad, rzeczywiście oddalibyśmy zwycięstwo Nieprzyjacielowi – powiedział Gandalf.

- A więc łudź się dalej nadzieją! – zaśmiał się Denethor. – Czyż nie znam cię, Mithrandirze? Masz nadzieję, że obejmiesz po mnie władzę, że staniesz za tronami wszystkich władców północy, południa i zachodu. Czytam w twoich myślach, przeniknąłem twoje plany. Wiem, żeś temu niziołkowi kazał przemilczeć prawdę. Żeś go wprowadził do mnie jako swojego szpiega. Mimo to z rozmów z nim dowiedziałem się imion i zamiarów wszystkich twoich sojuszników. Tak! Jedną ręką chciałeś mnie pchnąć przeciw Mordorowi, bym ci posłużył za tarczę, drugą zaś ściągałeś tutaj owego Strażnika Północy, aby zajął moje miejsce. Ale powiadam ci, Gandalfie Mithrandirze, nie będę w twoim ręku narzędziem! Jestem Namiestnikiem rodu Anariona. Nie dam się poniżyć do roli zgrzybiałego szambelana na dworze byle przybłędy. Nawet gdyby udowodnił swoje prawa, jest tylko dalekim potomkiem Isildura. Nie skłonie głowy przed ostatnim z rodu od dawna wyzutego z władzy i godności.

- Jakże byś więc chciał ułożyć sprawy, Denethorze, gdybyś mógł przeprowadzić swoją wolę? – zapytał Gandalf.

- Chciałbym, aby wszystko pozostało tak, jak było za dni mego życia aż po dziś – odparł Denethor – i za dni moich pradziadów; chciałbym w pokoju władać grodem i przekazać rządy synowi, który by miał własną wolę, a nie ulegał podszeptom czarodzieja. Jeśli tego mi los odmawia, niech raczej wszystko przepadnie, nie chcę życia poniżonego, miłości podzielonej, czci uszczuplonej.

- W moim przeświadczeniu Namiestnik, który wiernie zwraca władzę prawowitemu królowi, nie traci miłości ani czci – rzekł Gandalf. – W każdym zaś razie nie powinieneś swego syna pozbawiać prawa wyboru, gdy jeszcze nie zgasła nadzieja, że może uniknąć śmierci.

Ale na te słowa płomień gniewu znów się rozjarzył w oczach Denethora; wsunąwszy sobie kryształ pod ramię, starzec dobył sztyletu i podszedł do noszy. Beregond jednak uprzedził go błyskawicznym skokiem i zasłonił Faramira własnym ciałem.

- A więc to tak! – krzyknął Denethor. – Już mi ukradłeś połowę synowskiego serca. Teraz okradasz mnie także z miłości moich sług, aby ci pomogli obrabować mnie nawet ze szczątków mego syna. W jednym przynajmniej nie zdołasz mi przeszkodzić, umrę tak, jak postanowiłem. Do mnie! – zawołał na sługi. – Do mnie! Czy sami tylko zaprzańcy zostali między wami?

Dwóch pachołków wbiegło po schodach na rozkaz swego Władcy. Denethor wyrwał jednemu z nich żagiew i uskoczył w głąb domu. Nim Gandalf zdążył go powstrzymać, cisnął płonącą żagiew na stos, który natychmiast gwałtownie zajął się ogniem.

            Denethor wskoczył na stół; stojąc tak w ognistym wieńcu podniósł swoje namiestnikowskie berło i złamał je na kolanie. Rzucił je w ogień, a sam położył się na stole, oburącz przyciskając palantir do piersi. Wieść głosi, że odtąd ktokolwiek spojrzał w kryształ, jeśli nie miał dość potężnej woli, by go do swoich celów nakłonić, widział w nim tylko dwie starcze dłonie trawione żarem płomieni.

            Gandalf w bólu i zgrozie odwrócił twarz i zamknął drzwi. Chwilę stał zamyślony i milczący w progu; z wnętrza grobowego domu słychać było szum rozszalałego ognia. Potem Denethor krzyknął wielkim głosem jeden jedyny raz i umilkł na zawsze. Nikt ze śmiertelnych nie ujrzał go już nigdy.

- Tak zginął Denethor, syn Ektheliona – rzekł Gandalf. Zwrócił się do Beregonda i do pachołków, osłupiałych z przerażenia. – I z nim razem skończyły się dni Gondoru, takiego, jaki znaliście całe swoje życie. Wszystko bowiem, dobre czy złe, kiedyś się kończy. Byliśmy tu świadkami wielu niecnych czynów, ale wyzbądźcie się wrogich uczuć, które was dzielą, bo wszystko to stało się za sprawą Nieprzyjaciela i on to posłużył się wami do własnych celów. Wpadliście w sieci sprzecznych obowiązków, lecz nie wasze ręce tę sieć usnuły. Pamiętajcie, wierni słudzy Denethora, ślepi w swym posłuszeństwie, że gdyby nie zdrada Beregonda – Faramir, dowódca straży Białej Wieży, już byłby tylko garstką popiołu. Zabierzcie z tego nieszczęsnego miejsca ciała waszych zabitych towarzyszy. My zaś poniesiemy Faramira, Namiestnika Gondoru, tam, gdzie będzie mógł spać spokojnie lub umrzeć, jeśli tak los każe.

            Gandalf i Beregond dźwignęli nosze i ruszyli w stronę Domów Uzdrowień. Pippin szedł za nimi z głową zwieszoną na piersi. Ale pachołkowie Denethora jakby w ziemię wrośli zapatrzeni w Dom Umarłych; Gandalf był już u wylotu ulicy Milczenia, gdy rozległ się głośny łoskot. Oglądając się za siebie zobaczyli, że kopuła Domu Namiestników pękła i kłęby dymu wydobywają się z niej ku niebu; zapadała się ze straszliwym rumorem walących się kamieni, lecz na gruzach wciąż jeszcze pełgały żywe płomienie. Dopiero wtedy pachołkowie zdjęci strachem uciekli w ślad za Czarodziejem ku furcie.

 

K

iedy przed nią stanęli, Beregond z gorzkim żalem spojrzał na martwego odźwiernego.

- Ten swój uczynek będę opłakiwał do śmierci – powiedział – ale szał mnie ogarnął, czas naglił, on zaś nie chciał słuchać moich błagań i wyciągnął miecz. – Kluczem, wyrwanym przedtem z rąk wartownika, zamknął furtę. – Teraz klucz ten należeć będzie do Faramira – powiedział.

- Pod nieobecność Namiestnika władzę pełni tymczasem książę Dol Amrothu – rzekł Gandalf. – Skoro go nie ma tutaj, pozwolę sobie rozstrzygnąć tę sprawę. Proszę cię, Beregondzie, zachowaj ten klucz i strzeż go, dopóki w mieście nie zapanuje na nowo porządek.

Wreszcie znaleźli się w górnych kręgach grodu i w blasku dnia szli dalej ku Domom Uzdrowień; były to piękne domy przeznaczone w czasach pokoju dla ciężko chorych, teraz jednak przygotowane dla rannych z pola bitwy. Stały w pobliżu Bramy Cytadeli, w szóstym kręgu, opodal południowego muru, otoczone ogrodem i łąką usianą drzewami, w jedynym zielonym zakątku grodu. Krzątało się tu kilka kobiet, którym pozwolono zostać w Minas Tirith, ponieważ były biegłe w sztuce leczniczej i wyćwiczone w posługach dla chorych.

            Gandalf ze swymi towarzyszami właśnie wchodził przez główne wejście do ogrodu, gdy z pola pod Bramą wzbił się przeraźliwy głośny krzyk, przemknął z wiatrem nad ich głowami i zamarł w oddali. Głos brzmiał tak okropnie, że na chwilę stanęli oszołomieni, lecz gdy przeminął, wstąpiła nagle w ich serca otucha, jakiej nie było w nich od dnia, kiedy ciemności nadciągnęły od wschodu. Wydawało im się, że dzień rozwidnił się nagle i że słońce przebiło się spoza chmur.

 

L

ecz twarz Gandalfa zachował wyraz powagi i smutku: Czarodziej polecił Beregondowi i Pippinowi wnieść Faramira do Domu Uzdrowień, sam zaś wybiegł na najbliższy mur. Stanął tam jak biały posąg i w świeżym blasku słonecznym wyjrzał na pole. Objął wzrokiem wszystko, co się tam rozgrywało, i dostrzegł Eomera, który jadąc do walki zatrzymał się przy poległych i rannych. Gandalf z westchnieniem owinął się znów szarym płaszczem i zbiegł z muru. Beregond i Pippin wychodząc z Domu Uzdrowień zastali go zadumanego przy wejściu. Patrzyli nań pytająco, lecz Czarodziej długą chwilę milczał. Wreszcie przemówił:

- Przyjaciele moi i wy wszyscy, obywatele tego grodu i mieszkańcy zachodnich krajów! Zdarzyło się dziś wiele rzeczy bolesnych i wiele chlubnych. Czy powinniśmy płakać, czy też się radować? Stało się coś, czego w najśmielszych nadziejach nie mogliśmy się spodziewać, zginął bowiem Wódz wrogiej armii; słyszeliśmy echo jego ostatniego rozpaczliwego krzyku. Lecz tryumf ten przypłacony został ciężką żałobą i wielką stratą. Mogłem jej zapobiec, gdyby nie szaleństwo Denethora. Aż tak daleko w głąb naszego obozu sięgnęła władza Nieprzyjaciela! Dziś dopiero zrozumiałem w pełni, jakim sposobem zdołał swoją wolę narzucić tu, w samym sercu grodu. Namiestnicy przypuszczali, że nikt nie zna ich sekretu, ja jednak od dawna wiedziałem, że w Białej Wieży, podobnie jak w Orthanku, przechował się jeden z Siedmiu Kryształów. Za dni swej mądrości Denethor nie ważył się nim posługiwać ani wyzywać Saurona, zdając sobie sprawę z granicy własnych sił. Lecz rozum starca osłabł. Gdy niebezpieczeństwo zagroziło bezpośrednio jego królestwu, spojrzał w kryształ i dał się oszukać; po wyprawieniu Boromira na północ robił to zapewne coraz częściej. Był zbyt wielkoduszny, aby się poddać woli Władcy Ciemności, lecz widział w krysztale tylko to, co tamten mu dojrzeć pozwolił. Zdobywał dzięki temu bez wątpienia wiadomości nieraz pożyteczne, jednakże wizje ogromnej potęgi Mordoru, które mu wciąż podsuwano, rozjątrzyły w jego sercu rozpacz, aż w końcu zaćmiły jego umysł.

- Teraz wyjaśnia się zagadka, nad którą się głowiłem – powiedział Pippin, drżąc na samo wspomnienie przeżytych okropności. – Denethor wyszedł na czas pewien z komnaty, w której leżał Faramir, i dopiero po powrocie wydał mi się odmieniony, zgrzybiały i złamany.

- Wkrótce potem jak wniesiono Faramira do Wieży, ludzie zauważyli dziwne światło w najwyższym jej oknie – odezwał się Beregond. – Widywaliśmy co prawda takie światła nieraz i od dawna w grodzie krążyły pogłoski, że Namiestnik zmaga się myślą z Nieprzyjacielem.

- Niestety, były to trafne przypuszczenia – rzekł Gandalf. – Tą drogą wola Saurona wdarła się do Minas Tirith. Dlatego też ja zamiast być w polu, tu musiałem pozostać. I teraz jeszcze odejść stąd nie mogę, bo wkrótce oprócz Faramira będę miał innych rannych i chorych pod opieką. Pójdę na ich spotkanie. Zobaczyłem z murów widok bardzo dla mego serca bolesny, kto wie, czy nie czekają nas dotkliwsze jeszcze troski. Chodź ze mną, Pippinie. A ty, Beregondzie, powinieneś wrócić do Cytadeli i zdać dowódcy sprawę z wszystkiego, co zaszło. Obawiam się, że uzna za swój obowiązek wykluczyć cię z gwardii. Powiedz mu jednak, że – jeśli zechce się liczyć z moim zdaniem – radzę mu odesłać cię do Domów Uzdrowień, abyś służył tam swojemu choremu Władcy i znalazł się przy nim, gdy ocknie się ze snu – jeśli w ogóle kiedyś się ocknie. Tobie bowiem zawdzięcza, że nie spłonął żywcem. Idź, Beregondzie. Co do mnie, powrócę tu niebawem.

Z tym słowy ruszył ku niższym kręgom grodu w towarzystwie Pippina. Szli przez miasto, gdy zaczął padać rzęsisty deszcz gasząc wszystkie pożary, tak że tylko ogromne kłęby dymu wzbijały się wszędzie przed nimi wśród ulic.


 

Rozdział 8

Domy Uzdrowień

 

Z

męczenie i łzy przesłaniały mgłą oczy Meriadoka, kiedy się zbliżał do zburzonej Bramy Minas Tirith. Hobbit prawie nie widział ruin i trupów zalegających pole. Powietrze gęste było od ognia, dymu i zaduchu, wiele bowiem machin wojennych spłonęło lub zawaliło się w huczące płomieniami rowy, gdzie spadł też niejeden trup ludzki lub zwierzęcy. Tu i ówdzie leżały ogromne martwe cielska południowych mumakilów na pół zwęglone albo zmiażdżone kamiennymi pociskami, z oczyma wykłutymi przez celne strzały łuczników z Morthondu; wszędzie w dolnych dzielnicach grodu cuchnęło spalenizną.

Ludzie już krzątali się na przedpolach oczyszczając drogę przez pobojowisko, a z Bramy wyniesiono nosze. Złożono Eowinę ostrożnie na miękkich poduszkach, zwłoki zaś króla okryto wspaniałym złocistym całunem; otoczyli je Rohirrimowie z zapalonymi pochodniami w ręku i blade w słonecznym blasku płomyki chwiały się na wietrze.

Tak wkroczyli do grodu król Theoden i Eowina, a każdy na ich widok odkrywał głowę i schylał ją ze czcią. Niesiono ich wśród pogorzelisk i dymów spalonego kręgu przez kamienne ulice ku górze. Meriadokowi dłużył się ten marsz nieznośnie, szedł jak w koszmarnym, niezrozumiałym śnie, wspinając się mozolnie do jakiegoś odległego celu, którego nie mógł odnaleźć w pamięci. Coraz niklej przebłyskiwały przed jego oczyma światła pochodni, aż wreszcie pogasły zupełnie i hobbit wlókł się w ciemnościach myśląc: „To podziemny korytarz, wiodący do grobu, w którym zostaniemy już na zawsze”. Nagle w jego sen wtargnął czyjś żywy głos:

- Merry! Nareszcie! Co za szczęście, że cię odnalazłem!

Podniósł wzrok i mgła przesłaniająca mu oczy przerzedziła się nieco. Zobaczył Pippina! Stali twarzą w twarz pośrodku wąskiej uliczki, gdzie prócz nich dwóch nie było nikogo. Merry przetarł oczy.

- Gdzie jest król? – spytał. – Gdzie Eowina?

Zachwiał się, przysiadł na jakimś progu i rozpłakał się znowu.

- Ponieśli ich na górę, do Cytadeli – odparł Pippin. – Zdaje się, że idąc usnąłeś i zabłądziłeś na którymś zakręcie. Kiedy stwierdziliśmy, że nie ma cię w królewskim orszaku, Gandalf wysłał mnie na poszukiwania. Biedaczysko! Jakże się cieszę, że cię znowu widzę. Ale ty jesteś okropnie wyczerpany, teraz nie będę cię męczył rozmową. Powiedz tylko, czy jesteś ranny? Skaleczony?

- Nie – powiedział Merry. – Zdaje się, że nie. Ale wiesz, Pippinie, od chwili kiedy zraniłem tamtego, straciłem władzę w prawym ramieniu, a mój miecz spalił się do szczętu jak kawałek drewna.

Na twarzy Pippina odmalowało się zaniepokojenie.

- Myślę, że powinieneś teraz iść ze mną, jak możesz najspieszniej – rzekł. – Niestety, nie mogę cię zanieść. Bo widzę, że ledwie powłóczysz nogami. Szkoda, że nie wzięli cię od razu na nosze, trzeba im to jednak wybaczyć: za wiele strasznych rzeczy zdarzyło się dziś w grodzie, nic dziwnego, że przegapiono małego biednego hobbita wracającego z pola bitwy.

- Czasem można na takim przegapieniu wygrać – odparł Merry. – Nie dostrzegł mnie przecież w porę... Nie! Nie mogę o tym teraz mówić. Pomóż mi, Pippinie. Ciemno mi w oczach, a ramię mam zimne jak lód.

