Jrr
Tolkien – Powrót Króla
(1/2)
Oto trzeci tom „Władcy Pierścieni”.
W tomie pierwszym, zatytułowanym
„Wyprawa”, opowiedzieliśmy, jak Gandalf Szary odkrył, że Pierścień, który
znalazł się w posiadaniu hobbita Froda Bagginsa, jest ni mniej, ni więcej tylko
Jedynym Pierścieniem, rządzącym wszystkimi Pierścieniami Władzy. Opisaliśmy
też, jak Frodo i jego towarzysze z cichego ojczystego Shire’u musieli uciekać
przed grozą Czarnych Jeźdźców Mordoru i jak w końcu z pomocą Aragorna,
Strażnika z Eriadoru, dotarli mimo straszliwych niebezpieczeństw do domu
Elronda w Rivendell.
Tam odbyła się Wielka Narada i
uchwalono podjąć próbę zniszczenia złowrogiego klejnotu, a Frodo został wybrany
na powiernika Pierścienia. Potem wyznaczono uczestników wyprawy, którzy mieli
pomóc Frodowi w trudnym zadaniu; musiał bowiem przedostać się do Mordoru, kraju
Nieprzyjaciela, i na Górę Ognia, jedyne w świecie miejsca, gdzie Pierścień mógł
być unicestwiony. Do Drużyny należał Aragorn, a także Boromir, syn Władcy
Gondoru, przedstawiciel Dużych Ludzi; Legolas, syn króla elfów z Mrocznej
Puszczy – reprezentant elfów; Gimli, syn Gloina spod Samotnej Góry – krasnolud;
Frodo wraz ze swym sługą Samem i dwaj jego młodzi krewniacy, Meriadok i
Peregrin – czterej hobbici; wreszcie czarodziej Gandalf Szary.
Drużyna przemykając się chyłkiem
zawędrowała z Rivendell daleko na północ, a gdy nie udało się wśród zawiei
śnieżnej przebyć górskiej przełęczy Karadhrasu, Gandalf poprowadził towarzyszy
do ukrytej bramy olbrzymich Lochów Morii, by spróbować drogi pod górami.
Niestety w walce ze złowrogim potworem podziemnego świata Gandalf wpadł w
czarną przepaść. Z kolei na czele wyprawy stanął Aragorn, który już
ujawnił się jako spadkobierca
starożytnych królów Zachodu; Aragorn wywiódł Drużynę przez wschodnie wrota
Morii i Krainę Elfów, Lorien, nad Wielką Rzekę Anduinę. Z jej nurtem spłynęli
aż nad wodogrzmoty Rauros. Wszyscy uczestnicy wyprawy wówczas już wiedzieli, że
są śledzeni przez szpiegów i że Gollum, szkaradny stwór, który ongi był
właścicielem Pierścienia, idzie trop w trop za nimi.
Wybiła godzina decyzji: czy skręcić
na wschód do Mordoru, czy też wraz z Boromirem pospieszyć do Minas Tirith,
stolicy Gondoru, by dopomóc ludziom w nadciągającej wojnie, czy też rozdzielić
się na dwie grupy. Gdy stało się jasne, że powiernik Pierścienia za nic nie
zrezygnuje z dalszej beznadziejnej wędrówki di nieprzyjacielskiego kraju,
Boromir spróbował mu wydrzeć Pierścień przemocą. Pierwsza część kończy się
upadkiem Boromira opętanego złym czarem, ucieczką i zniknięciem Froda oraz jego
wiernego giermka Sama, rozproszeniem pozostałych członków Drużyny zaatakowanych
przez orków z plemion służących bądź samemu Czarnemu Władcy Mordoru, bądź też
zdrajcy Sarumanowi z Isengardu. Zdawało się, że sprawa Pierścienia jest raz na
zawsze przegrana.
W drugim tomie – „Dwie Wieże” –
złożonym z dwóch ksiąg, trzeciej i czwartej, dowiadujemy się o dalszych losach
rozbitej Drużyny. Księga trzecia opowiada o skrusze i śmierci Boromira, którego
ciało przyjaciele złożyli w łodzi i oddali w opiekę rzece; o niewoli Meriadoka
i Peregrina, których okrutni orkowie pędzili przez stepy Rohanu w stronę
Isengardu, podczas gdy przyjaciele – Aragorn, Legolas i Gimli – starali się
odnaleźć i ocalić porwanych hobbitów.
W tym momencie pojawiają się jeźdźcy
Rohanu. Oddział konny pod wodzą Eomera otacza orków i rozbija ich w puch na
pograniczu puszczy Fangorn; hobbici uciekają do lasu i tam spotykają enta
Drzewca, tajemniczego władcę Fangornu. U jego boku są świadkami wzburzenia
leśnego ludu i marszu entów na Isengard.
Tymczasem Aragorn z dwoma
towarzyszami spotyka Eomera powracającego po bitwie. Eomer użycza wędrowcom
koni, aby mogli prędzej dotrzeć do lasu. Próżno szukają tam zaginionych
hobbitów, lecz niespodzianie zjawia się Gandalf, który wyrwał się z krainy
śmierci i jest teraz Białym Jeźdźcem, chociaż ukrytym jeszcze pod szarym
płaszczem. Razem udają się na dwór króla Rohanu, Theodena. Gandalf uzdrawia
sędziwego króla i wyzwala go od złego doradcy, Smoczego Języka, który okazuje
się tajnym sprzymierzeńcem Sarumana. Z królem i jego wojskiem ruszają na wojnę
przeciw potędze Isengardu i biorą udział w rozpaczliwej, lecz ostatecznie
zwycięskiej bitwie o Rogaty Gród. Potem Gandalf wiedzie ich do Isengardu, gdzie
zastają warownię w gruzach, zburzoną przez entów, a Sarumana i Smoczego Języka
oblężonych w niezdobytej Wieży Orthank.