- Oprzyj się na mnie, Merry, przyjacielu kochany! Chodźmy! Powolutku dojdziemy. To już niedaleko.

- Czy wyprawisz mi pogrzeb? – spytał Merry.

- Co ty pleciesz! – zaprotestował Pippin, siląc się na wesołość, chociaż serce ściskało mu się ze strachu i litości. – Idziemy do Domów Uzdrowień.

Z uliczki, biegnącej miedzy rzędem wysokich kamienic a zewnętrznym murem czwartego kręgu, skręcili na główną ulicę, która wspinała się ku Cytadeli. Posuwali się krok za krokiem, Merry chwiał się na nogach i mruczał coś jak gdyby przez sen.

„Nigdy w ten sposób nie dojdziemy – martwił się w duchu Pippin. – Czy nikt mi nie pomoże? Nie mogę przecież biedaka zostawić ani na chwilę samego”.

Ledwie to pomyślał, niespodziewanie dogonił ich biegnący chyżo chłopiec, a gdy ich mijał, Pippin poznał Bergila, syna Beregonda.

- Hej, Bergilu! – zawołał. – Dokąd pędzisz? Cieszę się, że cię znów spotykam, całego i zdrowego.

- Jestem Gońcem Uzdrowicieli – oznajmił Bergil. – Nie mogę się zatrzymać.

- Nie trzeba! – powiedział Pippin. – Powiedz tylko lekarzom, że mam tutaj chorego hobbita, periana, jak wy nas zwiecie, który wraca z pola bitwy. Zdaje się, że nie zajdzie o własnych siłach tak daleko. Jeżeli jest tam Mithrandir, uradujesz go tą nowiną.

Bergil pobiegł naprzód.

„Lepiej będzie, jeśli tutaj poczekamy na pomoc” – myślał Pippin. Łagodnie usadowił Meriadoka na krawędzi chodnika w słonecznym miejscu i siadłszy obok niego ułożył głowę chorego przyjaciela na własnych kolanach. Ostrożnie obmacał ciało i ujął jego ręce w swoje dłonie. Prawa ręka była zimna jak lód.

            Wkrótce zjawił się Gandalf we własnej osobie. Pochylił się nad Meriadokiem i pogłaskał jego czoło, potem dźwignął chorego w ramionach.

- Należałby mu się tryumfalny wjazd do grodu – powiedział. – Nie zawiódł mego zaufania, gdyby bowiem Elrond nie ustąpił moim naleganiom, żaden z was, moi hobbici, nie wziąłby udziału w tej wyprawie i ponieślibyśmy dziś cięższe jeszcze straty. – Czarodziej westchnął i dodał: - No i mam jednego więcej chorego na głowie, a tymczasem los bitwy wciąż waży się na szali.

Wreszcie wszyscy: Faramir, Eowina i Merry, znaleźli się w łóżkach, w Domach Uzdrowień, pod troskliwą opieką. Wprawdzie w tych czasach dawna wiedza nie jaśniała już pełnią światła, jak w odległej przeszłości, lecz sztuka lekarska stała jeszcze w Gondorze wysoko, umiano leczyć rany i wszelkie choroby, którym podlegali ludzie na wschodnich wybrzeżach Morza. Oprócz starości. Na nią nie znano lekarstwa i tutejsi ludzie żyli teraz niewiele dłużej niż inne plemiona, a szczęśliwców, którzy w pełni sił przekraczali setkę lat, można było na palcach zliczyć, z wyjątkiem rodów najczystszej krwi. Ostatnio wszakże sztuka uzdrowicieli zawodziła, szerzyła się bowiem nowa choroba, na którą nie znano rady. Nazwano ją Czarnym Cieniem, ponieważ jaj sprawcami były Nazgule. Dotknięci nią chorzy zapadali stopniowo w coraz głębszy sen, potem milkli i śmiertelny chłód ogarniał ich ciała, w końcu umierali. Lekarze i pielęgniarki w Domu Uzdrowień podejrzewali, że właśnie ta straszna choroba nęka niziołka i księżniczkę Rohanu. Przed południem oboje chorzy jeszcze mówili, szepcząc coś  jakby we śnie; opiekunowie pilnie się temu przysłuchiwali w nadziei, że dowiedzą się może czegoś, co pomoże w zrozumieniu ich cierpień i znalezieniu nas nie ratunku. Lecz chorzy wkrótce umilkli, zasnęli głębiej, a gdy słońce schyliło się ku zachodowi, szary cień powlókł ich twarze. Faramira natomiast spalała gorączka, której żadne środki nie mogły uśmierzyć. Gandalf chodził od jednego do drugiego łoża, a pielęgniarki powtarzały mu każde słowo zasłyszane z ust chorych. Tak mijał tutaj dzień, podczas gdy na polu wielka bitwa toczyła się wśród zmiennego szczęścia i dziwnych niespodzianek. Wreszcie czerwony blask zachodu rozlał się po niebie i przez okna dosięgnął poszarzałych twarzy chorych. Tym, którzy wtedy przy nich czuwali, wydawało się, że rumieńce zdrowia wracają na wynędzniałe policzki, ale była to zwodnicza nadzieja.

            Patrząc na piękne oblicze Faramira najstarsza z posługujących w Domach Uzdrowień kobiet, Joreth, zapłakała, bo wszyscy w grodzie kochali młodego rycerza.

- Wielkie to będzie nieszczęście, jeśli nam umrze! – powiedziała. – Gdybyż byli na świecie królowie Gondoru, jak za dawnych czasów! Stare księgi mówią, że „ręce króla mają moc uzdrawiania”. Po tym właśnie rozpoznawano zawsze prawowitych królów.

Gandalf, który stał obok, odpowiedział jej:

- Oby ludzie zapamiętali twoje słowa, Joreth! W nich bowiem jest nadzieja. Może naprawdę król wrócił do Gondoru. Czy nie słyszałaś dziwnych wieści, które krążą w grodzie?

- Miałam tu pełne ręce roboty, nie słuchałam, co krzyczą albo szepczą – odparła staruszka. – A co do nadziei, to spodziewam się przynajmniej tego, że ci mordercy nie wtargną do naszych Domów i nie zakłócą spokoju chorych.

Gandalf wyszedł spiesznym krokiem. Łuna już dopalała się na niebie, rozżarzone szczyty gór zbladły, szary jak popiół wieczór rozpełzł się po nizinie.

            Po zachodzie słońca Aragorn, Eomer i książę Imrahil nadciągnęli wraz ze swymi dowódcami i rycerzami pod miasto, a gdy znaleźli się pod Bramą, Aragorn przemówił:

- Spójrzcie na ten pożar, który roznieciło zachodzące słońce! To znak kresu i upadku wielu rzeczy i zmiany w biegu spraw na tym świecie. Gród ten pozostawał pod władzą Namiestników przez tak długie wieki, iż lękam się, że gdybym do niego wkroczył nieproszony, wybuchłyby spory i wątpliwości, bardzo niepożądane w czasie wojny. Nie wejdę więc do stolicy ani nie zgłoszę swoich roszczeń do tronu, póki nie rozstrzygnie się ostatecznie, kto zwyciężył: my czy też Mordor. Każę rozbić swój namiot na polu i tutaj będę czekał, aż wezwie mnie z dobrej woli Władca grodu.

- Już podniosłeś sztandar królewski i objawiłeś godła rodu Elendila – odparł Eomer. – Czy ścierpisz, by ktoś odmówił im należnej czci?

- Nie – powiedział Aragorn – ale czas nie dojrzał jeszcze, a ja nie chcę starcia z nikim, chyba z Nieprzyjacielem i jego sługami.

Zabrał z kolei głos książę Imrahil:

- Jeżeli pozwolisz, by swoje zdanie wyraził bliski krewny Denethora, wiedz, że twoje postanowienie wydaje mi się mądre. Denethor jest uparty i dumny, ale stary. Odkąd ujrzał syna ciężko rannego, zachowuje się bardzo dziwnie. Nie godzi się jednak, abyś pozostał jak żebrak przed Bramą.

- Nie jak żebrak – odparł Aragorn – ale jak dowódca Strażników, którzy nie przywykli do miast i domów z kamienia.

Kazał zwinąć swój sztandar, a przedtem zdjął z niego gwiazdę Północnego Królestwa i oddał ją na przechowanie synom Elronda.

 

K

siążę Imrahil i Eomer pożegnali więc Aragorna i bez niego weszli do grodu, aby wśród wiwatujących na ulicach ludzi wspiąć się na górę do Cytadeli. Tu w sali Wieżowej spodziewali się zastać Namiestnika, lecz zobaczyli jego fotel pusty, a pośrodku, pod baldachimem, spoczywające na wspaniałym łożu zwłoki Theodena, króla Marchii. Dwanaście  pochodni płonęło wokół niego i dwunastu rycerzy, z Rohanu i Gondoru, pełniło straż. Łoże udrapowano barwami białą i zieloną, lecz całun, okrywający króla po pierś, był ze złotogłowiu, na nim zaś błyszczał nagi miecz i u stóp zmarłego leżała jego tarcza. Siwe włosy w migotliwym świetle pochodni lśniły jak krople wody w słońcu, piękna twarz zdawała się młoda, chociaż bił z niej spokój, jakiego nie zna młodość. Można by pomyśleć, że sędziwy król śpi.

            Długą chwilę stali w milczeniu przed zmarłym królem, wreszcie odezwał się książę Imrahil:

- Gdzie jest Namiestnik? Gdzie Mithrandir?

Odpowiedział mu jeden z pełniących wartę rycerzy:

- Namiestnik Gondoru przebywa w Domu Uzdrowień.

- A gdzie moja siostra Eowina? – spytał Eomer. – Zasłużyła na miejsce obok króla w nie mniejszej chwale. Dokąd ją zabrano?

- Ależ księżniczka żyła, gdy ją podniesiono z pobojowiska! – odparł książę Imrahil. – Czy nie wiedziałeś o tym, Eomerze?

Tak więc nie spodziewana już nadzieja powróciła w serce Eomera, a wraz z nią nowe troski i obawy. Bez słowa Eomer wyszedł z sali; książę podążył za nim. Na dworze wieczór już zapadł i rój gwiazd świecił na niebie. U drzwi Domów Uzdrowień spotkali Gandalfa, któremu towarzyszył jakiś człowiek, spowity szarym płaszczem. Powitali Czarodzieja mówiąc:

- Szukamy Namiestnika. Powiedziano nam, że znajduje się w tych Domach. Czy odniósł jakieś rany? I gdzie jest Eowina?

- Eowinę znajdziecie tutaj – odparł Gandalf. – Nie umarła, lecz bliska jest śmierci. Faramir, zraniony zatrutą strzałą, także tu leży chory. On jest teraz Namiestnikiem Gondoru. Denethor odszedł do swych przodków, jego domem jest garść popiołów.

Z bólem i zdumieniem słuchali, gdy opowiadał im o śmierci Starego Władcy.

- A więc święcimy zwycięstwo bez radości – rzekł książę Imrahil – okupione wielką ceną, skoro w jednym dniu zarówno Rohan, jak Gondor utracił Władcę. Rohirrimom przewodzi Eomer. Kto będzie tymczasem rządził w grodzie? Czy nie należałoby posłać po Aragorna?

- Jest już między wami – odezwał się człowiek w szarym płaszczu. Postąpił krok naprzód i w świetle latarni wiszącej nad drzwiami poznali Aragorna, który na zbroję narzucił szary płaszcz z Lorien i z wszystkich godeł zachował tylko zielony kamień Galadrieli. – Przyszedłem na gorącą prośbę Gandalfa – ciągnął dalej Aragorn – ale jedynie jako dowódca Dunedainów z Anoru. Rządy w grodzie należą do księcia Dol Amrothu, dopóki Faramir nie odzyska przytomności. Moim wszakże zdaniem wszyscy powinniśmy w najbliższych dniach oddać się pod rozkazy Gandalfa w naszej wspólnej walce z Nieprzyjacielem.

- Przede wszystkim nie stójmy dłużej pod tymi drzwiami – rzekł Gandalf. – Nie ma chwili do stracenia. Wejdźmy do środka, bo w Aragornie cała nadzieja ratunku dla chorych, leżących w tym domu. Tak powiedziała Joreth, doświadczona stara kobieta: „Ręce królewskie mają moc uzdrawiania, po tym poznaje się prawowitego króla”.

 

A

ragorn wszedł pierwszy, inni za nim. W progu czuwało dwóch gwardzistów w srebrno-czarnych barwach Białej Wieży. Jeden z nich był rosłym mężczyzną, drugi miał wzrost małego chłopca. Ten właśnie na widok wchodzących krzyknął głośno ze zdziwienia i radości:

- Obieżyświat! Co za spotkanie! Wiesz, od razu zgadłem, że to ty płyniesz na czarnym okręcie. Ale wszyscy krzyczeli: „Korsarze!”, i nikt nie chciał mnie słuchać. Jakżeś tego dokonał?

Aragorn ze śmiechem uścisnął rękę hobbita.

- Ja też się cieszę z tego spotkania – rzekł. – Teraz jednak nie ma czasu na opowieści o przygodach w podróży.

Imrahil zwrócił się do Eomera:

- Czy tak rozmawiacie ze swymi królami? – spytał. – Spodziewam się, że ukoronujemy go pod innym imieniem!

Aragorn usłyszał tę uwagę i odpowiedział księciu:

- Z pewnością. W szlachetnym dawnym języku nazywam się Elessar, Kamień Elfów, i Envinyatar, Odnowiciel! – To mówiąc wskazał zielony kamień przypięty do piersi. – Ale ród mój – jeśli w ogóle założę ród – przyjmie nazwisko Obieżyświata. W mowie Numenoru nie będzie to brzmiało źle: Telkontar. Takie imię przekażę mojemu potomstwu.

Z tymi słowami wszedł do Domu Uzdrowień, a zanim doszli do pokoju, gdzie leżeli chorzy, Gandalf opowiedział mu o czynach Eowiny i Meriadoka na polu bitwy.

- Długo czuwałem u ich wezgłowi – rzekł. – Z początku wiele mówili przez sen, zanim popadli w śmiertelną drętwotę. Resztę wiem, ponieważ dany mi jest dar widzenia rzeczy odległych.

Aragorn pospieszył najpierw do Faramira, potem do Eowiny, na końcu do Meriadoka. Gdy przyjrzał się ich twarzom i ranom, westchnął.

- Muszę tu użyć całej mocy i wiedzy, jaką rozporządzam – powiedział. – Szkoda, że nie ma wśród nas Elronda, on bowiem jest najstarszy w naszym plemieniu i najpotężniejszy.

Eomer widząc, że obaj – Gandalf i Aragorn – zdają się zatroskani i zmęczeni, rzekł:

- Czy nie powinniście najpierw odpocząć i posilić się trochę?

- Nie, dla tych trojga, a szczególnie dla Faramira, każda chwila może rozstrzygnąć o życiu – odparł Aragorn. – Nie wolno zwlekać.

Przywołał starą Joreth i zapytał:

- Ty masz pieczę nad zapasami ziół w tym domu, prawda?

- Tak, panie – odpowiedziała – ale nie starczy nam ziół dla wszystkich, którzy potrzebują leczenia. Nie wiem, skąd wziąć ich więcej, bo w mieście po tych okropnych zdarzeniach niczego się nie znajdzie, ogień zniszczył wiele domów, chłopców na posyłki mamy niewielu, a drogi odcięte. Od niepamiętnych dni nie przybywają z Lossarnach wozy z dostawami na rynek. Gospodarujemy tym, co tu mamy, jak się da najlepiej, dostojny pan może mi wierzyć.

- Uwierzę, gdy zobaczę – powiedział Aragorn. – Brak nie tylko ziół, ale również czasu na dłuższe gawędy. Czy macie liście athelas?

- Nie wiem, dostojny panie – odparła Joreth. – W każdym razie nie znam takiej nazwy. Zapytam mistrza zielarza, on zna stare nazwy.

- Niekiedy zwą je również królewskimi liśćmi – wyjaśnił Aragorn – może pod tym mianem o nich słyszałaś, bo tak je lud w późniejszych czasach przezwał.

- Ach, te liście! – zdziwiła się Joreth. – Owszem, gdyby wielmożny pan od razu tak je nazwał, mogłabym odpowiedzieć bez namysłu. Nie, nie mamy ich tutaj. Nigdy też nie słyszałam, żeby miały jakieś uzdrawiające własności; często nawet mówiłam siostrom, kiedy spotykałyśmy to ziele w lesie: „To są królewskie liście. – Tak mówiłam. – Dziwaczna nazwa, ciekawe, dlaczego je tak nazwano, bo gdybym ja była królem, hodowałabym piękniejsze rośliny w swoim ogrodzie”. Ale przyznaję, że pachną bardzo przyjemnie, gdy je zmiąć w ręku. Może zresztą źle się wyraziłam, nie tyle przyjemnie, ile orzeźwiająco.

- Bardzo orzeźwiająco – rzekł Aragorn. – Ale teraz, jeśli kochasz Faramira, puść w ruch nogi zamiast języka i pobiegnij po te zioła. Przetrząśnij całe miasto i przynieś choćby jeden liść.

- A jeżeli nie znajdzie się nic w grodzie – wtrącił się Gandalf – pogalopuję do Lossarnach i wezmę z sobą Joreth, żeby tym razem nie swoim siostrom, ale mnie pokazała w lesie owe liście. W zamian Gryf pokaże jej, jak się należy spieszyć w potrzebie.

Po odprawieniu Joreth polecił Aragorn innym kobietom, żeby zagrzały wodę, sam zaś siadł przy Faramirze i jedną ręką ująwszy dłoń chorego, drugą położył na jego czole. Było zroszone obficie potem; Faramir nie poruszał się, nie zareagował na dotknięcie, ledwie oddychał.

- Resztki sił z niego uchodzą – rzekł Aragorn zwracając się do Gandalfa. – Nie sama rana jest jednak tego przyczyną. Spójrz, goi się dobrze. Gdyby go ugodziła strzała Nazgula, jak przypuszczałeś, już by nie przeżył tej nocy. Musiał go zranić z łuku jakiś południowiec. Kto wyciągnął strzałę? Czy ją zachowano?

- Strzałę wyciągnąłem ja – powiedział Imrahil – i założyłem pierwszy opatrunek. Nie zachowałem jej wszakże, bo działo się to wśród gorączki bitwy. Wyglądała, jeśłi mnie pamięć nie myli, jak zwykłe strzały używane przez południowców. Myślę jednak, że zesłał ją z powietrza Skrzydlaty Cień, jakże bowiem inaczej tłumaczyć sobie tę uporczywą gorączkę i całą chorobę; rana nie jest przecież głęboka, nie zostały naruszone żadne ważne narządy ciała. Jak to wyjaśnisz?

- Wszystko się tutaj razem sprzęgło: utrudzenie, ból z powodu ojcowskiej niełaski, rana, a co najgorsze tchnienie Ciemnych Sił – odparł Aragorn. – Faramir ma wiele hartu, lecz jeszcze przed bitwą o zewnętrzne mury Pelennoru przebywał długi czas w cieniu nieprzyjacielskiego kraju. Stopniowo cień go przenikał, nawet w momentach najgorętszej walki. Wielka szkoda, że nie mogłem tu przybyć wcześniej!

 

W

 tejże chwili wszedł do pokoju mistrz zielarstwa.

- Dostojny pan zapytywał o królewskie liście, jak je lud nazywa, czyli athelas w języku uczonych lub tych, którzy mają niejakie pojęcie o mowie Valinoru...

- Tak, pytałem i jest mi obojętne, czy nazwiecie to ziele asea aranion czy królewskim liściem, byłem je dostał – przerwał mu Aragorn.

- Proszę mi wybaczyć, dostojny panie – odparł zielarz. – Widzę, że mam przed sobą człowieka uczonego, nie zaś zwykłego wojaka. Niestety, nie trzymamy tego ziela w naszych Domach Uzdrowień, gdzie pielęgnujemy wyłącznie poważnie rannych lub chorych. Ziele to bowiem nie posiada, o ile nam wiadomo, cennych właściwości poza tą, że odświeża powietrze i rozprasza przelotne uczucie znużenia. Chyba że ktoś daje wiarę starym porzekadłom, które powtarzają po dziś dzień babinki takie jak Joreth, nie rozumiejąc nawet, co mówią:

 

Przeciw czarnych potęg tchnieniu,

Gdy zabójcze rosną cienie,

Gdy ostatni promień zgasł,

Ty nas ratuj, athelas!

Ręką króla liść podany

Wraca życie, goi rany!

 

Ale moim zdaniem to zwykła bajka, tkwiąca w pamięci przesądnych kobiet. Dostojny pan sam osądzi, jaki z niej wyciągnąć wniosek i czy w ogóle na ona sens. Starzy ludzie rzeczywiście piją wywar z tego ziela, który rzekomo pomaga im na bóle głowy.

- A więc w imieniu króla idź i poszukaj jakiegoś starego człowieka, mniej uczonego, ale za to rozumniejszego od mędrców rządzących w tym domu! – krzyknął Gandalf.

 

A

ragorn ukląkł przy łóżku Faramira trzymając wciąż rękę na jego czole. Wszyscy obecni wyczuli, że toczy się tutaj jakaś ciężka walka. Twarz Aragorna bowiem pobladła z wysiłku; powtarzał imię Faramira, lecz głos jego coraz słabiej dochodził do uszu świadków tej sceny, jak gdyby Aragorn oddalał się od nich i zagłębiał w jakąś ciemną dolinę nawołując zabłąkanego w niej przyjaciela.

            Wreszcie nadbiegł Bergil niosąc sześć liści zawiniętych w chustkę.

- Proszę, oto królewskie liście – oznajmił. – Niestety, nie są świeże. Zerwano je przed dwoma co najmniej tygodniami. Mam nadzieję, że pomimo to przydadzą się na coś.

I spojrzawszy na Faramira chłopiec wybuchnął płaczem. Aragorn wszakże uśmiechnął się do niego.

- Przydadzą się na pewno! – powiedział. – Najgorsze już przeminęło. Zostań tutaj i bądź dobrej myśli.

Wybrał dwa liście, położył na swej dłoni, chuchnął na nie, a potem skruszył je w ręku; natychmiast ożywcza woń napełniła pokój, jakby powietrze samo zbudziło się i zaperliło radością. Aragorn rzucił ziele do misy z wrzącą wodą, którą przed nim postawiono. W serca wszystkich wstąpiła nagle otucha, zapach ten bowiem każdemu przyniósł jak gdyby wspomnienie błyszczących od rosy wiosennych poranków pod bezchmurnym niebem, w krainie, która sama jest wiosną, przelotnym wspomnieniem piękniejszego świata. Aragorn wstał jak gdyby pokrzepiony na nowo, z uśmiechem w oczach podsunął misę przed uśpioną twarz Faramira.

- Patrzcie państwo! – powiedziała Joreth do stojącej obok kobiety. – Któż by się spodziewał? Lepsze to ziele, niż myślałem. Przypomina mi róże z Imloth Melui, które widziałam, kiedy byłam jeszcze młodą dziewczyną; sam król nie mógłby żądać wspanialszego zapachu.

Faramir poruszył się, otworzył oczy i spojrzał na schylonego nad łożem Aragorna wzrokiem przytomnym i pełnym miłości, mówiąc z cicha:

- Wołałeś mnie, królu. Jestem. Co mój król rozkaże?

- Abyś się dłużej nie błąkał w ciemnościach. Zbudź się, Faramirze! – odparł Aragorn. – Jesteś zmęczony. Odpocznij, posil się i bądź gotów, gdy po ciebie wrócę.

- Będę gotów, miłościwy panie – rzekł Faramir. – Któż chciałby leżeć bezczynnie w chwili, gdy król powraca?

- Tymczasem żegnaj! – powiedział Aragorn. – Muszę iść do innych, którzy także mnie potrzebują.

Wyszedł wraz z Gandalfem i Imrahilem, Beregond jednak i jego syn pozostali przy Faramirze; nie usiłowali nawet taić swej radości. Pippin idąc za Gandalfem usłyszał, nim zamknął drzwi, okrzyk starej Joreth:

- Król! Słyszeliście? A co, nie mówiłam? Ręce królewskie mają moc uzdrawiania. Dawno to wiedziałam!

Wieść obiegła błyskawicą Dom Uzdrowień i wkrótce rozeszła się po całym grodzie nowina, że król prawowity wrócił i uzdrawia tych, którzy w bitwie odnieśli rany.

 

A

ragorn tymczasem stanął nad łożem Eowiny i orzekł:

- Ciężkie to rany, okrutny cios poraził księżniczkę. Złamane ramię opatrzono jak należy i powinno zrosnąć się z czasem, jeśli chora okaże się dość silna, by przeżyć.  W ręce lewej, która trzymała tarczę, kość strzaskana, ale głównym źródłem choroby jest prawa, która władała mieczem; chociaż w niej kość nie została naruszona, zdaje się martwa. Eowina walczyła z przeciwnikiem potężnym nad miarę jej sił cielesnych i duchowych. Kto na takiego wroga chce podnieść miecz, musi być twardszy niźli stal; inaczej zabije go sam wstrząs starcia. Zły los postawił tego nieprzyjaciela na jej drodze. A przecież to młoda dziewczyna i piękna, najpiękniejsza wśród córek królewskich. Nie wiem zresztą, jak ją osądzić. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem tę księżniczkę i zrozumiałem jej smutek, zdawało mi się, że patrzę na biały kwiat smukły i dumny, uroczy jak lilia, a zarazem wyczuwałem w nim hart, jakby go elfy wyrzeźbiły ze stali. A może to mróz ściął lodem jego soki i dlatego kwiat wyprostowany jeszcze, słodki i gorzki jednocześnie, piękny z pozoru, był już we wnętrzu swym zraniony, skazany na wczesne zwiędnięcie i śmierć? Choroba zaczęła ją nurtować bardzo dawno, prawda, Eomerze?

- Dziwię się, że mnie właśnie pytasz o to, miłościwy panie – odparł Eomer. – Nie obwiniam cię w tej sprawie ani w żadnej innej, lecz wiem, że Eowiny, mojej siostry, nie zmroził nigdy złowrogi dreszcz, póki ciebie nie ujrzała. Żywiła pewne troski i obawy, którymi dzieliła się ze mną, za czasów, gdy Smoczy Język władał umysłem naszego króla i trzymał go pod swoim złym urokiem. Czuwał nad Theodenem z coraz większym niepokojem. Ale nie to przecież doprowadziło ją do tak ciężkiej choroby.

- Przyjacielu! – rzekł Gandalf. – Ty miałeś konie, zbrojne wyprawy, swobodę otwartych stepów, ale twoja siostra urodziła się z ciałem pięknej dziewczyny, chociaż duch w niej żył nie mniej mężny od twego. Przypadło jej w udziale pielęgnowanie starca, którego kochała jak ojca, i czuwanie, aby nie zhańbił swej sławy poddając się niedołęstwu starości. W tej roli czuła się czymś mniej ważnym niż laska, na której wspierał się sędziwy król. Czy myślisz, że Smoczy Język sączył truciznę tylko w uszy Theodena? „Stary niedojda! Dwór potomków Eorla to kryta strzechą stodoła, gdzie zbójcy ucztują w zadymionej izbie, a bękarty ich tarzają się razem z psami po podłodze”. Czyś nie słyszał kiedyś tych obelg? Tak mówił Saruman, mistrz Smoczego Języka. Nie wątpię oczywiście, że Smoczy Język wyrażał ten sąd bardziej oględnie i podstępnie pod dachem Theodena. Gdyby miłość do ciebie, Eomerze, i wierność obowiązkom nie zamykały jej ust, usłyszałbyś może od swojej siostry i takie słowa. Ale kto wie, co mówiła w ciemności, gdy była sama, w gorzkie bezsenne noce, myśląc o swoim życiu, z każdym dniem uboższym, w czterech ścianach pokoju, w którym czuła się uwięziona jak leśne zwierzątko w ciasnej klatce.

Eomer nic nie odpowiedział. Patrzał na swoją siostrę, jakby teraz w innym świetle zobaczył wszystkie dni dzieciństwa i młodości przeżyte z nią razem.

- Wiem o tym, coś ty odgadł, Eomerze – odezwał się Aragorn. – Wśród ciosów, które nam los gotuje na tym świecie, mało jest równie gorzkich i tak zawstydzających dla męskiego serca, jak miłość ofiarowana przez piękną i godną czci dziewczynę, gdy jej nie można odpowiedzieć wzajemnością. Ból i żal ani na chwilę nie opuściły mnie, odkąd w Dunharrow pożegnałem księżniczkę tak głęboko zrozpaczoną, aby przemierzyć Ścieżkę Umarłych, i żaden strach na tej Ścieżce nie stłumił we mnie lęku o dalsze losy Eowiny. A jednak, Eomerze, wiem, że ciebie ona kocha głębiej niż mnie. Ciebie bowiem zna dobrze, we mnie zaś pokochała tylko cień i marzenie, nadzieję sławy i wielkich czynów, urok nieznanych krajów, odległych od stepów Rohanu,

Może mam moc, by uzdrowić jej ciało i przywołać je do powrotu z mrocznych dolin. Ale nie wiem, do czego się zbudzi: do nadziei, do zapomnienia czy też do rozpaczy. Jeśliby się zbudziła w rozpaczy, umrze, chyba że uzdrowi ją inne lekarstwo, którym ja nie rozporządzam. Byłaby to wielka strata, tym bardziej że twoja piękna siostra zdobyła ostatnimi czynami miejsce wśród najsławniejszych księżniczek świata.

Aragorn pochylił się, zajrzał w jej twarz białą jak lilie, ściętą lodem, zastygłą niby kamienna rzeźba. Pocałował jej czoło szepcząc łagodnie:

- Zbudź się, Eowino, córko Eomunda! Twój nieprzyjaciel zginął z twojej ręki!

Nie poruszyła się, lecz zaczęła oddychać głębiej, tak że widać było jak pod białym prześcieradłem pierś podnosi się i opada miarowo. Znowu więc Aragorn skruszył dwa liście ziela athelas i rzucił je na kipiącą wodę: przemył naparem czoło chorej i prawe ramię, zimne i bezwładnie spoczywające na kołdrze.

            Może Aragorn rzeczywiście posiadał jakąś zapomnianą czarodziejską moc dawnego plemienia Dunedainów, a może słowa jego wzruszyły słuchaczy, dość, że gdy słodki zapach ziela rozszedł się po izbie, wszystkim zebranym wydało się, że od okna powiał świeży wiatr, który nie niósł z sobą żadnych woni, lecz powietrze świeże, czyste, młode, nie skażone oddechem żadnego żywego stworzenia, płynące prosto z ośnieżonych szczytów, spod kopuły gwiazd albo z dalekich wybrzeży obmywanych srebrną pianą morza.

- Zbudź się, Eowino, księżniczko Rohanu! – powtórzył Aragorn ujmując jej prawą rękę w swoją dłoń. – Zbudź się! Cień przeminął, ciemności rozwiały się, świat jest znowu jasny. – Cofnął się, powierzając rękę chorej Eomerowi. – Zawołaj ją, Eomerze – powiedział i cicho wyszedł z pokoju.

- Eowino! Eowino! – krzyknął Eomer z płaczem.

Księżniczka otworzyła oczy.

- Eomer! Co za szczęście! Mówili mi, żeś poległ. Ach nie, to mi tylko podszeptywały złe głosy we śnie. Czy długo spałam?

- Niedługo, siostro – odparł Eomer. – Nie myśl już o tym.

- Jestem dziwnie zmęczona – powiedziała. – Muszę chwilę odpocząć. Ale powiedz mi, co się stało z królem Marchii? Niestety, wiem, że to nie był sen, nie próbuj mnie łudzić. Zginął, sprawdziły się moje przeczucia.

- Umarł – powiedział Eomer – lecz przed śmiercią przekazał słowa pożegnania dla Eowiny, droższej mu niż rodzona córka. Spoczywa w chwale w wielkiej Sali Wieżowej Gondoru.

- Bolesna nowina, a mimo to dobra ponad spodziewanie; o takiej śmierci dla niego nie śmiałam marzyć w ponurych latach, gdy zdawało się, że Dom Eorla mniej godny się stał chwały niż najnędzniejsza pasterska chata. A co się stało z giermkiem króla, niziołkiem? Wiesz, Eomerze, zasłużył sobie, żeby go mianować rycerzem Marchii. Mężnie stawał w polu.

- Leży tu obok, chory. Zaraz do niego pójdę – wtrącił się Gandalf. – Ty, Eomerze, zostań tu jeszcze chwilę. Nie rozmawiajcie jednak o wojnie i smutkach, póki Eowina nie odzyska sił. Cieszmy się wszyscy, że się zbudziła, znów zdrowa i pełna nadziei, najwaleczniejsza z księżniczek!

- Zdrowa? Może. Przynajmniej dopóty, dopóki będę mogła na pustym siodle zastąpić w szeregach Rohanu poległego jeźdźca. Ale pełna nadziei? Nie, nie wiem, czy odzyskam nadzieję – odparła Eowina.