Podczas rokowań u stóp wieży Saruman
nie skruszony stawia opór, Gandalf wyklucza go więc z Białej Rady czarodziejów
i łamie jego różdżkę, po czym zostawia go pod strażą entów. Smoczy Język ciska
z okna wieży kamień, chcąc ugodzić Gandalfa, lecz pocisk chybia celu; Peregrin
podnosi tajemniczą kulę, która jest, jak się okazuje, jednym z trzech
palantirów Numenoru – kryształów jasnowidzenia. Później tej samej nocy Peregrin
ulegając czarodziejskiej sile kryształu wykrada go, a kiedy się w niego
wpatruje, mimo woli nawiązuje łączność z Sauronem. Księga trzecia kończy się w
chwili przelotu nad stepami Rohanu Nazgula, skrzydlatego Upiora Pierścienia
zwiastującego bliską już grozę wojny. Gandalf oddaje palantir Aragornowi, a
Peregrina bierze na swoje siodło jadąc do Minas Tirith.
Księga czwarta zawiera historię
Froda i Sama, zabłąkanych wśród nagich skał Emyn Muil. Dwaj hobbici przedostają
się wreszcie przez góry, lecz dogania ich Smeagol – Gollum. Frodo obłaskawia Golluma
i niemal zwycięża jego złośliwość, tak że stwór staje się przewodnikiem
wędrowców przez Martwe Bagna i spustoszony kraj w drodze do Morannonu, Czarnych
Wrót Mordoru na północy.
Nie sposób jednak przez tę bramę
przejść, Frodo więc za radą Golluma postanawia spróbować tajemnej ścieżki,
znanej rzekomo przewodnikowi, a pnącej się za zachodni mur Mordoru nieco dalej
na południe wśród Gór Cienia. W drodze natykają się na zwiadowców armii
Gondoru, którymi dowodzi Faramir, brat Boromira. Faramir zgaduje cel wyprawy,
lecz opiera się pokusie, której uległ Boromir, i pomaga hobbitom, gdy chcą
pospieszyć ku przełęczy Kirith Ungol, strzeżonej przez ukrytą w lochu potworną
pajęczycę. Faramir jednak ostrzega Froda, że na tej ścieżce, o której Gollum
nie powiedział im wszystkiego, co sam wie, grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.
U rozstajnych dróg przed wstąpieniem na ścieżkę do złowrogiego grodu Minas
Morgul ogarniają hobbitów wielkie ciemności płynące z Mordoru i zalegające całą
okolicę. Pod osłoną ciemności Sauron wysyła z warowni pierwsze swoje pułki, z
królem Upiorów na czele. Wojna o Pierścień już się zaczęła.
Gollum prowadzi Froda i Sama na
tajemną ścieżkę omijającą Minas Morgul i nocą podchodzą wreszcie pod Kirith
Ungol. Gollum znów dostaje się we władzę złych sił i próbuje zaprzedać hobbitów
potwornej strażniczce przełęczy, Szelobie. Zdradzieckie zamiary udaremnia
bohaterski Sam, odpierając napaść Golluma i raniąc Szelobę.
Czwarta księga kończy się w chwili,
gdy Sam musi dokonać trudnego wyboru. Frodo, zatruty jadem Szeloby, leży jak
gdyby martwy. Trzeba więc albo pogrzebać sprawę Pierścienia, albo Sam
opuściwszy swego pana weźmie na siebie jego misję. Sam decyduje się przejąć
Pierścień i bez nadziei, bez pomocy znikąd, donieść go do Szczelin Zagłady. W
ostatnim jednak momencie, gdy Sam już schodzi z przełęczy do Mordoru, spod
wieży wieńczącej Kirith Ungol nadciąga patrol orków. Niewidzialny dzięki czarom
Pierścienia, sam podsłuchuje rozmowę żołdaków i dowiaduje się, że Frodo, wbrew
jego przypuszczeniom żyje, jest tylko uśpiony trucizną. Sam nie może dogonić
orków, unoszących ciało Froda przez tunel do podziemnego wejścia fortecy. Pada
zemdlony przed zatrzaśniętą żelazną bramą.
Trzeci i ostatni tom trylogii opowie
o rozgrywce strategicznej między Gandalfem a Sauronem, zakończonej rozpędzeniem
Ciemności, zwyciężonych raz na zawsze. Wróćmy więc do ważących się losów bitwy
na zachodzie.
P |
ippin
wyjrzał spod osłony Gandalfowego płaszcza. Nie był pewny, czy się już zbudził, czy
też śpi dalej i przebywa wśród migocących szybko wizji sennych, które go
otaczały, odkąd zaczęła się ta oszałamiająca jazda. W ciemnościach świat cały
zdawał się pędzić wraz z nim, a wiatr szumiał mu w uszach. Nie widział nic
prócz sunących po niebie gwiazd i olbrzymich gór południa majaczących gdzieś
daleko, po prawej stronie na widnokręgu, i także umykających wstecz. Ospale
próbował wyliczyć czas i poszczególne etapy podróży, lecz pamięć, otępiała od
snu, zawodziła. Przypomniał sobie pierwszy zawrotny pęd bez wytchnienia, a
potem o brzasku nikły blask złota i przybycie do milczącego miasta i wielkiego
pustego domu na wzgórzu. Ledwie się pod dach tego domu schronili, gdy znów
Skrzydlaty Cień przeleciał nad nimi, a ludzie pobledli z trwogi. Gandalf wszakże
przemówił do hobbita paru łagodnymi słowy i Pippin usnął w kątku, znużony, lecz
niespokojny, jak przez mgłę słysząc dokoła krzątaninę i rozmowy, a także
rozkazy wydawane przez Czarodzieja. Po zmierzchu ruszyli dalej. Była to
druga... nie, trzecia już noc od przygody z palantirem. Na to okropne
wspomnienie Pippin otrząsnął się ze snu i zadrżał, a szum wiatru rozbrzmiał
groźnymi głosami.
Światło
rozbłysło na niebie, jakby łuna ognia spoza czarnego wału. Pippin skulił się
zrazu przestraszony, zadając sobie pytanie, do jakiej złowrogiej krainy wiezie
go Gandalf. Przetarł oczy i wówczas zobaczył, że to tylko księżyc, teraz już
niemal w pełni, wstaje na mrocznym niebie u wschodu. A więc noc dopiero się
zaczęła, jazda w ciemnościach potrwa jeszcze wiele godzin. Hobbit poruszył się
i zapytał:
-
Gdzie jesteśmy, Gandalfie?
-
W królestwie Gondoru – odparł Czarodziej. – Jedziemy wciąż jeszcze przez
Anorien.
Na
chwilę zapadło milczenie. Potem Pippin krzyknął nagle i chwycił kurczowo za
płaszcz Gandalfa.
-
Co to jest?! – zawołał. – Spójrz! Płomień, czerwony płomień! Czy w tym kraju są
smoki? Patrz, drugi!
Zamiast
odpowiedzieć hobbitowi, Gandalf krzyknął głośno do swego wierzchowca:
-
Naprzód, Gryfie! Trzeba się spieszyć. Czas nagli. Patrz! W Gondorze zapalono
wojenne sygnały, wzywają pomocy. Wojna już wybuchła. Patrz, płoną ogniska na
Amon Din, na Eilenach, zapalają się coraz dalej na zachodzie! Rozbłyska Nardol,
Erelas, Min-Rimmon, Kalenhad, a także Halifirien na granicy Rohanu.
Lecz
Gryf zwolnił biegu i poszedł w stępa, a potem zadarł łeb i zarżał. Z ciemności
odpowiedział mu rżenie innych koni, zagrzmiał tętent kopyt, trzej jeźdźcy niby
widma przemknęli pędem w poświacie księżyca i zniknęli na zachodzie. Dopiero
wtedy Gryf zebrał się w sobie i skoczył naprzód, a noc jak burza huczała wokół
pędzącego rumaka.
Pippin znów poczuł się senny i
niezbyt uważnie słuchał, co Gandalf opowiada mu o zwyczajach Gondoru. Wszędzie
tu na szczytach najwyższych gór wzdłuż granic rozległego kraju były
przygotowane stosy i czuwały posterunki z wypoczętymi końmi, by na rozkaz
władcy w każdej chwili móc rozpalić wici i rozesłać gońców na północ do Rohanu
i na południe do Belfalas.
-
Od dawna już nie zapalano tych sygnałów – mówił Gandalf. – Za starożytnych
czasów Gondoru nie było to potrzebne, bo królowie zachodu mieli siedem
palantirów! – Na te słowa Pippin wzdrygnął się niespokojnie, więc Czarodziej
szybko dodał: - Śpij, nie bój się niczego. Nie podążasz jak Frodo do Mordoru,
lecz do Minas Tirith, tam zaś będziesz bezpieczny o tyle, o ile w dzisiejszych
czasach można być gdziekolwiek bezpiecznym. Jeśli Gondor upadnie albo też
Pierścień dostanie się w ręce Nieprzyjaciela, wtedy nawet Shire nie zapewni
spokojnego schronienia.
-
Ładnieś mnie pocieszył – mruknął Pippin, lecz mimo to senność ogarnęła go
znowu. Zanim pogrążył się w głębokim śnie, mignęły mu w oczach białe szczyty
wynurzone jak pływające wyspy z morza chmur i świecące blaskiem zachodzącego
księżyca. Zdążył pomyśleć o przyjacielu pytając sam siebie, czy Frodo już
dotarł do Mordoru i czy żyje. Nie wiedział, że Frodo z daleka patrzał na ten
sam księżyc zniżający się nad Gondorem przed świtem nowego dnia.
O |
budził
Pippina gwar licznych głosów. A więc przeminęła znów jedna doba, dzień w
ukryciu i noc w podróży. Szarzało już, zbliżał się chłodny brzask, zimne szare
mgły spowijały świat. Gryf parował, zgrzany po galopie, lecz szyję trzymał
dumnie podniesioną i nie zdradzał zmęczenia. Dokoła stali rośli ludzie w
grubych płaszczach, a za nimi majaczył we mgle kamienny mur. Zdawał się częściowo
zburzony, lecz mimo wczesnej pory krzątali się przy nim robotnicy, słychać było
stuk młotów, szczęk kielni, skrzyp kół. Tu i ówdzie przez mgłę przebłyskiwały
nikłe światła pochodni i latarni. Gandalf pertraktował z ludźmi, którzy mu
zastąpili drogę, a przysłuchując się Pippin stwierdził, że mowa właśnie o nim.
-
Ciebie, Mithrandirze, znamy – powiedział przywódca ludzi – zresztą ty znasz
hasło Siedmiu Bram, wolno ci więc jechać dalej. O twoim towarzyszu wszakże nic
nam nie wiadomo. Co to za jeden? Karzeł z gór północy? Nie chcemy w
dzisiejszych czasach mieć w swoim kraju obcych gości, chyba że są to mężni i
zbrojni wojownicy, na których pomocy i wierności możemy polegać.
-
Poręczę za niego przed tronem Denethora – odparł Gandalf. – A co do męstwa, nie
trzeba go mierzyć wzrostem. Mój towarzysz ma za sobą więcej bitew i
niebezpiecznych przygód niż ty, Ingoldzie, chociaż jesteś od niego dwakroć
wyższy. Przybywa prosto ze zdobytego Isengardu, o którego upadku przywozimy wam
nowinę; jest bardzo utrudzony, gdyby nie to, zaraz bym go obudził. Nazywa się
Peregrin; to mąż wielkiej waleczności.
-
Mąż? – z powątpiewaniem rzekł Ingold, a inni zaśmiali się drwiąco.
-
Mąż! – krzyknął Pippin, nagle trzeźwiejąc ze snu. – Mąż! Nic podobnego! Jestem
hobbitem, nie człowiekiem i nie wojownikiem, chociaż zdarzało mi się wojować,
gdy innej rady nie było. Nie dajcie się Gandalfowi zbałamucić!
-
Niejeden zasłużony w bojach nie umiałby piękniej się przedstawić – powiedział
Ingold. – Cóż to znaczy: hobbit?
-
Niziołek – odparł Gandalf, a spostrzegając wrażenie, jakie ta nazwa wywarła na
ludziach, wyjaśnił: - Nie, nie ten, lecz jego współplemieniec.
-
I towarzysz jego wyprawy – dodał Pippin. – Był też z nami Boromir, wasz rodak;
on to mnie ocalił wśród śniegów północy, a potem zginął w mojej obronie
stawiając czoło przewadze napastników.