 

G

andalf i Pippin weszli do pokoju, gdzie leżał Merry, i zastali tu, przy wezgłowiu hobbita, Aragorna.

- Mój biedny, kochany Merry! – zawołał Pippin podbiegając do łóżka, wydało mu się bowiem, że przyjaciel wygląda gorzej niż przedtem, twarz jego przybrała szary odcień i jakby postarzała, napiętnowana troską i smutkiem. Strach zdjął nagle Pippina, że Merry umiera.

- Nie bój się – uspokoił go Aragorn. – Zjawiłem się w porę, przywołałem go już z powrotem do życia. Jest bardzo zmęczony i zasmucony; odniósł taką samą ranę jak Eowina, bo odważył się zadać cios straszliwemu przeciwnikowi. Ale te rany zagoją się, zwycięży je ten silny i wesoły duch, który w nim tkwi. O przeżytym smutku Merry już nie zapomni, lecz nie straci wesela w sercu, będzie tylko odtąd mądrzejszy.

Aragorn położył dłoń na czole Meriadoka, pogładził łagodnie ciemną czuprynę, dotknął powiek i zawołał hobbita po imieniu. A gdy aromat królewskich liści rozszedł się w powietrzu niby zapach sadów i wrzosowiska brzęczącego od pszczół w dzień słoneczny, Merry ocknął się nagle i powiedział:

- Jeść mi się chce. Która to godzina?

- Pora kolacji minęła – odparł Pippin – ale postaram się przynieść ci coś do przegryzienia, jeśli mi tutejsi ludzie nie odmówią.

- Nie odmówią z pewnością – rzekł Gandalf. – Wszystko, co się znajdzie w Minas Tirith, dadzą chętnie dla tego rycerza Rohanu, którego imię cieszy się wielką sławą.

- Świetnie! – wykrzyknął Merry. – W takim razie proszę najpierw o kolację, a potem o fajkę... – Spochmurniał nagle. – Nie, fajki nie chcę. Nie będę już chyba nigdy palił fajkowego ziela.

- Dlaczego? – spytał Pippin.

- Dlatego – z wolna odpowiedział Merry – że stary król nie żyje. Teraz wszystko sobie przypomniałem. Żegnając mnie żałował, że nie miał sposobności pogawędzić ze mną o sztuce palenia fajki. To były niemal ostatnie jego słowa. Nigdy bym nie mógł zapalić fajki bez wspomnienia o nim, Pippinie, i o tym dniu, gdy przybył do Isengardu i potraktował nas tak łaskawie.

- A więc pal fajkę i wspominaj króla Theodena! – rzekł Aragorn. – Miał zacne serce i był wielkim królem; dotrzymał przysięgi i wydźwignął się z mroków w ostatni, piękny, słoneczny poranek. Krótko trwała twoja służba przy nim, ale powinno ci po niej zostać wspomnienie miłe i chlubne do końca twoich dni.

Merry uśmiechnął się na to.

- A więc dobrze – powiedział. – Jeżeli Obieżyświat dostarczy mi wszystkiego, co trzeba, będę ćmił fajeczkę myśląc o królu Theodenie. Miałem w swoim tobołku garść fajkowego ziela, najprzedniejszego z zapasów Sarumana, ale nie wiem, gdzie się po bitwie moje bagaże podziały.

- Grubo się mylisz, mości Meriadoku, jeżeli sądzisz, że przedarłem się przez góry i przemierzyłem pola Gondoru torując sobie drogę ogniem i mieczem po to, żeby zaopatrzyć w fajkowe ziele niedbałego żołnierza, który zgubił cały swój ekwipunek – odparł Aragorn. – Albo się twój tobołek odnajdzie, albo będziesz musiał zwrócić się do tutejszego mistrza zielarza. On powie ci, że nic mu nie wiadomo, jakoby to pożądane przez ciebie ziele posiadało jakieś zalety, wie natomiast, że nazywa się ono wulgarnie fajkowym liściem, naukowo galeną, a w mowie różnych plemion tak czy owak; uraczy cię starym rymowanym porzekadłem, którego sensu sam nie rozumie, po czym z ubolewaniem oświadczy, że ziela tego w Domu Uzdrowień nie ma ani na lekarstwo, ty zaś będziesz mógł się pocieszyć rozmyślaniem o historii języków. Ale teraz muszę cię pożegnać. Nie spałem w takim łóżku, w jakim ty się wylegujesz, odkąd opuściłem Dunharrow, a od wczorajszego wieczora nic w ustach nie miałem.

Merry chwycił jego rękę i ucałował.

- Przepraszam, że cię zatrzymałem – powiedział. – Idź, nie zwlekając dłużej. Od tamtej nocy w gospodzie „Pod Rozbrykanym Kucykiem” w Bree wiecznie ci tylko przysparzamy kłopotów. Ale my, hobbici, taki już mamy zwyczaj, ze w chwilach wzruszenia uciekamy się do błahych słów i mniej mówimy, niż czujemy. Boimy się powiedzieć za dużo. Dlatego brak nam właściwych słów, gdy nie wypada żartować.

- Wiem o tym, znam was dobrze – odparł Aragorn. – Gdyby nie to, nie odpłacałbym wam często tą samą monetą. Niech żyje Shire i nigdy nie straci humoru!

Pocałował Meriadoka i wyszedł zabierając z sobą Gandalfa.

            Pippin został z przyjacielem.

- Kogo w świecie można porównać z Aragornem? – powiedział. – Chyba jednego Gandalfa. Myślę, że między nimi jest jakieś pokrewieństwo. Słuchaj, gapo, przecież twój tobołek leży pod łóżkiem; miałeś go na plecach, kiedy cię spotkałem. Obieżyświat oczywiście widział go przez cały czas, kiedy z tobą rozprawiał. Zresztą ja też mam zapasik fajkowego ziela. Nie żałuj sobie! Liście z Południowej Ćwiartki Shire’u! Nabij fajkę, a ja tymczasem skoczę poszukać czegoś do zjedzenia. A potem wreszcie pogadamy zwyczajnie jak hobbici. U licha! My, Tukowie i Brandybuckowie, nie umiemy długo żyć na wyżynach.

- Nie umiemy – przyznał Merry. – Przynajmniej ja. Jeszcze nie. Ale bądź co bądź umiemy je teraz już dostrzec i uczcić. Myślę, że najlepiej jest, kiedy się po prostu kocha to, do czego serce samo od urodzenia ciągnie; od czegoś przecież trzeba zacząć, a gleba w Shire jest głęboka. Ale istnieją rzeczy głębsze i wyższe. I gdyby nie one, żaden Dziadunio w naszym kraju nie mógłby uprawiać swego ogródka ciesząc się pokojem – czy tym, co mu się pokojem wydaje. Cieszę się, że teraz o tych rzeczach coś niecoś wiem. Ale po co ja o tym gadam. Daj no te liście. I wyjmij z tobołka moją fajkę, jeśli się nie połamała.

 

A

ragorn i Gandalf poszli do Głównego Opiekuna Domu Uzdrowień i poradzili mu, żeby Faramira i Eowinę zatrzymał jeszcze przez czas dłuższy pielęgnując troskliwie.

- Księżniczka Eowina – powiedział Aragorn – będzie się rwała z łóżka i zechce wkrótce wyjść na świat, ale nie trzeba jej na to pozwolić, jeśli da się przekonać, co najmniej przez dziesięć dni.

- Co do Faramira – dodał Gandalf – będzie musiał wkrótce dowiedzieć się o śmierci ojca. Nie należy jednak opowiadać mu całej prawdy o szaleństwie Denethora, póki nie wyzdrowieje zupełnie i nie przyjdzie pora na objęcie przez niego nowych obowiązków. Trzeba dopilnować, żeby Beregond i niziołek, perian, którzy byli świadkami tych strasznych zdarzeń, nie wygadali się przed czasem.

- A jak mam postąpić z drugim perianem, z tym, który leży również chory? – spytał Opiekun.

- Prawdopodobnie zechce już jutro na chwilę wstać – odparł Aragorn. – Można mu na to pozwolić, jeśli będzie miał ochotę. Niech się trochę przespaceruje pod opieką przyjaciół.

- Bardzo dziwne plemię – stwierdził Opiekun kręcąc głową. – Kijem ich nie dobije!

U wejścia do Domów Uzdrowień tłum się zgromadził czekając na Aragorna i pobiegł za nim. Gdy wreszcie zjadł wieczerzę, zaczęli go nagabywać różni ludzie prosząc, żeby uzdrowił temu krewniaka, a innemu przyjaciela niebezpiecznie rannego lub zatrutego przez złowrogi cień. Aragorn wezwał do pomocy synów Elronda i we trzech do późna w noc odwiedzali chorych. Po całym grodzie rozeszła się nowina: „Król wrócił naprawdę”. Gondorczycy nazwali go Kamieniem Elfów, z powodu zielonego klejnotu, który lśnił na jego piersi, i w ten sposób od własnego ludu otrzymał imię, które przepowiedziano mu niegdyś w dniu jego urodzenia.

            Gdy w końcu zabrakło mu sił, owinął się płaszczem i wymknął cichaczem z grodu, aby pod namiotem przespać choć parę godzin do świtu. Rankiem na Wieży powiewała flaga Dol Amrothu, biały okręt niby łabędź kołysał się na błękitnej fali, a lud spoglądając nań dziwił się i pytał sam siebie, czy powrót króla nie był tylko przywidzeniem sennym.


 

Rozdział 9

Ostatnia narada

 

N

azajutrz po bitwie dzień wstał pogodny, lekkie białe obłoczki płynęły po niebie, a wiatr obrócił się ku wschodowi. Legolas i Gimli wcześnie byli na nogach i wyjednali sobie pozwolenie na pójście do grodu, chcieli bowiem co prędzej zobaczyć Meriadoka i Pippina.

- Cieszę się, że obaj żyją – powiedział Gimli. – Dużo mieliśmy z nimi kłopotów w marszu przez Rohan, dobrze, że przynajmniej tyle trudu nie poszło na marne.

Razem wkroczyli do Minas Tirith elf z krasnoludem, a Gondorczycy na ulicach ze zdziwieniem patrzyli na tę osobliwą parę, bo Legolas jaśniał nie spotykaną wśród ludzi urodą i śpiewał idąc w porannym blasku jakąś pieśń elfów czystym i dźwięcznym głosem, Gimli zaś dreptał u jego boku gładząc brodę i rozglądając się ciekawie wkoło.

- Znają się na kamieniarskiej robocie – orzekł przyjrzawszy się murom – ale czasem partaczą. Jak Aragorn obejmie gospodarstwo, zaofiaruję mu usługi naszych kamieniarzy spod Góry; już my zbudujemy mu stolicę, którą będzie mógł się szczycić.

- Przydałoby się tu więcej ogrodów – zauważył Legolas. – Domy są martwe, za mało żywej zieleni, która rośnie i cieszy się z życia. Jeśli Aragorn obejmie gospodarstwo, Leśne Plemię przyśle mu śpiewające ptaki i drzewa, które nie umierają zimą.

 

S

tanęli wreszcie przed księciem Imrahilem. Legolas przyjrzał mu się i złożył niski ukłon, bo poznał człowieka, w którego żyłach płynęła krew elfów.

- Witaj! – powiedział. – Dawno już potomkowie Nimrodel opuścili lasy Lorien, a jednak nie wszyscy, jak widać, pożeglowali z przystani Amroth na zachód, za wielką wodę.

- Tak mówią stare legendy mojej ojczyzny – odparł książę – ale nigdy jeszcze od niepamiętnych lat nie zjawił się w tych stronach syn najpiękniejszego plemienia. Dziwi mnie to spotkanie pośród trosk i wojny. Czego szukasz tutaj?

- Jestem jednym z dziewięciu uczestników wyprawy, którą Mithrandir podjął wyruszając z Imladris – przedstawił się Legolas – i przybyłem tu wraz z moim przyjacielem, tym oto krasnoludem, w świcie Aragorna. Chcielibyśmy zobaczyć się z naszymi druhami, Meriadokiem i Peregrinem, którzy, jak nam mówiono, są twoimi podkomendnymi.

- Znajdziecie ich obu w Domach Uzdrowień. Chętnie was tam zaprowadzę – odparł książę.

- Wystarczy, jeśli będziesz łaskaw dać nam jakiegoś mniej dostojnego przewodnika – rzekł Legolas. – Przyniosłem bowiem wezwanie od Aragorna; nie chce on teraz powracać do grodu, ale ponieważ trzeba, żeby dowódcy naradzili się niezwłocznie, zaprasza ciebie i Eomera do swego namiotu. Mithrandir już tam jest, Aragornowi zależy na pośpiechu.

- Pójdziemy zaraz – odrzekł Imrahil i rozstali się wymieniając jeszcze na pożegnanie uprzejme słowa

- Szlachetny książę i wielki wódz – stwierdził Legolas. – Jeśli Gondor takich mężów ma jeszcze dziś, o zmierzchu swojej historii, jakże wspaniały musiał być ten kraj w chwale swego świtu.

- W kamieniu też wtedy dobrze pracowali – zauważył Gimli. – Najlepsza robota w najwcześniejszych budowlach. Tak to jest z ludźmi; zaczynają gorliwie, ale wiosną zdarzają się przymrozki, a latem burze i późniejsze dzieło nie dotrzymuje pierwszych obietnic.

- Rzadko jednak ziarno obumiera całkowicie – powiedział Legolas. – Czeka nieraz w pyle i zgniliźnie, by wykiełkować mimo wszystko w czasie i w miejscu nieprzewidzianym. Dzieła ludzkie przeżyją nas, mój Gimli.

- A przecież w końcu okażą się tylko cieniem tego, co być mogło – rzekł krasnolud.

- Na to elfy nie znają odpowiedzi – odparł Legolas.

Nadszedł wyznaczony przez księcia sługa, aby ich zaprowadzić do Domów Uzdrowień, gdzie zastali w ogrodzie swych przyjaciół. Radosne to było spotkanie; chwilę przechadzali się razem, korzystając z krótkiego odpoczynku w spokoju i ciszy poranka, chłonąc świeży powiew w tych górnych, wystawionych na wiatr kręgach grodu. Potem, gdy Merry zmęczył się, zasiedli na murze, plecami odwróceni do zielonej oazy otaczającej Domy Uzdrowień, twarzami zaś na południe, ku lśniącej w słońcu Anduinie, która płynęła w oddali tak, że nawet bystre oczy Legolasa nie widziały jej wyraźnie, i ginęła pośród rozległych równin i przymglonej zieleni Lebennin i Południowego Ithilien.

            Legolas milczał, gdy inni gawędzili, wpatrzony w dal, aż dostrzegł w słońcu białe morskie ptaki lecące w górę Rzeki.

- Patrzcie! – zawołał. – Mewy! Lecą w głąb lądu. Dziwi mnie to i niepokoi. Nigdy jeszcze nie spotkałem ich, dopóki nie dotarliśmy do Pelargiru, a i tam słyszałem tylko ich okrzyk w powietrzu, kiedy płynęliśmy do bitwy na okrętach. Wtedy na moment zapomniałem o wojnie na obszarach Śródziemia, bo ich żałosny głos mówił mi o Morzu. Morze! Niestety, nie widziałem go. Ale głęboko w sercach moich współplemieńców drzemie tęsknota do Morza, którą niebezpiecznie jest budzić. Mewy ją we mnie zbudziły. Nie zaznam już spokoju pod dębami i bukami w lesie.

- Nie mów tak! – odparł Gimli. – Zostało nam jeszcze w Śródziemiu mnóstwo rzeczy do zobaczenia i wiele do zrobienia. Gdyby wszystkie elfy odpłynęły z Przystani, świat byłby mniej piękny dla tych, którzy muszą tutaj trwać dalej.

- Mniej piękny i straszny – powiedział Merry. – Nie myśl o Szarej Przystani, Legolasie. Zawsze będą różne istoty, duże albo małe, a nawet przemądrzałe krasnoludy, którym będziesz bardzo potrzebny. Przynajmniej taką mam nadzieję. Chociaż czasem myślę, że najgorsze dni tej wojny są jeszcze przed nami. Jakżebym chciał, żeby się wreszcie skończyła i żeby się skończyła dobrze.

- Nie kracz! – zawołał Pippin. – Słońce świeci, jesteśmy razem dziś, a pewnie potrwa to jeszcze co najmniej parę dni. Opowiedzmy sobie o swoich przygodach. Mów, Gimli! Obaj z Legolasem dziś od rana wiele razy napomykaliście o dziwnej podróży, którą odbyliście z Obieżyświatem, ale nie opowiedzieliście właściwie nic o niej.