-
Bądź cicho! – przerwał mu Gandalf. – Tę żałobną wieść wypada najpierw oznajmić
jego ojcu.
-
Już się jej domyślamy – odparł Ingold – bo dziwne znaki przestrzegały nas
ostatnimi czasy. Skoro tak, jedźcie nie zwlekając do grodu. Władca Minas Tirith
zechce pewnie co prędzej wysłuchać tego, kto mu przynosi ostatnie pożegnanie od
syna, niechby to był człowiek czy też...
-
Hobbit – rzekł Pippin. – Niewielkie usługi mogę oddać waszemu Władcy, lecz
przez pamięć dzielnego Boromira zrobię wszystko, co w mojej mocy.
-
Bądźcie zdrowi – powiedział Ingold. Ludzie rozstąpili się przed Gryfem, który
wszedł zaraz w wąską bramę otwartą w murach. – Obyś wsparł Denethora dobrą radą
w godzinie ciężkiej dla niego i dla nas wszystkich, Mithrandirze! – zawołał
Ingold. – Szkoda, że znów przynosisz wieści o żałobie i niebezpieczeństwie, jak
to jest podobno twoim zwyczajem.
-
Rzadko się bowiem zjawiam i tylko wtedy, gdy potrzebna jest moja pomoc – odparł
Gandalf. – Jeśli chcesz mojej rady, to sądzę, że za późno bierzecie się do
naprawy murów wokół Pelennoru. Przeciw burzy, która się zbliża, najlepszą
obroną będzie wam własna odwaga, a także nadzieja, którą wam przynoszę. Nie
same tylko złe wieści wiozę! Zaniechajcie kielni, pora ostrzyć miecze!
-
Te roboty skończymy dziś przed wieczorem – rzekł Ingold. – Naprawiamy już
ostatnią część muru, najmniej zresztą narażoną, bo zwróconą w stronę
sprzymierzonego z nami Rohanu. Czy wiesz coś o Rohańczykach? Czy stawią się na
wezwanie? Jak sądzisz?
-
Tak jest, przyjdą. Ale stoczyli już wiele bitew na waszym zapleczu. Ta droga,
podobnie jak wszystkie inne, dziś już nie prowadzi w bezpieczne strony.
Czuwajcie! Gdyby nie Gandalf, kruk złych wieści, zobaczylibyście ciągnące od
Anorien zastępy Nieprzyjaciela zamiast jeźdźców Rohanu. Nie wiem na pewno, czy
tak się mimo wszystko nie stanie. Żegnajcie i pamiętajcie, że trzeba mieć oczy
otwarte!
Gandalf
wjechał więc w szeroki pas ziemi za Rammas Echor – tak Gondorczycy nazwali
zewnętrzny mur, wzniesiony niemałym trudem, gdy Ithilien znalazło się w zasięgu
wrogiego cienia. Mur ten miał ponad dziesięć staj długości i odbiegając od stóp
gór wracał ku nim zatoczywszy szeroki krąg wokół pól Pelennoru; piękne, żyzne
podgrodzie rozpościerało się na wydłużonych zboczach i terasach, które opadały
ku głębokiej dolinie Anduiny. W najdalej na północo-wschód wysuniętym punkcie
mur odległy był od Wielkich Wrót stolicy o cztery staje; w tym miejscu
szczególnie wysoki i potężny, górował na urwistej skarpie ponad pasmem nadrzecznej
równiny; tu bowiem na podmurowanej grobli biegła od brodów i mostów Osgiliathu
droga przechodząca między warownymi wieżami przez strzeżoną bramę. Na
południo-zachodzie odległość między murem a miastem wynosiła najmniej, bo tylko
jedną staję; tam Anduina, opływając szerokim zakolem góry Emyn Arnen w
południowym Ithilien, skręcała ostro na zachód, a zewnętrzny mur piętrzył się
tuż nad jej brzegiem, gdzie ciągnęły się bulwary i przystań Harlond dla łodzi
przybywających pod prąd Rzeki z południowych prowincji. Podegrodzie było bogate
w pola uprawne i sady, koło domów stały szopy i spichrze, owczarnie i obory;
liczne potoki, perląc się, spływały z gór do Anduiny. Niewielu wszakże pasterzy
i rolników żyło na tym obszarze, większość ludności Gondoru skupiała się w
siedmiu kręgach stolicy lub w wysoko położonych dolinach na podgórzu, w
Lossarnach czy też dalej na południe w pięknej krainie Lebennin, nad jej pięciu
bystrymi strumieniami. Dzielne plemię osiadło między górami a Morzem. Uważano
ich za Gondorczyków, lecz mieli w żyłach krew mieszaną, byli przeważnie krępej
budowy i smagłej cery; wywodzili się od dawno zapomnianego ludu, który żył w
cieniu gór za Czarnych Lat, przed nastaniem królów. Dalej jeszcze, w lennej
krainie Belfalas mieszkał w zamku Dol Amroth nad Morzem książę Imrahil, potomek
wielkiego rodu, a całe jego plemię rosłych ludzi miało oczy szarozielone jak
morskie fale.
Gandalf jechał czas jakiś, aż niebo
rozwidniło się zupełnie, Pippin zaś, wybity wreszcie ze snu, rozglądał się
wkoło. Po lewej ręce widział tylko jezioro mgieł wzbijających się ku złowrogim
cieniom wschodu, po prawej natomiast spiętrzony od zachodu łańcuch górski
urywał się nagle, jak gdyby kształtująca ten teren potężna Rzeka przerwała
olbrzymią zaporę i wyżłobiła szeroką dolinę, która miała się stać później polem
bitew i kością niezgody. Tam zaś, gdzie Białe Góry, Ered Nimrais, kończyły się,
ujrzał Pippin wedle zapowiedzi Gandalfa ciemną bryłę góry Mindolluiny,
fioletowe cienie w głębi wysoko położonych wąwozów i strzelistą ścianę bielejącą
w blasku wstającego dnia. Na wysuniętym ramieniu tej góry stało miasto,
strzeżone przez siedem kręgów kamiennych murów, tak stare i potężne, że zdawało
się nie zbudowane, lecz wyrzeźbione przez olbrzymów w kośćcu ziemi.
Pippin patrzał z podziwem, gdy nagle
szare mury zbielały i zarumieniły się od porannej zorzy, słońce wychynęło nad
cienie wschodu i wiązka promieni objęła gród. Hobbit krzyknął z zachwytu, bo
wieża Ektheliona, wystrzelająca pośród ostatniego i najwyższego obrębu murów,
rozbłysła na tle nieba jak iglica z pereł i srebra, smukła, piękna, kształtna,
uwieńczona szczytem iskrzącym się jak kryształ. Z blanków powiały białe
chorągwie trzepocząc na rannym wietrze, a z wysoka i z daleka dobiegł głos
dźwięczny jakby srebrnych trąb.
Tak Gandalf i Peregrin o wschodzie
słońca wjechali pod Wielkie Wrota Gondoru i żelazne drzwi otwarły się przed
Gryfem.
-
Mithrandir! Mithrandir! – zawołali ludzie. – A więc burza jest naprawdę już
blisko.
-
Burza nadciąga – odparł Gandalf. – Przylatuję na jej skrzydłach. Muszę stanąć
przed waszym władcą Denethorem, póki trwa jego namiestnictwo. Cokolwiek bowiem
się zdarzy, zbliża się koniec Gondoru takiego, jaki znaliście dotychczas. Nie
zatrzymujcie mnie!
Ludzie
na rozkaz posłusznie odstąpili od niego i nie zadawali więcej pytań, chociaż ze
zdziwieniem przyglądali się hobbitowi siedzącemu przed nim na siodle, a także
wspaniałemu wierzchowcowi. Mieszkańcy grodu nie używali bowiem koni i rzadko
widywano je na ulicach, chyba że niosły gońców Denethora. Toteż ludzie mówili
między sobą:
-
To z pewnością koń ze sławnych stajen króla Rohanu. Może Rohirrimowie wkrótce
przybędą na pomoc.
Gryf
tymczasem dumnie stąpał po długiej, krętej drodze pod górę.
Gród Minas Tirith rozsiadł się na
siedmiu poziomach, z których każdy wrzynał się w zbocze góry i otoczony był
murem, w każdym zaś murze była brama. Pierwsza, Wielkie Wrota, otwierała się w
dolnym kręgu murów od wschodu, następna odsunięta była nieco na południe,
trzecia – na północ, i tak dalej, aż po szczyt, tak że brukowana droga
wspinająca się ku twierdzy przecinała stok zygzakiem to w tę, to w drugą
stronę. Ilekroć zaś znalazła się nad Wielkimi Wrotami, wchodziła w sklepiony
tunel, przebijający olbrzymi filar skalny, którego potężny, wystający blok
dzielił wszystkie kręgi grodu z wyjątkiem pierwszego. Częściowo ukształtowała
tak górę sama przyroda, częściowo praca i przemyślność ludzi sprzed wieków,
dość że na tyłach rozległego dziedzińca za Wrotami piętrzył się bastion
kamienny, ostrą niby kil statku krawędzią zwrócony ku wschodowi. Wznosił się aż
do najwyższego kręgu, gdzie wieńczyła go obmurowana galeria; obrońcy twierdzy
mogli więc jak załoga olbrzymiego okrętu z bocianiego gniazda spoglądać z
wysoka na Wrota, leżące o siedemset stóp niżej. Wejście do twierdzy również otwierało
się od wschodu, lecz było wgłębione w rdzeń skały; stąd długi, oświetlony
latarniami skłon prowadził pod Siódmą Bramę. Za nią dopiero znajdował się
Najwyższy Dziedziniec i Plac Wodotrysku u stóp Białej Wieży. Wieża ta, piękna i
wyniosła, mierzyła pięćdziesiąt sążni od podstawy do szczytu, z którego flaga
Namiestników powiewała na wysokości tysiąca stóp ponad równiną. Była to
doprawdy potężna warownia, nie do zdobycia dla największej nawet
nieprzyjacielskiej armii, jeśli w murach znaleźli się ludzie zdolni do noszenia
broni; napastnicy mogliby wtargnąć łatwiej od tyłu, wspinając się po niższych
od tej strony zboczach Mindolluiny, aż na wąskie ramię, które łączyła Górę
Straży z głównym masywem. Lecz ramię to, wzniesione do wysokości piątego muru,
zagradzały mocne szańce wsparte o urwistą, przewieszoną nad nim ścianę skalną.
Tutaj w sklepionych grobowcach spoczywali dawni królowie i władcy, na zawsze
milczący między górą a wieżą.
P |
ippin
z coraz większym podziwem patrzał na ogromne kamienne miasto; nawet we śnie nie
widział dotąd nic równie wielkiego i wspaniałego. Ten gród był od Isengardu nie
tylko rozleglejszy i potężniejszy, lecz znacznie piękniejszy. Niestety,
wszystkie oznaki wskazywały, że podupadał z roku na rok, i żyła w nim już teraz
ledwie połowa ludzi, których by mógł wygodnie pomieścić. Na każdej ulicy
jeźdźcy mijali wielkie domy i dziedzińce, a nad łukami bram Pippin spostrzegał
rzeźbione pięknie litery dziwnego i starodawnego pisma; domyślał się, że to
nazwiska dostojnych mężów i rodów, zamieszkujących tu niegdyś; teraz siedziby
ich stały opuszczone, na bruku wspaniałych dziedzińców nie dźwięczały niczyje
kroki, głos żaden nie rozbrzmiewał w salach, ani jedna twarz nie ukazywała się
w drzwiach czy też w pustych oknach. Wreszcie znaleźli się przed Siódmą Bramą,
a ciepłe słońce, to samo, które lśniło za Rzeką, gdy Frodo wędrował dolinkami
Ithilien, błyszczało tu na gładkich ścianach, na mocno osadzonych w skale
filarach i na ogromnym sklepieniu, którego zwornik wyrzeźbiony był na kształt
ukoronowanej, królewskiej głowy. Gandalf zeskoczył z siodła, bo koni nie
wpuszczano do wnętrza twierdzy, a Gryf, zachęcony łagodnym szeptem swego pana,
pozwolił się odprowadzić na bok.