- Tu wprawdzie słońce świeci – rzekł Gimli – ale zachowałem po tej podróży wspomnienia, których wolę nie wywoływać z mroku. Gdybym był z góry wiedział, co mnie tam czeka, nawet najserdeczniejsza przyjaźń nie skłoniłaby mnie chyba do wstąpienia na Ścieżkę Umarłych.

- Ścieżka Umarłych! – powtórzył Pippin. – Słyszałem, jak Aragorn wspominał tę nazwę, i dziwiłem się, co to znaczy. Czy możesz mi wytłumaczyć?

- Niechętnie – odparł Gimli. – Spotkał mnie na tej Ścieżce wstyd. Ja, Gimli, syn Gloina, który siebie uważałem za odważniejszego i wytrwalszego od ludzi, a w podziemiach nawet od elfów, zawiodłem się na sobie. Tylko wola Aragorna trzymała mnie podczas tej podróży.

- Wola Aragorna i twoja miłość do niego – powiedział Legolas. – Ktokolwiek bowiem go pozna, musi go pokochać na swój sposób, nawet ta zimna księżniczka Rohirrimów. Opuszczaliśmy Dunharrow o świcie w wigilię tego dnia, w którym ty przybyłeś tam, Merry; strach tak poraził ludzi, że nikt nie zjawił się, by nas pożegnać, prócz tej pięknej dziewczyny, która teraz leży tutaj ciężko ranna. Rozstanie było bolesne, i mnie, gdym na nie patrzał, też serce bolało.

- Ja niestety miałem dość własnych zmartwień – oświadczył Gimli. – Nie, nie chcę mówić o tej podróży.

Umilkł, ale Pippin i Merry tak dopominali się o opowieść, że w końcu Legolas rzekł:

- Powiem wam tyle, ile trzeba, żeby zaspokoić na razie waszą ciekawość. Co do mnie, widma ludzi nie budziły we mnie zgrozy ani strachu, wydawały mi się bowiem bezsilne i wątłe.

Pokrótce opowiedział o upiornej drodze pod górami, o spotkaniu przy Głazie Erech, o spiesznym marszu do odległego o dziewięćdziesiąt trzy staje stamtąd Pelargiru nad Anduiną.

- Cztery dni i cztery noce jechaliśmy bez spoczynku do Czarnego Głazu, aż piątego dnia, kiedy znaleźliśmy się w Cieniu Mordoru, wstąpiła we mnie otucha, bo w ciemnościach Widmowe Wojsko jak gdyby nabrało więcej sił i wyglądało znacznie groźniej. Byli tam wojownicy na koniach i piesi, wszyscy jednak posuwali się równie szybko. Milczeli, ale oczy im błyszczały. Na wyżynie Lamedonu prześcignęli naszych jeźdźców i otoczyli nas, byliby bez nas poszli naprzód, gdyby ich Aragorn nie wstrzymał. Na jego rozkaz cofnęli się natychmiast. „Nawet widma umarłych ludzi są posłuszne jego woli – pomyślałem. – Mogą nam jeszcze oddać duże usługi”. Minął jeden dzień jasny i drugi, w którym słońce nie wzeszło, a my jechaliśmy wciąż dalej, przeprawiając się przez rzeki Kiril i Ringlo. Trzeciego dnia dotarliśmy do Linhiru, przy ujściu Gilrainy. Tam ludzie z Lamedonu bronili brodów przed zbójcami z Umbaru i Haradu, którzy napłynęli z dolnego biegu rzeki. Ale zarówno obrońcy, jak napastnicy porzucili bitwę i uciekli na nasz widok, krzycząc, że zjawił się Król Umarłych. Tylko władca Lamedonu, Angbor, odważył się czekać na niezwykłych gości. Aragorn polecił mu zebrać znów swoich wojowników i po przejściu widmowego wojska pociągnąć za nami, jeśli im starczy odwagi. „W Pelargirze spadkobierca Isildura będzie was potrzebował” – rzekł Aragorn.

            Przeprawiliśmy się więc przez Gilrainę, pędząc wystraszonych sojuszników Mordoru przed sobą, a na drugim brzegu odpoczęliśmy chwilę. Wkrótce bowiem Aragorn zerwał się mówiąc: „Minas Tirith już jest oblężone! Lękam się, że gród padnie, zanim przybędziemy z odsieczą”. Nie czekając, aż noc minie, skoczyliśmy znów na siodła i pomknęli ile sił w koniach przez równiny Lebenninu.

Legolas przerwał, westchnął i zwracając wzrok na południe zaśpiewał z cicha:

 

Srebrem  płyną rzeki od Kelos do Erui

Przez zielone łąki Lebenninu!

Bujna rośnie trawa, na wietrze od Morza

Lilie się kołyszą.

Dzwonią złote dzwonki, mallos i alfirin,

Na wietrze od Morza.

 

- W pieśniach elfów łąki Lebenninu są zielone, wtedy jednak zalegał nad nimi mrok i zdawały się szare wśród czarnej nocy. Po całym ich rozległym obszarze, depcąc kwiaty i trawę, ścigaliśmy nieprzyjaciół od rana i przez następny dzień, aż wieczorem dotarliśmy nad Wielką Rzekę.

Serce mi mówiło, że Morze stąd niedaleko, woda rozlewała się w ciemności szeroka i niezliczone chmary ptactwa gnieździły się po wybrzeżach. Tam na swoją niedolę usłyszałem krzyk mew. Czyż piękna Pani z Lorien nie ostrzegała mnie przed nim? Odtąd już go nie mogę zapomnieć.

- Co do mnie, to nie zwracałem na ptactwo uwagi – rzekł Gimli – bo tam nareszcie zaczęła się na dobre bitwa. W przystani Pelargiru stała główna flota Umbaru, pięćdziesiąt dużych okrętów i mniejszych statków bez liku. Wielu uchodzących przed nami nieprzyjaciół dobiegło wcześniej już do Pelargiru siejąc tam panikę. Niektóre okręty wypłynęły z przystani, próbując uciec w dół Rzeki albo schronić się przy odległym przeciwległym brzegu., a sporo mniejszych statków podpalono, by ich nie oddać w nasze ręce. Ale Haradrimowie, przyciśnięci niejako do muru, zdecydowali się stawić nam czoło i bili się z desperacką furią. Ze śmiechem natarli na nasz mały oddział, bo mieli ogromną jeszcze wciąż przewagę liczebną. Wtedy jednak Aragorn stanął w strzemionach, obrócił się i potężnym głosem krzyknął: „Do mnie. Na Czarny Głaz zaklinam, do mnie!” I nagle Zastęp Cieni, który trzymał się dotychczas za nami, runął naprzód niby szara fala przypływu, zmiatając wszystko, co napotkał na swej drodze. Słyszałem stłumione wołania, nikły głos rogów, szept niezliczonych ust; brzmiało to jak echo jakiejś zapomnianej bitwy z dawnych zamierzchłych Czarnych Lat. Błyskały blade miecze, ale nie dowiedziałem się, czy ostrza ich nie stępiały po wiekach, bo Umarli nie potrzebowali używać innego oręża prócz strachu. Nikt nie ośmielił się im przeciwstawić. Najpierw wpadli na okręty przycumowane przy brzegu, potem zagarnęli te, które stały na kotwicy pośrodku nurtu; załoga, oszalała z przerażenia, skakała za burty z wyjątkiem niewolników przykutych do wioseł. Bez przeszkód, rozbijając w puch resztki uciekających nieprzyjaciół, osiągnęliśmy brzeg Rzeki. Na każdy z dużych okrętów posłał Aragorn jednego z Dunedainów, którzy uspokoili wylękłych galerników i uwolnili ich z łańcuchów. Zanim się ten mroczny dzień skończył, zabrakło nam przeciwników do walki; kto z nich nie zginął lub nie utonął, ten umykał na południe w nadziei, że pieszo uda mu się dotrzeć do swej ojczyzny. Dziwne i niepojęte wydało mi się, że zamiary Mordoru pokrzyżowane zostały za sprawą upiorów szerzących postrach i wylęgłych z ciemności. Pokonaliśmy Nieprzyjaciela jego własną bronią.

- Tak, to dziwna rzecz – przyznał Legolas. – Patrzałem wtedy na Aragorna i myślałem, jak wielkim i groźnym władcą mógłby się stać człowiek o takiej sile woli, gdyby zatrzymał dla siebie Pierścień Władzy. Nie na próżno Mordor tak przed nim drży. Ale to duch szlachetniejszy, ponad pojęcie Saurona; czyż nie jest z rodu pięknej Luthien? Nigdy potomstwo jej nie wyginie, choćby nieprzeliczone lata przeszły nad światem.

- Takie przepowiednie sięgają dalej niż wzrok krasnoludów – rzekł Gimli – ale to prawda, że wspaniały i potężny wydał nam się Aragorn owego dnia. Cała czarna flota znalazła się w jego ręku; wybrał sobie największy okręt i wszedł na jego pokład. Kazał zagrać na wszystkich surmach zdobytych na Nieprzyjacielu; na ten sygnał Zastęp Cieni wycofał się na brzeg. Umarli stanęli tam w ciszy; nie było widać nic prócz ich oczu, świecących czerwonym odblaskiem pożaru okrętów. Aragorn przemówił do nich grzmiącym głosem: „Słuchajcie, co wam oznajmia spadkobierca Isildura! Dopełniliście przysięgi. Wracajcie do swej siedziby i nigdy więcej nie nawiedzajcie dolin. Odejdźcie w pokoju!”

Król Umarłych wystąpił naprzód, złamał włócznię i rzucił jej szczątki na ziemię. Skłonił się nisko, odwrócił i szara chmura jego wojowników zaczęła oddalać się, aż znikła niby mgła rozwiana gwałtownym podmuchem wiatru. Miałem wrażenie, że budzę się ze snu.

Tej nocy odpoczywaliśmy, gdy inni pracowali. Uwolniono wielu jeńców i niewolników, wśród których nie brakowało Gondorczyków, pojmanych w czasie łupieżczych wypadów; wkrótce też zgromadziło się mnóstwo ludzi z Lebennin i Ethiru; przybył Angbor z Lamedonu prowadząc tylu jeźdźców, ilu zdołał zebrać. Skoro strach posiany przez Zastęp Cieni rozwiał się, przyszli nam na pomoc i pragnęli zobaczyć spadkobiercę Isildura, którego imię było już na ustach wszystkich i przyciągało tłumy niby ogień świecący w ciemności.

Opowieść nasza dobiega końca. Wieczorem bowiem i nocą przygotowano okręty do dalszej drogi i obsadzono załogą, a ze świtem flota popłynęła w górę Rzeki. Wydaje się, że to już bardzo dawna historia, a przecież działo się to zaledwie przedwczoraj, rankiem szóstego dnia od wyruszenia z Dunharrow. Aragorn wciąż przynaglał do pośpiechu bojąc się przybyć pod Minas Tirith za późno.

„Czterdzieści dwie staje dzielą Pelargir od przystani w Harlond – powiedział. – A musimy tam dopłynąć jutro. Inaczej wszystko będzie stracone”.

Przy wiosłach siedzieli teraz wolni ludzie i pracowali dzielnie. Posuwaliśmy się jednak wolno, bo pod prąd, a chociaż tu, w dolnym biegu Rzeki nie jest on zbyt ostry, nie wspierał nas w żegludze wiatr. Toteż mimo zwycięstwa odniesionego w Pelargirze ciężko byłoby mi na sercu, gdyby Legolas nie roześmiał się nagle. „Podnieś brodę do góry, synu Durina! – zawołał. – Przypomnij sobie przysłowie: „Kiedy jest najciemniej, wtedy błyska znów nadzieja””. Nie chciał mi wszakże powiedzieć, w czym upatruje nadzieję. Noc nie była ciemniejsza od dnia, a nas paliła niecierpliwość, bo w dali na północy zobaczyliśmy pod chmurami ogromną łunę, Aragorn zaś rzekł: „Minas Tirith płonie!” Lecz około północy rzeczywiście zjawiła się nadzieja. Doświadczeni żeglarze z Ethiru spoglądając na południe przepowiadali zmianę pogody i wiatr od Morza. Daleko jeszcze było do świtu, gdy na maszty wciągnięto żagle i statki popłynęły szybciej, tak że o brzasku dzioby ich pruły ostro białą pianę wody. Dalszy ciąg znasz: około trzeciej godziny poranka przy pomyślnym wietrze i słonecznej pogodzie wpłynęliśmy do przystani Harlond i rozwinęliśmy sztandar idąc do bitwy. Wielki to był dzień, pamiętna zostanie ta godzina, cokolwiek miałoby się w przyszłości zdarzyć.

- Cokolwiek się zdarzy, wielkich czynów nic nie umniejszy – powiedział Legolas. – Przejście Ścieżki Umarłych było wielkim czynem i wielkim czynem zostanie, choćby w Gondorze zabrakło kiedyś ludzi, aby o nim wyśpiewali pieśń.

- Kto wie, czy nie dojdzie do tego – rzekł Gimli. – Aragorn i Gandalf miny mają zatroskane. Ciekaw jestem, co tam uradzą pod namiotem w polu. Zgadzam się z Meriadokiem i także bym pragnął, żeby tym naszym zwycięstwem zakończyła się już wojna. Ale jeżeli zostało jeszcze coś do zrobienia, chciałbym w tym wziąć udział dla honoru plemienia spod Samotnej Góry.

- A ja dla honoru plemienia z Wielkiego Lasu – powiedział Legolas – i z miłości do Władcy Krainy Białego Drzewa.

Przyjaciele umilkli, chociaż długo jeszcze siedzieli w tym górującym nad polami ogrodzie, każdy zatopiony we własnych myślach. A dowódcy tymczasem toczyli naradę.

 

K

siążę Imrahil pożegnawszy Gimlego i Legolasa natychmiast wysłał gońca po Eomera i razem z nim wyszedł z grodu spiesząc ku namiotowi Aragorna, ustawionemu na polu niedaleko od miejsca, gdzie poległ król Theoden. Zastali tam prócz Aragorna i Gandalfa synów Elronda, również wezwanych na naradę.

- Najpierw chcę wam przekazać ostatnie słowa Namiestnika Gondoru, które przed zgonem w mojej obecności wypowiedział – zagaił Gandalf. – Denethor rzekł: „Na krótko, na jeden dzień może zatryumfujesz na polu bitwy. Ale przeciw potędze, która rozrosła się w Czarnej Wieży, nic nie wskórasz”. Nie wzywam was, za jego przykładem, do rozpaczy, ale do rozważenia zawartej w tych słowach prawdy.

Kryształy nie kłamią, nawet władca Barad-Duru do tego zmusić ich nie umie. Może jednak podsuwać słabszemu duchem człowiekowi te widoki, które sam wybierze, lub też narzucić mu błędne ich rozumienie. Mimo wszystko nie wątpię, że Denethor, gdy zobaczył potężne siły zgromadzone przeciw nam w Mordorze i wciąż narastające – zobaczył rzeczy prawdziwe.

Ledwie nam starczyło sił, żeby odepchnąć pierwsze poważne natarcie. Następne będzie z pewnością jeszcze groźniejsze. W tej wojnie, jak słusznie mówił Denethor, nie mamy nadziei na ostateczne zwycięstwo. Nie da się osiągnąć go zbrojnie czy to siedząc w grodzie i wytrzymując jedno oblężenie po drugim, czy to ruszając w otwarte pole za Rzekę, gdzie musielibyśmy ulec miażdżącej przewadze. Możemy wybierać między tymi dwiema możliwościami, a obie są złe. Ostrożność radziłaby umocnić posiadane fortece i czekać na napaść. W ten sposób przedłużylibyśmy czas, jaki nam został jeszcze do życia.

- A więc radzisz zamknąć się w Minas Tirith czy też w Dol Amroth albo w Dunharrow i siedzieć tam jak dzieci w zamku z piasku, gdy nadciąga fala przypływu? – zapytał Imrahil.

- Nie byłoby to nic nowego – odparł Gandalf. – Czy wiele więcej robiliście przez cały czas panowania Denethora? Ale ja tego nie radzę. Powiedziałem, że tak radziłaby ostrożność. Nie jestem zwolennikiem ostrożności. Stwierdziłem, że nie da się osiągnąć zwycięstwa czynem zbrojnym. Wierzę nadal w zwycięstwo, nie liczę tylko na siłę oręża. Pamiętajmy, że główną sprężyną wojennych poczynań Mordoru jest Pierścień Władzy, fundament siły Barad-Duru, nadzieja Saurona.