Strażnicy u bramy mieli czarne
płaszcze, a hełmy niezwykłe, bardzo wysokie, nisko zachodzące na policzki i
ciasno obejmujące twarze; hełmy te, ozdobione nad skronią białym skrzydłem
mewy, błyszczały jak srebrne płomienie, były bowiem wykute ze szczerego
mithrilu i stanowiły dziedzictwo z dni dawnej chwały. Na czarnych pancerzach widniało
wyhaftowane białym jak śnieg jedwabiem kwitnące drzewo, a nad nim srebrna
korona i gwiazdy. Był to tradycyjny strój potomków Elendila i nikt go już nie
nosił w Gondorze prócz strażników twierdzy pilnujących wstępu na Plac
Wodotrysku, gdzie ongi rosło Białe Drzewo.
Wieść o przybyciu gości musiał ich
zapewne wyprzedzić, bo otwarto bramę natychmiast, o nic nie pytając. Gandalf
szybkim krokiem wszedł na wybrukowany białymi płytami dziedziniec. Urocza
fontanna tryskała tu w blasku porannego słońca; otaczała ją świeża zieleń, lecz
pośrodku, schylone nad basenem, stało Martwe Drzewo, a krople smutnie spadały z
jego nagich, połamanych gałęzi z powrotem w czystą wodę.
Pippin zerknął na nie, spiesząc za Gandalfem. Wydało mu się
ponure i zdziwił się, że zostawiono uschnięte drzewo w tak porządnie utrzymanym
otoczeniu.
„Siedem
gwiazd, siedem kamieni i jedno białe drzewo”.
Przypomniał
sobie te słowa, wyszeptane kiedyś przez Gandalfa. Lecz już stał u drzwi
wielkiej sali pod jaśniejącą wieżą; w ślad za Czarodziejem minął rosłych,
milczących odźwiernych i znalazł się w chłodnym, cienistym, dzwoniącym echami
wnętrzu kamiennego domu. W długim, pustym, wyłożonym płytami korytarzu Gandalf
po cichu przemówił do Pippina:
-
Rozważaj każde słowo, mości Peregrinie! Nie miejsce to i nie pora na hobbickie
gadulstwo. Theoden to dobrotliwy staruszek. Denethor jest z innej zgoła gliny,
dumny i przebiegły, znacznie też wspanialszego rodu i możniejszy, chociaż nie
tytułują go królem. Będzie przede wszystkim zwracał się do ciebie i zada ci
mnóstwo pytań, skoro możesz mu wiele powiedzieć o jego synu Boromirze. Kochał
go bardzo, może za bardzo; tym bardziej, że wcale do siebie nie byli podobni.
Lecz zapewne użyje osłony miłości, żeby dowiedzieć się wszystkiego, co chce,
licząc, że łatwiej się tego dowie od ciebie niż ode mnie. Nie mów nic ponad to,
co konieczne, a zwłaszcza nie wspominaj o misji Froda. Ja sam to wyjaśnię we
właściwej chwili. Jeśli się da, nie mów też nic o Aragornie.
-
Dlaczego? Co zawinił Obieżyświat? – szepnął Pippin. – Chciał przecież także
przyjść tutaj, prawda? I niechybnie wkrótce zjawi się we własnej osobie.
-
Może, może – odparł Gandalf. – Jeśli się jednak zjawi, nadejdzie pewnie inną
drogą, niż myślimy, inną, niż myśli sam Denethor. Tak będzie lepiej. W każdym
razie nie my zapowiemy jego przybycie. Gandalf zatrzymał się przed wysokimi
drzwiami z polerowanego metalu.
-
Widzisz, mój Pippinie, brak mi czasu na wykład z historii Gondoru, chociaż
wielka szkoda, żeś się czegoś więcej nie nauczył za młodu, zamiast plądrować
ptasie gniazda po drzewach i wagarować w lasach Shire’u. Posłuchaj jednak mojej
rady. Nie byłoby mądrze przynosząc potężnemu władcy wieść o śmierci
spadkobiercy opowiadać szeroko o bliskim nadejściu kogoś, kto – jeśli przyjdzie
– ma prawo zażądać tronu. Zrozumiałeś?
-
Tronu? – powtórzył oszołomiony Pippin.
-
Tak jest – rzekł Gandalf. – Jeżeli dotychczas wędrowałeś po świecie z zatkanymi
uszami i uśpionym umysłem, obudź się wreszcie!
I
zapukał do drzwi.
D |
rzwi
się otwarły, lecz nikogo za nimi nie było. Pippin ujrzał ogromną salę. Światło
docierało do niej przez okna, głęboko wcięte w grube mury dwóch bocznych naw,
odgrodzonych od środkowej rzędami wysmukłych kolumn podpierających strop.
Kolumny z litego czarnego marmuru rozkwitały u szczytów kapitelami wyrzeźbionymi
w dziwne postacie zwierząt i liście osobliwego kształtu. Wysoko w górze ogromne
sklepienie połyskiwało w półmroku matowym złotem, inkrustowanym w różnobarwny
deseń. W tej długiej, uroczystej sali nie było zasłon ani dywanów, żadnych
tkanin ani drewnianych sprzętów, tylko pomiędzy kolumnami mnóstwo milczących
posągów wykutych w zimnym kamieniu.
Pippin nagle przypomniał sobie
wyciosane w skale Argonath pomniki i z trwożną czcią spojrzał w perspektywę
tego szpaleru dawno zmarłych królów. W głębi, wzniesiony na kilku stopniach
stał wysoki tron pod baldachimem z marmuru rzeźbionym na kształt ukoronowanego
hełmu. Za nim na ścianie mozaika z drogocennych kamieni przedstawiała kwitnące
drzewo. Tron był pusty. U podnóża wzniesienia, na najniższym stopniu, szerokim
i wysokim, umieszczono kamienny fotel, czarny i gładki, a na nim siedział stary
człowiek ze spuszczonymi oczyma. W ręku trzymał białą różdżkę opatrzoną złotą
gałką. Nie podniósł wzroku. Dwaj przybysze z wolna szli ku niemu, aż stanęli o
trzy kroki przed kamiennym fotelem. Wówczas Gandalf przemówił:
-
Witaj, Władco i Namiestniku Minas Tirith, Denethorze, synu Ektheliona!