Wszyscy tu obecni wiedzą o tej sprawie dość, by jasno rozumieć położenie nasze i Saurona. Jeżeli Nieprzyjaciel odzyska Pierścień, na nic się nie zda nasze męstwo; Sauron odniesie zwycięstwo szybkie i tak pełne, że nikt nie mógłby spodziewać się końca jego tryumfów, póki trwać będzie ten świat. Jeśli Pierścień zostanie zniszczony, Sauron upadnie, i to tak głęboko, że nie sposób przewidywać, by kiedykolwiek powstał. Straci bowiem najcenniejszą cząstkę swojej potęgi, tę, która miał na początku, która była nieodłączna od jego istoty; wszystko, cokolwiek z jej pomocą zdziałał i rozpoczął – zwali się wtedy w gruzy, on zaś na zawsze będzie pokonany, zmieni się w nędznego złego ducha, który w ciemnościach sam siebie zżera, nie mogąc na nowo przybrać kształtu ani rosnąć. Wtedy świat byłby uwolniony od wielkiego zła.

Inne złe siły mogą się pojawić, bo Sauron też jest tylko sługą i wysłannikiem. Ale nie do nas należy panowanie nad wszystkimi falami przepływającymi przez ten świat; my mamy za zadanie zrobić, co w naszej mocy, dla tej epoki, w której żyjemy, wytrzebić chwasty ze znanego nam pola, aby przekazać następcom rolę czystą, gotową do uprawy. Jaka im będzie sprzyjała pogoda, to już nie nasza rzecz i  na to nie możemy mieć wpływu.

Sauron wszystko to dobrze wie i wie, że skarb, który niegdyś utracił, został odnaleziony. Nie wie jednak, gdzie jest ten skarb... przynajmniej mam nadzieję, że tego jeszcze nie wie. Toteż dręczą go wątpliwości. Gdyby Pierścień był w naszym posiadaniu, są między nami ludzie dość silni, by nim się posłużyć. To również wie Sauron. Nie mylę się chyba, Aragornie, zgadując, że pokazałeś mu się w krysztale Orthanku?

- tak, zrobiłem to przed wyjazdem z Rogatego Grodu – odparł Aragorn. – Osądziłem, że czas dojrzał do tego i że kryształ nie przypadkiem wpadł mi w ręce. Było to w dziesięć dni po wyruszeniu powiernika Pierścienia znad wodogrzmotów Rauros na wschód; uważałem, że trzeba odciągnąć Oko Saurona od jego własnej krainy. Zbyt nieliczni byli śmiałkowie, którzy odważali się rzucać mu wyzwanie, odkąd powrócił do Czarnej Wieży. Gdybym jednak był przewidział, jak błyskawicznie odpowie przyspieszeniem napaści, może bym się nie ośmielił mu pokazać. O mały włos, a nie zdążyłbym z odsieczą do Minas Tirith.

- Nie rozumiem – odezwał się Eomer. – Powiedziałeś, Gandalfie, że wszelkie wysiłki byłyby daremne, gdyby Sauron odzyskał Pierścień. Czyżby on nie zaniechał daremnej napaści, gdyby podejrzewał, że my posiadamy Pierścień?

- Nie jest pewny – odparł Gandalf – i nie budował swojej potęgi na biernym oczekiwaniu, aż przeciwnik umocni swoje stanowisko, jak to my robiliśmy. Wie też, że z dnia na dzień nie nauczylibyśmy się wykorzystywać w pełni władzy Pierścienia. Pierścień może mieć jednego tylko pana, nigdy kilku naraz. Może Sauron czyha na wybuch sporu między nami; gdyby jeden z najsilniejszych wśród nas zagarnął skarb poniżając innych, Sauron mógłby może coś na tym zyskać, gdyby się w porę zorientował.

Toteż czuwa i śledzi nas. Dużo widzi, dużo słyszy. Nazgule wciąż krążą nad światem. Dzisiaj przed wschodem słońca przelatywały nad tym polem, chociaż mało kto z utrudzonych i śpiących ludzi to zauważył. Bada znaki: miecz, który ongi zabrał mu Pierścień i który teraz przekuto na nowo; wiatr, który się obrócił na naszą korzyść; niespodziewaną porażkę pierwszego natarcia; upadek swego wielkiego wodza.

Przez ten czas, gdy tutaj obradujemy, jego wątpliwości jeszcze się wzmogły. Oko wysilone śledzi nas, niemal ślepe na wszystko inne. Musimy je na sobie jak najdłużej skupić. W tym cała nadzieja. Moja rada jest więc taka: Nie mamy Pierścienia. Mądrość czy też szaleństwo kazało nam wysłać go tam, gdzie może zostać zniszczony, zamiast czekać, by nas zniszczył. Bez niego nie możemy siłą przeciwstawić się potędze Saurona. Ale musimy za wszelką cenę odwrócić uwagę Oka od istotnego niebezpieczeństwa, które mu grozi. Nie możemy zwyciężyć orężem, lecz walką orężną możemy wzmocnić tę nikłą szansę, jedyną szansę, jaką ma powiernik Pierścienia, by spełnił swoją misję.

Trzeba podjąć to, co zaczął Aragorn, zmusić Saurona do wypuszczenia ostatniej strzały z kołczana. Wywabić do walki wszystkie jego siły, aby z nich ogołocił własny kraj. Ruszymy na spotkanie z Nieprzyjacielem natychmiast. Staniemy się przynętą, chociaż pewnie wpadniemy w jego paszczę. Chwyci tę przynętę jako jedyną szansę albo z chciwości, pomyśli bowiem, że nasze zuchwalstwo jest dowodem zaufania nowego posiadacza Pierścienia. Powie sobie: „A więc tak! Zbyt pospiesznie i za daleko nowy władca wysuwa głowę. Niech no podejdzie bliżej, a już ja go przyłapię w potrzask, z którego się nie wymknie. Zmiażdżę go, a skarb, który miał czelność zagarnąć, znów będzie mój i to na wieki!”

Musimy z otwartymi oczyma wleźć do pułapki, odważnie, bez wielkiej nadziei na własne ocalenie. Bardzo wydaje się prawdopodobne, że zginiemy w boju z ciemnością, w krainie cieni, z dala od ojczyzny i przyjaciół; nawet jeżeli Barad-Dur rozsypie się w gruzy, my nie dożyjemy może nowych, lepszych czasów. Mimo to uważam, że obowiązek nakazuje nam tak właśnie postąpić. Zresztą lepiej zginąć w ten sposób niż inaczej, bo zguba nieuchronnie spotkałaby nas i tak, gdybyśmy bezczynnie tutaj czekali, ale wtedy ginęlibyśmy wiedząc, że nowy, lepszy dzień nigdy nad światem nie wzejdzie.

Długą chwilę trwało milczenie. Wreszcie odezwał się Aragorn.

- Skoro zacząłem, pójdę aż do końca tą drogą. Stanęliśmy teraz na krawędzi, gdzie się spotyka nadzieja z rozpaczą; wahając się, na pewno runiemy w przepaść. Nie wolno dziś odrzucać rady Gandalfa, bo prowadzona przez niego od lat walka z Sauronem teraz dojrzała do ostatecznej próby. Gdyby nie Gandalf, dawno wszystko byłoby stracone. Jednakże nie chcę nikomu narzucać mojej woli. Niech każdy sam dokona wyboru.

Zabrał głos Elrohir:

- Po to wędrowaliśmy aż tutaj z dalekiej północy i taką samą radę przynieśliśmy od naszego ojca Elronda. Nie zawrócimy z drogi.

- Co do mnie – rzekł Eomer – niewiele wiem o tych trudnych i tajemniczych sprawach. Ale też nie potrzebna mi głębsza wiedza. Wystarczy mi wiedzieć, że mój przyjaciel Aragorn ocalił mnie i mój lud. Pójdę za jego wezwaniem.

- Ja zaś uważam się za lennika króla Aragorna, czy on tego żąda, czy nie – powiedział książę Imrahil. – Jego życzenie jest dla mnie rozkazem. Pójdę za nim. Tymczasem jednak zastępuję Namiestnika Gondoru i winienem przede wszystkim myśleć o plemieniu, które mi powierzono w opiekę. Nie wolno zaniedbać całkowicie ostrożności. Musimy być przygotowani zarówno na nieszczęśliwy, jak i pomyślny wynik przedsięwzięcia. Zostaje mimo wszystko iskra nadziei, że zwyciężymy, a w takim razie Gondor warto zabezpieczyć. Nie chciałbym wrócić zwycięski do zburzonego grodu i wyniszczonego kraju. A mogłoby się to stać za naszymi plecami. Rohirrimowie donieśli, że na prawym skrzydle została armia nieprzyjacielska jeszcze nie tknięta.

- To prawda – rzekł Gandalf. – Nie radzę też wcale, aby gród ogołocić z załogi. Nie potrzebna nam w tej wyprawie na wschód armia, która by mogła poważnie zagrozić Mordorowi, lecz taka, która wystarczy, by skusić Nieprzyjaciela do stoczenia bitwy. Ważny jest też pośpiech. Pytam więc dowódców wojskowych, jakie siły mogą zebrać i mieć gotowe do wymarszu najdalej za dwa dni? Muszą to być ludzie mężni, świadomi niebezpieczeństwa i gotowi zmierzyć się z nim dobrowolnie.

- Wszyscy są strudzeni, wielu jest ciężej lub lżej rannych – powiedział Eomer. – Ponieśliśmy duże straty w koniach, co dotkliwie umniejsza gotowość naszych oddziałów. Jeśli mamy ruszyć już za dwa dni, nie spodziewam się zgromadzić więcej niż dwa tysiące jeźdźców, tym bardziej że trzeba przecież drugie tyle zostawić do obrony grodu.

- Możemy liczyć nie tylko na oddziały, które walczyły pod Minas Tirith – rzekł Aragorn. – Nowe nadciągną z południowych krajów lennych, skoro już wybrzeże zostało wyzwolone od Nieprzyjaciela. Cztery tysiące ludzi wysłałem z Pelargiru przez Lossarnach dwa dni temu, prowadzi je nieustraszony Angbor. Jeśli wyruszymy dopiero za dwa dni, zdążą tu na czas. Poza tym liczniejsze jeszcze zastępy wezwałem do przybycia drogą wodną, wszelkimi statkami i barkami, jakimi mogą rozporządzać, wiatr jest pomyślny, wiec przypłyną wkrótce, wiele statków już się zjawiło w Harlond. Myślę, że zbierzemy około siedmiu tysięcy konnych i pieszych i mimo to zostawimy w grodzie silniejszą załogę, niż miało Minas Tirith w momencie pierwszej napaści.

- Brama zburzona – przypomniał Imrahil. – Gdzie znaleźć rzemieślników, zdolnych ją odbudować jak należy?

- W Ereborze, w królestwie Daina – odparł Aragorn. – Jeśli nasze nadzieje nie zawiodą, wyślę później Gimlego, syna Gloina, z prośbą o użyczenie nam biegłych robotników spod Samotnej Góry. Ludzie jednak więcej znaczą niż najmocniejsze bramy; nie wstrzyma Nieprzyjaciela żadna brama, jeśli opuszczą ją obrońcy.

 

N

a tym skończyła się narada dowódców. Postanowiono wyruszyć w dwa dni później, w sile siedmiu tysięcy, jeżeli uda się tyle żołnierzy zebrać; znaczną część miała stanowić piechota, bo górzysty kraj, do którego się wybierano, nie nadawał się dla konnicy. Aragorn miał zgromadzić około dwóch tysięcy spośród zwerbowanych na południu lenników; Imrahil przyrzekł trzy i pół tysiąca wojowników, Eomer – pięciuset Rohirrimów, którzy stracili konie, lecz byli zdolni do walki; sam zaś miał stanąć na czele pięciuset doborowych jeźdźców; w drugim oddziale jazdy, również złożonym z pięciuset konnych, mieli jechać Dunedainowie i rycerze z Dol Amrothu; w sumie – sześć tysięcy pieszych i tysiąc konnych. Główne siły Rohirrimów, którzy mieli wierzchowce i sami byli w pełni zdolni do władania bronią, około trzech tysięcy jeźdźców, miały strzec Zachodniego Szlaku przed nieprzyjacielską armią z Anorien. Natychmiast rozesłano zwiadowców na północ i na wschód, żeby przepatrzyli kraj między Osgiliath a drogą do Minas Morgul.

            Gdy zakończono obrachunek sił, zarządzono przygotowania do wyprawy i opracowano marszrutę, nagle Imrahil wybuchnął śmiechem.

- Doprawdy! – wykrzyknął. – To najwspanialszy żart w dziejach Gondoru. Ruszamy w siedem tysięcy, z oddziałem, godnym stanowić w najlepszym razie tylko przednią straż tej armii, którą rozporządzaliśmy za dni naszej potęgi, aby sforsować ścianę gór i niezdobytą Czarną Bramę! Równie dobrze mogłoby dziecko napaść na zakutego w zbroję rycerza, mając łuk ze sznurka i strzałę z wierzbowej gałązki. Jeżeli Władca Ciemności rzeczywiście tak dużo wie, jak nam to mówiłeś, Mithrandirze, to pewnie zamiast drżeć ze strachu uśmiecha się w tej chwili, pewny, że zgniecie nas jednym palcem niby natrętną osę, która go chciała ukłuć.

- Nie. Będzie próbował złowić osę, żeby jej wyrwać żądło – odparł Gandalf. – Są też wśród nas tacy, których imię więcej na wojnie znaczy niż tysiąc zakutych w zbroję rycerzy. Nie. Sauron nie będzie się uśmiechał.

- Ani my – powiedział Aragorn. – jeśli to żart, to zbyt gorzki, by pobudzać do uśmiechów. Ale to nie żart, lecz ostatnie posunięcie, które rozstrzygnie i tak czy owak zakończy bardzo groźną grę. – Dobył Andurila i podniósł go w blask słońca. – Nie wrócisz już do pochwy, póki nie rozegra się ostatnia bitwa! – rzekł.


 

Rozdział 10

Czarna Brama

 

W

 W dwa dni później armia gotowa do wymarszu zebrała się na polach Pelennoru. Banda ludzi i orków służących Sauronowi posunęła się z Anorien ku grodowi, lecz zaatakowana i rozbita przez Rohirrimów pierzchła niemal bez walki w stronę Kair Andros; kiedy więc to zagrożenie znikło i nadeszły posiłki z południa, gród był dość dobrze zabezpieczony. Zwiadowcy stwierdzili, że na wschodnim szlaku aż po Rozstaje Dróg przy pomniku obalonego króla nigdzie nie ma nieprzyjacielskich wojsk. Wszystko było gotowe do ostatniej próby, Legolas i Gimli na jednym koniu jechali w oddziale Aragorna; Gandalf, Dunedainowie i synowie Elronda należeli do jego przedniej straży. Ale Merry ku swemu wielkiemu zawstydzeniu nie uczestniczył w wyprawie.

- Brak ci jeszcze sił do takiej podróży - powiedział Aragorn - nie masz się jednak czego wstydzić. Gdybyś nawet w tej wojnie nic więcej nie zdziałał, już zdobyłeś prawo do największej chluby. Peregrin będzie z nami jako przedstawiciel plemienia hobbitów z Shire'u. Nie zazdrość mu tego niebezpiecznego zaszczytu, bo chociaż sprawiał się dzielnie, o tyle, o ile mu na to pozwalały okoliczności, nie dorównał jeszcze twoim wyczynom. Wiedz też, że w gruncie rzeczy wszyscy są jednako narażeni. Może nam przyjdzie zginąć pod Bramą Mordoru, a wówczas ty będziesz walczył na ostatniej placówce, czy tutaj, czy gdziekolwiek cię nawała ciemności dosięgnie. Bywaj zdrów!

Stał więc Merry zrozpaczony i patrzał na wyciągnięte w szyku szeregi. Towarzyszył mu Bergil, również smutny, bo ojciec jego miał maszerować w oddziale ochotników z grodu, nie mogąc powrócić do królewskiej gwardii, póki nie zostanie osądzony. Do tego samego oddziału włączono Pippina jako żołnierza Gondoru. Merry widział go z dość bliska, małą, lecz dzielnie sprężoną figurkę między rosłymi ludźmi z Minas Tirith.