Przynoszę ci radę i wieści w tej ciężkiej godzinie.
Dopiero
wtedy stary człowiek dźwignął głowę. Pippin zobaczył rzeźbioną pięknie twarz,
dumne rysy, cerę koloru kości słoniowej, długi, orli nos pomiędzy ciemnymi,
głęboko osadzonymi oczyma. Wydała mu się bardziej podobna do Aragorna niż do
Boromira.
-
Godzina jest zaprawdę ciężka – rzekł starzec – a ty masz zwyczaj zjawiać się w
takich właśnie chwilach, Mithrandirze. Lecz chociaż wszystkie znaki zwiastują
nam, że wkrótce los Gondoru się przesili, mniej ciąży mojemu sercu ta sprawa
niźli własne nieszczęście. Powiedziano mi, żeś przywiózł kogoś, kto był
świadkiem zgonu mojego syna. Czy to ten twój towarzysz?
-
Tak jest – odparł Gandalf. – Jeden z dwóch świadków. Drugi został u boku
Theodena, króla Rohanu, i niebawem zapewne też przybędzie. Są to, jak widzisz,
niziołki, lecz żaden z nich nie jest tym, o którym mówi przepowiednia.
-
Bądź co bądź niziołki – posępnie stwierdził Denethor – a niezbyt miła jest dla
mnie ta nazwa, odkąd złowieszcze słowa zakłóciły spokój tego dworu i popchnęły
mojego syna do szaleńczej wyprawy, w której znalazł śmierć. Mój Boromir! Jakże
nam go dzisiaj brak! To Faramir powinien był iść zamiast niego.
-
I poszedłby chętnie – rzekł Gandalf. – Nie bądź niesprawiedliwy w swoim żalu.
Boromir domagał się tej misji dla siebie i za nic nie zgadzał się, by go ktoś
inny zastąpił. Miał charakter władczy, zagarniał to, czego pragnął. Długo
wędrowałem w jego towarzystwie i dobrze go poznałem. Ale mówisz o jego śmierci.
Więc ta wiadomość doszła do ciebie wcześniej niż my?
-
Doszło do moich rąk to – powiedział Denethor i odkładając różdżkę podniósł ze
swych kolan przedmiot, w który się wpatrywał, gdy goście zbliżali się do tronu.
W każdej ręce trzymał połowę dużego, pękniętego na dwoje, bawolego rogu,
okutego srebrem.
-
To róg, który Boromir nosił zawsze przy sobie! – wykrzyknął Pippin.
-
Tak jest – rzekł Denethor. – W swoim czasie i ja go nosiłem, jak wszyscy
pierworodni synowie w moim rodzie od zamierzchłych czasów, jeszcze sprzed
upadku królów, od czasów, gdy Vorondil, ojciec Mardila, polował na białe bawoły
Arawa na dalekich stepach Rhun. Trzynaście dni temu usłyszałem znad północnego
pogranicza ściszony głos tego rogu, potem zaś Rzeka przyniosła mi go, lecz
złamany; nigdy już więcej nie zagra. – Denethor umilkł i zapadła posępna cisza.
Nagle zwrócił czarne oczy na Pippina. – Co powiesz na to, niziołku?
-
Trzynaście dni temu... – wyjąkał Pippin. – Tak, to się zgadza. Stałem przy nim,
gdy zadął w róg. Lecz pomoc nie nadeszła. Tylko nowe bandy orków.
-
A więc byłeś przy tym – rzekł Denethor patrząc pilnie w twarz hobbita. –
Opowiedz mi wszystko. Dlaczego pomoc nie nadeszła? Jakim sposobem ty ocalałeś,
a poległ Boromir, mąż tak wielkiej siły, mając tylko garść orków przeciw sobie?
Pippin
zaczerwienił się i zapomniał o strachu.
-
Najsilniejszy mąż zginąć może od jednej strzały – odparł – a Boromira przeszył
cały rój strzał. Gdy go ostatni raz widziałem, osunął się pod drzewo i wyciągał
ze swojego boku czarnopióry grot. Co do mnie, omdlałem w tym momencie i wzięto
mnie do niewoli. Później już nie widziałem Boromira i nic więcej o nim nie
słyszałem. Ale czczę jego pamięć, bo to był mężny człowiek. Umarł, żeby nas
ocalić, mnie i mego współplemieńca Meriadoka; żołdacy czarnego Władcy porwali
nas obu i powlekli w lasy. Chociaż nie zdołał nas obronić, nie umniejsza to
mojej wdzięczności.
Pippin
spojrzał Denethorowi prosto w oczy, bo zbudziła się w nim jakaś dziwna duma i
zranił go ton wzgardy czy podejrzenia w zimnym głosie starca.
-
Wiem, że tak możnemu władcy ludzi nie na wiele się przydadzą usługi hobbita,
niziołka z dalekiego północnego kraju, lecz to, na co mnie stać, ofiarowuję ci
na spłatę mego długu.
I
odrzucając z ramion szary płaszcz Pippin dobył mieczyka, by złożyć go u nóg
Denethora.
Nikły uśmiech, jak chłodny błysk
słońca w zimowy wieczór, przemknął po starczej twarzy; Denethor spuścił jednak
głowę i wyciągnął rękę odkładając na bok szczątki Boromirowego rogu.
-
Podaj mi swój oręż! – rzekł. Pippin podniósł mieczyk i podał władcy rękojeścią
do przodu.
-
Skąd go masz? – spytał Denethor. – Wiele, wiele lat przetrwała ta stal. To
niewątpliwie ostrze wykute przez nasze plemię na północy w niepamiętnej
przeszłości.
-
Broń ta pochodzi z Kurhanów, które wznoszą się na pograniczu mojego kraju –
odparł Pippin. – Lecz dziś mieszkają tam jedynie złośliwe upiory i wolałbym o
nich nie mówić więcej.