            Zagrały trąby i armia ruszyła w pochód. Pułk za pułkiem, kompania za kompanią przesuwały się dążąc na wschód. Dawno już zniknęli z oczu na drodze wiodącej ku Grobli, a Merry wciąż stał zamyślony na miejscu. Ostatni odblask porannego słońca zamigotał w grotach włóczni i hełmach i zgasł w oddali., lecz hobbit nie mógł się zdecydować na powrót do miasta; zwiesił głowę, zasmucony rozłąką z przyjaciółmi i bardzo samotny. Wszyscy najbliżsi sercu odeszli i zniknęli we mgle osnuwającej widnokrąg na wschodzie, nie było też wielkiej nadziei, że kiedykolwiek w życiu zobaczy ich znowu. Jak gdyby rozbudzony przez ten bolesny nastrój, ból w ręce odezwał się na nowo; Merry czuł się stary i słaby, a słońce zdawało mu się dziwnie blade. Ocknął się, gdy Bergil dotknął jego ramienia.

- Chodźmy, dzielny perianie - powiedział chłopiec. - jesteś jeszcze cierpiący, jak widzę. Odprowadzę cię do Domów Uzdrowień. Nic się nie bój! Nasi wrócą. Nikt nie pokona ludzi z Minas Tirith, tym bardziej teraz, kiedy jest z nimi Kamień Elfów, no i gwardzista Beregond!

 

P

rzed południem armia dotarła do Osgiliath. Krzątali się tam robotnicy i rzemieślnicy, ilu ich zdołano zgromadzić. jedni wzmacniali promy i związane z czółen mosty, które nieprzyjaciel zbudował, a potem przed ucieczką częściowo zniszczył; inni porządkowali w składach zapasy i zdobycze, a jeszcze inni na wschodnim brzegu Rzeki sypali pospiesznie obronne szańce. Czoło pochodu minęło ruiny Dawnego Gondoru i przeprawiwszy się przez Anduinę pociągnęło dalej gościńcem, który za dobrych czasów łączył piękną Wieżę Słońca ze strzelistą Wieżą Księżyca, dziś przezwaną Minas Morgul i sterczącą nad przeklętą doliną. O pięć mil za Osgiliath rozbito obóz kończąc marsz dzienny.

            Jeźdźcy wszakże pocwałowali dalej, by przed wieczorem stanąć u Rozstaja Dróg. W wielkim kręgu drzew cisza panowała zupełna; nie widać było nigdzie w pobliżu nieprzyjaciół, nie słychać było krzyków ani wołania, żadna strzała nie świsnęła spośród skalnych złomisk czy też z gęstwy zarośli, a mimo to w miarę posuwania się naprzód wszyscy wyczuwali czujne napięcie całej okolicy. Drzewa, kamienie i liście jak gdyby nasłuchiwały. Ciemności rozproszyły się i słońce zachodziło w blasku nad doliną Anduiny, a białe szczyty gór rumieniły się w niebieskiej dali, lecz nad Ered Duath zalegał cień i mrok.

            Aragorn rozstawił trębaczy na każdej z czterech dróg rozbiegających się z kręgu drzew, by zagrali głośną fanfarę, po czym heroldowie obwieścili donośnie: "Prawi władcy Gondoru powrócili i obejmują znów w posiadanie podległy sobie kraj!" Strącono i rozbito szkaradny łeb orka sterczący na kamiennym posągu i osadzono z powrotem na swym miejscu głowę króla, nie tykając jednak wieńca białych i złocistych kwiatów, które ją oplotły koroną; ludzie zmyli i zatarli też bluźniercze znaki, którymi orkowie splugawili kamienny cokół.

            Podczas narady były głosy, aby zacząć od ataku na Minas Morgul, gdyby zaś udało się wieżę zdobyć, zburzyć ją doszczętnie. "Kto wie - mówił Imrahil - czy droga prowadząca stamtąd na przełęcz nie okaże się dogodniejsza do głównego natarcia na siedzibę Nieprzyjaciela niż Czarna Brama od północy". Gandalf jednak sprzeciwiał się temu stanowczo z uwagi na złą sławę tej doliny, której okropność przyprawiała ludzi o obłęd, a także z powodu wiadomości dostarczonych przez Faramira. Jeśli bowiem powiernik Pierścienia rzeczywiście tę drogę obrał, nie wolno było na nią ściągnąć uwagi czujnego Oka Mordoru. Gdy więc nazajutrz cała armia dołączyła się do przedniej straży, rozstawiono silne warty na Rozstaju Dróg, aby bronić tego miejsca w wypadku gdyby Nieprzyjaciel próbował przez przełęcz Morgul wysłać jakieś wojska lub ściągnąć tędy posiłki z południa. Do tej służby przeznaczono najlepszych łuczników znających teren w Ithilien; mieli oni ukryci w lesie i na stokach czuwać wokół Rozstaja Dróg. Gandalf i Aragorn wraz z czołowym oddziałem podjechali jednak do wylotu doliny Morgul, żeby spojrzeć z dala na przeklętą fortecę.

            Ukazała im się ciemna i cicha, bo orkowie oraz inni pośledniejsi słudzy Władcy Ciemności, zazwyczaj stanowiący jej załogę, wyginęli w bitwie. Nazgulów zaś nie było teraz w tych stronach. Mimo to powietrze doliny zadawało się ciężkie od grozy i wrogości. Gondorczycy rozwalili most i podpalili cuchnące łąki, po czym opuścili to miejsce.

 

N

astępnego dnia, trzeciego od wyruszenia z Minas Tirith, armia rozpoczęła marsz gościńcem na północ. Tą drogą było od Rozstaja do Morannonu około stu mil, nikt też nie mógł przewidzieć, co ich czeka, zanim do celu dotrą. Posuwali się jawnie, chociaż ostrożnie, poprzedzani przez konnych zwiadowców i strzeżeni z obu stron  gościńca, zwłaszcza od wschodu, przez pieszych; tu bowiem biegł wzdłuż drogi ciemny gąszcz, teren był zryty rozpadlinami zjeżony skałkami, nad którymi piętrzył się wydłużony, ponury grzbiet Efel Duath. Pogoda była dość piękna, wiatr wciąż dmuchał od zachodu, lecz nic nie mogło rozwiać mroków i posępnych mgieł lgnących do zboczy Gór Cienia; zza ich ściany wzbijały się niekiedy słupy gęstego dymu tworząc ciemne chmury wysoko na niebie.

            Od czasu do czasu na rozkaz Gandalfa heroldowie powtarzali zawołanie: "Władcy Gondoru wracają! Niech bezprawni posiadacze opuszcza ten kraj i oddadzą go prawowitemu gospodarzowi".

- Nie powinni wołać: "Władcy Gondoru", lecz "Król Elessar powrócił" - rzekł Imrahil. - To przecież prawda, chociaż król jeszcze nie objął tronu, a na Nieprzyjacielu większe zrobi wrażenie, jeśli heroldowie będą rozgłaszać to imię.

Odtąd więc trzy razy dziennie heroldowie oznajmiali pochód króla Elessara. Nikt jednak nie odpowiedział na to wyzwanie.

            Jakkolwiek posuwali się pozornie bez przeszkód, ciężar niepokoju przytłaczał wszystkie serca, od najwyższych dowódców do ostatniego żołnierza, z każdą zaś przebytą milą potęgowały się złe przeczucia. Pod koniec drugiego dnia od wymarszu z Rozstaja Dróg po raz pierwszy nadarzyła się sposobność do starcia z Nieprzyjacielem. Silny oddział orków i ludzi z dalekich wschodnich krajów spróbował wciągnąć przednią straż w zasadzkę. Stało się to w tym samym miejscu, gdzie Faramir zaskoczył kiedyś wojska Haradu; droga tu wcinała się głęboko pomiędzy wysunięte ramiona górskiego łańcucha. Lecz zwiadowcy, doświadczeni żołnierze z Henneth Annun prowadzeni przez Mablunga, w porę ostrzegli o niebezpieczeństwie, a zasadzka zmieniła się w pułapkę dla orków. Jeźdźcy bowiem ominęli to miejsce szerokim łukiem od zachodu i natarli z flanki na nieprzyjaciół kładąc większość trupem, a niedobitków przepędzając ku wschodowi i górom. Zwycięstwo to niezbyt jednak podniosło na duchu dowódców.

- To był podstęp - rzekł Aragorn - który miał na celu, jak przypuszczam, omamienie nas rzekomą słabością przeciwnika, nie zaś poważne przeszkodzenie nam w marszu.

Od tego wieczora pojawiały się Nazgule i śledziły wszystkie ruchy armii. Latały wciąż wysoko, niedostrzegalne dla oczu słabszych niż oczy elfa Legolasa, lecz ludzie poznawali ich obecność po gęstnieniu cieni i zamgleniu słońca, a chociaż Upiory Pierścienia nie zniżały się nad wojskiem i milczały, nie trwożąc ludzi krzykiem, siały strach, z którego trudno było się otrząsnąć.

 

T

ak mijał czas i ciągnął się beznadziejny marsz. Czwartego dnia po opuszczeniu Rozstaja, a szóstego od wyjścia z Minas Tirith dotarli do kresu krain kwitnących życiem i wkroczyli na ziemie spustoszone, leżące przed wrotami przełęczy Kirith Gorgor; stąd widzieli bagniska i pustkowia, które ciągnęły się na północ i wschód aż do Emyn Muil. Był to kraj tak posępny i tchnący tak okropną grozą, że co słabszym ludziom zabrakło odwagi, by iść lub jechać dalej ku północy.

            Aragorn patrzył na nich raczej ze smutkiem niż z gniewem, byli to bowiem młodzi chłopcy z Rohanu, z odległej Zachodniej Bruzdy, albo też rolnicy z Lossarnach, którzy od dzieciństwa przywykli Mordor uważać nie za kraj istniejący rzeczywiście, lecz za symbol zła, za legendę, nie mającą nic wspólnego z ich powszednim życiem. Teraz nagle koszmarny sen okazał się okrutną jawą, a nieszczęśnicy nie rozumieli ani sensu tej wojny, ani dlaczego los ich właśnie w jej wiry zepchnął.

- Wracajcie - powiedział im Aragorn - ale zachowajcie przynajmniej tyle honoru, aby nie uciekać w panice. Możecie też spełnić pewne zadanie, aby uniknąć ostatecznej hańby. Kierujcie się na południowy zachód, by trafić do Kair Andros, a jeśli ta placówka, jak przypuszczam, jest w ręku wroga, odbijcie ją, bo to się wam może udać, i utrzymujcie do końca dla ochrony Gondoru i Rohanu.

Niektórzy, zawstydzeni litością wodza, przezwyciężyli swój strach i zostali, by dalej uczestniczyć w wyprawie; inni, ożywieni nową nadzieją, że mają do spełnienia obowiązek nie przekraczający ich sił, odeszli. Ponieważ zaś spory oddział został już przedtem na straży Rozstaja, ledwie sześć tysięcy ruszyło teraz do boju o Czarną Bramę przeciw potędze Mordoru.

 

P

osuwali się wolno, oczekując lada chwila jakiejś odpowiedzi na rzucone wyzwanie, i trzymali się w zwartej kolumnie, bo wysyłanie zwiadowców lub małych patroli zdawało się próżną stratą, osłabiającą tylko główne siły. Wieczorem piątego dnia marszu z doliny Morgul rozbili ostatni obóz i rozpalili ogniska z suchych gałęzi i wrzosów, z trudem zebranych na tej jałowej ziemi. Noc spędzili czuwając, na pół świadomi obecności różnych stworów, które czaiły się wokół, i nasłuchując wycia wilków. Wiatr ustał, powietrze znieruchomiało. Nic prawie nie było widać, mimo czystego nieba i rosnącego od czterech nocy księżyca, bo dymy i opary snuły się nad ziemią, a księżyc przesłaniała mgła Mordoru. Zrobiło się zimno. Nad ranem wiatr się znów podniósł, lecz wiał teraz z północy i wkrótce zmienił się w ostry, chłodny podmuch. Nocne stwory zniknęły, okolica wydawała się pusta. Na północy wśród cuchnących jam pokazały się pierwsze ogromne usypiska żużlu, rumowisk skalnych, spopielałej ziemi - ślady kreciej roboty niewolników Mordoru; na południu i znacznie już bliżej piętrzył się potężny mur Kirith Gorgor, z Czarną Bramą pośrodku, z dwiema wysokimi, ponurymi Zębatymi Wieżami z obu stron. Na ostatnim bowiem etapie marszu dowódcy sprowadzili swoją armię ze starego gościńca w miejscu, gdzie skręcał na wschód, i uniknąwszy w ten sposób zdradzieckich pagórków zbliżali się teraz do Morannonu od północo-zachodu, podobnie jak przedtem Frodo.

            Ujrzeli dwoje ogromnych drzwi Czarnej Bramy, zamkniętych szczelnie pod surowymi łukami sklepień. Na wieżach nie było widać żywej duszy. Panowała cisza, ale cisza pełna napięcia. Doszli więc do celu szaleńczej wyprawy i stanęli bezradnie, zziębnięci w szarym brzasku dnia, przed fortecą i murami tak potężnymi, że nie mogli mieć nadziei próbując je atakować, nawet gdyby przyprowadzili z sobą machiny oblężnicze i gdyby Nieprzyjaciel rozporządzał tylko garstką obrońców, wystarczającą zaledwie do obsadzenia samej Bramy. A przecież, jak wiedzieli, góry i skały nad Morannonem roiły się od ukrytych nieprzyjacielskich żołnierzy, a w ciemnym wąwozie z wydrążonymi tunelami czyhały wrogie siły. Zobaczyli też wszystkie Nazgule krążące niby sępy w powietrzu nad Zębatymi Wieżami, wiedzieli, że są śledzeni, lecz wciąż jeszcze Nieprzyjaciel nie dawał znaku życia.

            Nie mieli wyboru, musieli do końca prowadzić rozpoczętą grę. Aragorn ustawił swoją armię w takim porządku, na jaki teren pozwalał; szeregi skupiły się na dwóch dużych pagórkach, utworzonych ze zgruchotanych kamieni i ziemi podczas długich lat mozolnej pracy orków. Przed nimi ku Mordorowi ciągnęło się niby fosa rozległe bagnisko, pełne cuchnącego błota i zgniłych rozlewisk. Gdy skończono przygotowania, grupa dowódców wysunęła się pod Czarną Bramę w otoczeniu przybocznej straży, z chorągwią, heroldami i trębaczami. Byli w tej grupie Gandalf, jako główny herold, Aragorn, synowie Elronda, Eomer z Rohanu i książę Imrahil; dołączono też Legolasa, Gimlego oraz Pippina, żeby wszystkie plemiona walczące z Mordorem miały swoich świadków w tym poselstwie.

            Zbliżyli się do Morannonu na odległość głosu, rozwinęli sztandar i zadęli w trąby; heroldowie wysunęli się naprzód, by donośnymi głosami dosięgnąć uszu ukrytych za murami.

- Pokażcie się! - krzyknęli. - Niech Władca Kraju Ciemności wyjdzie do nas na rozmowę! Przybywamy wymierzyć sprawiedliwość. Albowiem winien jest napaści na Gondor i zniszczenia tego kraju. Król Gondoru żąda, aby naprawił wyrządzone szkody i wycofał się na zawsze. Wyjdźcie do nas na rozmowę!

Zapadła cisza i przez długą chwilę żaden głos, okrzyk ani szmer nie odpowiedział na wyzwanie. Sauron wszystko jednak z góry obmyślił i zamierzał okrutnie poigrać z myszą, nim zada jej śmiertelny cios. Kiedy dowódcy chcieli zawrócić spod Bramy, nagle ciszę zakłócił przeciągły werbel niby grzmot toczący się wśród gór, a potem ryk rogów tak potężny, że kamienie zadrżały, a ludzie zdrętwieli ogłuszeni. Jedne drzwi Czarnej Bramy otwarły się z głośnym brzękiem i ukazało się w nich poselstwo, wysłane z Czarnej Wieży. Na czele jechał wysoki mąż, odrażającej postaci, na czarnym koniu, jeśli godzi się nazwać koniem ogromną, wstrętną bestię o straszliwym pysku, z łbem podobnym do trupiej końskiej czaszki, ziejącą płomieniem z oczodołów i nozdrzy. Jeździec, owinięty czarnym płaszczem, w wysokim czarnym szyszaku, nie był jednak upiorem, lecz żywym człowiekiem. Imienia tego pełnomocnika Barad-Duru nie zachowała żadna pieśń ani legenda, on sam bowiem go zapomniał, kiedy przedstawiając się rzekł:

- Jestem rzecznikiem Saurona.

Mówiono jednak, że był to odszczepieniec z plemienia tak zwanych Czarnych Numenorejczyków, którzy osiedli w Śródziemiu za czasów potęgi Saurona i oddawali mu cześć, ponieważ rozmiłowali się w tajemnej wiedzy czarnoksięstwa. Ten człowiek oddał się służbie Czarnej Wieży natychmiast po odrodzeniu się jej potęgi, a dzięki chytrości piął się coraz wyżej w hierarchii sług Saurona i pozyskał jego łaski. Zgłębił też sztukę czarnoksięską i znał dość dobrze zamysły swego pana, w okrucieństwie zaś nie ustępował orkom. Takiego parlamentariusza wysłał Sauron w otoczeniu kilku tylko na czarno odzianych żołnierzy, z czarną flagą naznaczoną czerwonym godłem straszliwego Oka. Zatrzymawszy się w odległości paru kroków od grupy Aragorna, poseł Mordoru zmierzył wzrokiem przeciwników i roześmiał się głośno.

- Czy jest w tej zgrai ktoś na tyle poważny, by ze mną prowadzić rokowania? - spytał. - Albo przynajmniej dość rozgarnięty, żeby mnie zrozumieć? Chyba nie ty? - zadrwił zwracając się do Aragorna. - Żeby uchodzić za króla, nie wystarczy przypiąć sobie szkiełko elfów i otoczyć się zbrojną hałastrą. No cóż, każdy rozbójnik z gór może poszczycić się podobną bandą.

Aragorn nic nie odpowiedział, lecz spojrzał tamtemu w oczy i nie odrywał wzroku przez długą chwilę; zmagali się spojrzeniem, a chociaż Aragorn nie poruszył się ani ręką nie sięgnął broni, wysłannik Mordoru zachwiał się i cofnął, jakby pod grozą ciosu.

- Jestem heroldem i posłem, nie godzi się mnie tknąć! – krzyknął.

- Tam gdzie tego rodzaju prawa są w poszanowaniu, poseł zazwyczaj nie pozwala sobie na tak obelżywy ton – odparł Gandalf. – Nikt jednak tutaj nie zamierzał cię tknąć. Nie obawiaj się z naszej strony niczego, dopóki pełnisz swoją misję poselską. Potem wszakże, jeśli twój pan nie okaże rozsądku, wszyscy jego słudzy z tobą włącznie znajdą się rzeczywiście w wielkim niebezpieczeństwie.

- Ach tak! – rzekł poseł Mordoru. – A więc ty jesteś rzecznikiem tej zgrai, siwy brodaczu! Od dawna cię znamy, wiemy wszystko o twoich podróżach, o spiskach i złośliwych przeciw nam intrygach, które knujesz, sam jednak trzymając się zwykle w bezpiecznej odległości. Tym razem nareszcie wysunąłeś swój wścibski nos za daleko, Gandalfie, przekonasz się, co spotyka tych, którzy ośmielają się w swym szaleństwie spiskować przeciw Wielkiemu Sauronowi. Mam tutaj kilka drobiazgów, które on polecił właśnie tobie przekazać, gdybyś ośmielił się przyjść pod jego Bramę.

To rzekłszy skinął na jednego ze swoich żołnierzy, który wystąpił niosąc zawiniątko okryte czarną płachtą.

            Wysłannik Mordoru rozwinął je; ku swemu zdumieniu i rozpaczy towarzysze Aragorna zobaczyli w ręku strasznego posła najpierw krótki mieczyk, który zwykł był nosić przy boku Sam, potem szary płaszcz spięty klamrą elfów, wreszcie kolczugę z mithrilu, którą Frodo ukrywał pod zniszczonym wierzchnim ubraniem. Na ten widok pociemniało im w oczach; mieli wrażenie, że przez chwilę napiętej ciszy świat zatrzymał się w biegu, serca w ich piersi zamarły i ostatni iskra nadziei zgasła. Pippin stojący za księciem Imrahilem skoczył naprzód z okrzykiem bólu.

- Spokój! – surowo rozkazał Gandalf osadzając hobbita w miejscu.

Wysłannik Mordoru roześmiał się szyderczo.

- A więc przyprowadziliście z sobą więcej tych pokurczów! – zawołał. – Trudno pojąć, jaki z nich pożytek, w każdym razie wysłanie ich jako szpiegów do Mordoru to pomysł przekraczający nawet granice waszego znanego szaleństwa. Mimo wszystko, dziękuję temu smykowi, bo dostarczył mi dowodu, że nie pierwszy raz widzi te rzeczy; próżno teraz wypieralibyście się, że je znacie.

- Nie myślę się tego wypierać – odparł Gandalf. – Tak jest, znam te rzeczy i całą ich historię; ty natomiast mimo swej pychy, nikczemny rzeczniku Mordoru, niewiele o nich wiesz. Dlaczego je tutaj przyniosłeś?

- Zbroja krasnoludów, płaszcz elfów, miecz dawno obalonych władców Zachodu i szpieg z nędznego kraiku zwanego Shire’em... Wzdrygnąłeś się? Tak, tak, o tym kraiku także nam wszystko wiadomo. A więc – mamy niezbite dowody spisku. Może ten, który te rzeczy nosił, jest wam obojętny i jego los wcale was nie wzrusza, a może przeciwnie, jest wam bardzo drogi? Jeśli tak, radzę wam iść po rozum do głowy, po tę resztkę rozumu, jaka wam została. Sauron nie cacka się ze szpiegami, a los tego pokurcza zawisł od tego, co teraz postanowicie.

Nikt mu nie odpowiedział, ale rzecznik Mordoru spostrzegł bladość na ich twarzach i wyraz grozy w oczach; roześmiał się znowu, rad z celności zadanego ciosu.

- A więc tak! – powiedział. – Jest wam drogi, to jasne. Albo może zadanie, które mu wyznaczyliście, miało dla was szczególną wagę? Nie spełnił go oczywiście. Teraz poniesie karę, powolną, na wiele lat rozłożoną torturę, wedle sztuki, z której słynie nasza Wspaniała Wieża, i nigdy nie wyjdzie na wolność, chyba po to, żeby się wam pokazać tak odmieniony i złamany, iż pożałujecie własnego szaleństwa. To się stanie, jeżeli nie przyjmiecie warunków mojego Władcy.

- Wymień je – rzekł Gandalf głosem stanowczym, lecz ci, którzy stali blisko niego, widzieli na twarzy Czarodzieja wyraz tajonej udręki i wydał im się nagle bardzo starym, bardzo znużonym człowiekiem, przybitym i ostatecznie pokonanym. Nikt nie wątpił, że Gandalf przyjmie podyktowane warunki.

- Oto one – powiedział wysłannik Saurona i ze złośliwym uśmiechem powiódł spojrzeniem po twarzach przeciwników. – Banda Gondoru i jego obałamuconych sprzymierzeńców wycofa się natychmiast poza Anduinę złożywszy przedtem przysięgę, że nigdy więcej nie ośmieli się napastować Wielkiego Saurona zbrojnie, jawnie ani też skrycie. Wszystkie ziemie na wschód od Anduiny należeć będą do Saurona odtąd i na wieki. Kraj położony na zachodnim brzegu Anduiny aż po Góry Mgliste i Wrota Rohanu będzie stanowił lenno Mordoru; ludziom tam zamieszkałym nie wolno będzie posiadać broni, lecz zarząd sprawami wewnętrznymi w tych krajach pozostanie w ich rękach. Pomogą w odbudowie Isengardu, który tak bezmyślnie zniszczyli, a który odtąd należeć będzie do Saurona; mój władca osadzi tam swego pełnomocnika, nie Sarumana, lecz kogoś bardziej godnego zaufania.

Słuchacze patrząc w oczy wysłannika Mordoru odgadli jego myśl. On to miał być pełnomocnikiem Mordoru w Isengardzie i stamtąd sprawować władzę nad niedobitkami zachodu; miał być ich tyranem, oni zaś jego niewolnikami.

- Wysoka cena za jednego jeńca – odparł Gandalf. – Twój władca chciałby w zamian za niego otrzymać to wszystko, co inaczej musiałby zdobywać w wielu ciężkich wyprawach wojennych. Czy może na polach Gondoru zgubił wiarę w wojenne zwycięstwa i woli od walki przetargi? Gdybyśmy nawet byli gotowi zapłacić tak drogo za tego jeńca, jakież mamy gwarancje, że Sauron, nikczemny mistrz oszustwa, dotrzyma ze swej strony umowy? Gdzie jest ten jeniec? Przyprowadź go i oddaj nam, dopiero wówczas zastanowimy się nad twoimi żądaniami.

Gandalf nie spuszczał wzroku z twarzy wysłannika Mordoru, czujny jak szermierz w śmiertelnym pojedynku, i wydawało mu się, że na jedno okamgnienie tamten zawahał się nie znajdując odpowiedzi, szybko jednak zapanował nad sobą i wybuchnął śmiechem.

- Nie rzucaj słów na wiatr, kiedy mówisz do rzecznika Wielkiego Saurona! – krzyknął. – Wymagasz gwarancji? Sauron ci ich nie da. Skoro uciekasz się do jego łaski, musisz mu wierzyć na słowo. Znacie warunki. Możecie je przyjąć lub odrzucić.

- Przyjmiemy to! – niespodzianie krzyknął Gandalf. Rozchylił płaszcz i białe światło rozbłysło jak ostrze miecza na tle czarnych murów. Wysłannik Mordoru cofnął się przed podniesioną ręką Czarodzieja, a Gandalf szybko chwycił płaszcz elfów, kolczugę z mithrilu i miecz Sama. -–To przyjmiemy na pamiątkę po naszych przyjaciołach! – zawołał. – Ale wasze warunki odrzucamy bez namysłu! Możesz odejść, twoje poselstwo skończone, a śmierć stoi już blisko przy tobie. Nie przyszliśmy tutaj, by tracić słowa na rokowania z Sauronem, przeklętym wiarołomcą, a tym bardziej nie chcemy rokować z jego niewolnikami. Idź precz!

Wysłannik Mordoru już się teraz nie śmiał. Zdumienie i złość wykrzywiły mu twarz; wyglądał jak dziki zwierz, który w ostatniej chwili, kiedy już wpijał pazury w ofiarę, dostał nagle rozpalonym prętem przez pysk. Wściekły, trzęsącymi się konwulsyjnie wargami rzucił jakieś niezrozumiałe przekleństwo, z trudem dobywając głosu z zaciśniętego gardła. Spojrzał w srogie twarze i błyszczące gniewem oczy towarzyszy Gandalfa i strach zatryumfował w nim nad złością. Z krzykiem odwrócił się, skoczył na swego wierzchowca i galopem ruszył z powrotem w stronę Kirith Gorgor, a cała jego świta za nim. Lecz zawracając żołnierze Mordoru zdążyli zatrąbić, dając umówiony z góry sygnał. Nim jeszcze dopadli Bramy, Sauron otworzył przygotowaną pułapkę.

 

Z

agrzmiały bębny, wystrzeliły w górę płomienie. Wszystkie drzwi Morannonu rozwarły się nagle na oścież. Runęły przez nie zbrojne oddziały, jak fala przez otwarte śluzy.

            Aragorn ze swą świtą odjechał sprzed Bramy, żegnany wrzaskiem dzikich żołdaków Mordoru. Kurz wzbił się chmurą w powietrze spod nóg maszerującego pułku Easterlingów, którzy na sygnał wyszli z cienia Ered Lithui, wznoszącego się za dalszą Wieżą. Niezliczone zastępy orków zbiegały po zboczach gór po obu stronach Morannonu. Armia Gondoru znalazła się w potrzasku; wokół szarych pagórków, na których się skupiła, wkrótce zamknął się krąg wojsk nieprzyjacielskich, dziesięćkroć co najmniej liczniejszych. Sauron chwycił przynętę w stalowe szczęki.

            Niewiele czasu miał Aragorn na ustawienie swojej armii do bitwy. Sam stał na pagórku wraz z Gandalfem pod chorągwią z Drzewem i Gwiazdami, którą kazał rozwinąć w pięknym i desperackim geście. Na drugim pagórku jaśniały sztandary Rohanu i Dol Amrothu, Biały Koń i Srebrny Łabędź. Wokół każdego wzgórza stanął żywy mur wojowników, twarzami zwróconych na wszystkie strony świata, zbrojnych we włócznie i miecze. Na wprost Bramy Mordoru, skąd miał przyjść pierwszy najzaciętszy atak, stali synowie Elronda mając po lewej ręce Dunedainów, a po prawej księcia Imrahila i smukłych rycerzy Dol Amrothu oraz wybranych najdzielniejszych gwardzistów z Minas Tirith.

            Zadął wiatr, zagrały surmy, świsnęły strzały; słońce podnoszące się ku zenitowi przesłoniły dymy Mordoru i w tej złowrogiej aureoli świeciło z daleka ciemną czerwienią, jakby już zbliżał się koniec wszystkich jasnych dni świata. W gęstniejącym mroku ukazały się Nazgule i rozległ się ich mrożący krew w żyłach morderczy krzyk; nadzieja zamarła w sercach.

 

Pippin skulił się ze zgrozy, gdy usłyszał, jak Gandalf odrzuca warunki Nieprzyjaciela, skazując Froda na tortury Czarnej Wieży; pokonał jednak rozpacz i stał teraz obok Beregonda w pierwszym szeregu Gondorczyków wraz z rycerzami Dol Amrothu. Uznał bowiem, że gdy wszystko zawiodło, trzeba co rychlej przypieczętować śmiercią tę gorzką historię życia.

- Szkoda, że nie ma tutaj Meriadoka! – usłyszał swój własny głos. Myśli roiły się w jego głowie, gdy śledził ruchy przeciwnika, posuwającego się już do natarcia. – Teraz dopiero zaczynam rozumieć biednego Denethora. Moglibyśmy przynajmniej razem zginąć, Merry i ja, skoro i tak zginąć trzeba. No, ale Merry jest daleko stąd, miejmy więc nadzieję, że przypadnie mu w udziale śmierć mniej okrutna. Bądź co bądź, muszę sprzedać życie jak najdrożej.

            Wyciągnął miecz i przyjrzał się splecionym na ostrzu czerwonym i złotym liniom; piękne pismo Numenoru lśniło ogniście w stali. „Wykuto tę broń na tę właśnie godzinę – myślał Pippin. – Gdyby mi się udało zabić tego nikczemnego wysłannika, dorównałbym niemal Meriadokowi. No, kogoś z tej podłej zgrai na pewno uśmiercę, zanim sam padnę. Szkoda, że nigdy już nie zobaczę jasnego słońca i świeżej trawy!”

            W tym momencie pierwsza fala natarcia uderzyła o mur obrońców. Orkowie, nie mogąc się przedostać przez bagnisko, leżące u stóp pagórka, zatrzymali się na brzegu i stamtąd sypnęli strzałami. Lecz przez bandę orków przecisnął się duży oddział górskich trollów z Gorgoroth. Biegli rycząc jak dzikie bestie; więksi i tężsi niż ludzie, okryci tylko przylegającą ciasno do ciała łuską, która może była ich zbroją, a może własną potworną skórą, mieli wielkie, krągłe, czarne tarcze i w sękatych potężnych rękach nieśli wzniesione do ciosu ciężkie młoty. Bez wahania skoczyli w błotniste rozlewiska i brnęli przez nie wśród ogłuszającego wrzasku. Jak burza spadli na zwarte szeregi Gondoru druzgocąc hełmy i czaszki, ramiona i tarcze, niby kowale kujący rozgrzane i miękkie żelazo.

            U boku Pippina Beregond zachwiał się i padł. Olbrzymi przywódca trollów pochylił się nad leżącym wyciągając chciwe pazury, bo te bestie miały zwyczaj przegryzać gardła pokonanych przeciwników. Pippin dźgnął w pasji mieczem; pokryte runami ostrze przebiło łuski i dosięgło trzewi trolla. Trysnęła czarna posoka. Olbrzym jak podcięta skała runął naprzód grzebiąc pod swoim cielskiem hobbita. Pippin przygnieciony jęknął z bólu; otoczyła go ciemność, wstrętny smród zaparł mu oddech; tracił przytomność, zapadał w czarną otchłań.

„A więc koniec taki, jak przewidziałem” – podszepnęła mu ostatnia umykająca myśl i zdążył jeszcze zaśmiać się w głębi duszy, bo wydało mu się niemal radosne, że wyzwala się wreszcie z resztek wątpliwości, trosk i strachu. Ale pogrążając się w niepamięci usłyszał głosy i rozróżnił w nich słowa, jak gdyby wracające z dalekiego, zapomnianego świata: „Orły! Orły nadlatują!” Na mgnienie oka Pippin zawahał się na krawędzi ciemności. „Bilbo! – przemknęło mu przez głowę. – Ale nie! To działo się w jego historii, dawno, dawno temu. A teraz rozgrywa się, a właściwie kończy się moja historia. Żegnajcie!” Myśli uciekły gdzieś bardzo daleko, oczy zamknęły się w ciemności.