-
Dziwne legendy krążą o was – rzekł Denethor. – Raz jeszcze sprawdza się
przysłowie, że nie należy sądzić człowieka – lub niziołka – po pozorach.
Przyjmuję twoje usługi. Niełatwo cię bowiem nastraszyć słowami i umiesz
przemawiać dworną mową, chociaż brzmi ona niezwykle w uszach ludów południa.
Nadchodzą czasy, gdy potrzebni nam będą pomocnicy rycerskich obyczajów, mali
czy wielcy. Przysięgnij mi teraz wierność.
-
Ujmij rękojeść miecza – pouczył hobbita Gandalf – i powtarzaj za Denethorem
przysięgę, jeśli nie zmieniłeś postanowienia.
-
Nie zmieniłem – rzekł Pippin.
Starzec
położył mieczyk na swych kolanach i zaczął recytować formułę przysięgi, Pippin
zaś, z ręką na gardzie, powtarzał z wolna słowo po słowie.
-
Ślubuję wierność i służbę Gondorowi i Namiestnikowi władającemu tym królestwem.
Jemu posłuszny, będę usta otwierał lub zamykał, czynił lub wstrzymywał się od
czynów, pójdę, gdzie mi rozkaże, lub wrócę na jego wezwanie, służyć mu będę w
biedzie lub w dostatku, w czas pokoju lub wojny, życiem lub śmiercią, od tej
chwili, aż dopóki mój pan mnie nie zwolni lub śmierć nie zabierze, lub świat
się nie skończy. Tak rzekłem ja, Peregrin, syn Paladina, niziołek z Shire’u.
-
Przyjąłem te słowa, ja, Denethor, syn Ektheliona, Władca Gondoru, Namiestnik
wielkiego króla, i nie zapomnę ich ani też nie omieszkam wynagrodzić
sprawiedliwie: wierność miłością, męstwa czcią, wiarołomstwa pomstą.
Po
czym Pippin otrzymał z powrotem swój mieczyk i wsunął go do pochwy.
-
A teraz – rzekł Denethor – daję ci pierwszy rozkaz: mów i nie przemilczaj
prawdy. Opowiedz mi całą historię, przypomnij sobie wszystko, co wiesz o moim
synu Boromirze. Siądź i zaczynaj!
Mówiąc
to uderzył w mały srebrny gong stojący obok jego podnóżka i natychmiast zjawili
się słudzy. Pippin zrozumiał, że stali od początku w niszach po obu stronach
drzwi, gdzie ani on, ani Gandalf nie mogli ich widzieć.
-
Przynieście wino, jadło i krzesła dla gości – rzekł Denethor – i pilnujcie, by
nikt nam nie przeszkodził w ciągu następnej godziny.
-
Tyle tylko czasu mogę wam poświęcić – dodał zwracając się do Gandalfa – bo wiele
spraw ciąży na mojej głowie. Może nawet ważniejszych, lecz mniej dla mnie
pilnych. Ale jeśli się da, porozmawiamy znowu dziś wieczorem.
-
Mam nadzieję, że wcześniej jeszcze – odparł Gandalf. – Spieszyłem bowiem z
wiatrem na wyścigi z odległego o sto pięćdziesiąt staj Isengardu nie tylko po
to, by ci przywieźć jednego małego wojaka, choćby najdworniejszych obyczajów.
Czy nie ma dla ciebie wagi wiadomość, że Theoden stoczył wielką bitwę, że
Isengard padł i że złamałem różdżkę Sarumana?
-
Nowiny bardzo ważne, lecz wiedziałem o tym bez ciebie, dość by powziąć własne
plany ku obronie od groźby ze wschodu.
Denethor
zwrócił ciemne oczy na Gandalfa, a Pippin nagle spostrzegł między nimi dwoma
jakieś podobieństwo i wyczuł napięcie dwóch sił, jak gdyby tlący się lont
łączył dwie pary oczu i lada chwila mógł buchnąć płomieniem.
Denethor nawet bardziej wyglądał na
czarodzieja niż Gandalf, więcej miał w sobie majestatu, urody i siły. Zdawał
się starszy. Lecz inny jakiś zmysł na przekór wzrokowi upewnił Peregrina, że
Gandalf posiada większą moc, głębszą mądrość i majestat wspanialszy, chociaż
ukryty. Na pewno też był starszy. „Ile on może mieć lat?” – myślał Pippin i
dziwił się, że nigdy dotychczas nie zadał sobie tego pytania. Drzewiec mruczał
coś o czarodziejach, lecz słuchając go hobbit nie pamiętał, że to dotyczy
również Gandalfa. Kim jest naprawdę Gandalf? W jakiej odległej przeszłości, w
jakim kraju przyszedł na świat? Kiedy go opuści? Pippin ocknął się z zadumy.
Denethor i Gandalf wciąż patrzyli sobie w oczy, jakby nawzajem czytając swe
myśli. Lecz Denethor pierwszy odwrócił twarz.
-
Tak – powiedział. – Kryształy jasnowidzenia podobno zaginęły, mimo to władcy
Gondoru mają wzrok bystrzejszy niż pospolici ludzie i wiele nowin dociera do
nich. Ale teraz proszę, siądźcie.
S |
łudzy
przynieśli fotel i niskie krzesełko, podali na tacy srebrny dzban, kubki i
białe ciasto. Pippin usiadł, lecz nie mógł oderwać oczu od starego władcy. Czy
mu się zdawało, czy też rzeczywiście mówiąc o kryształach Denethor z nagłym
błyskiem w oczach spojrzał na niego.
-
Opowiedz swoją historię, mój wasalu – rzekł Denethor na pół żartobliwie, a na
pół drwiąco. – Cenne są dla mnie słowa tego, kto przyjaźnił się z moim synem.
Pippin
na zawsze zapamiętał tę godzinę spędzoną w ogromnej sali pod przenikliwym
spojrzeniem Władcy Gondoru, w ogniu coraz to nowych podchwytliwych pytań, z
Gandalfem u boku przysłuchującym się czujnie i powściągającym – hobbit wyczuwał
to nieomylnie – gniewną niecierpliwość. Kiedy minął wyznaczony czas i Denethor
znów zadzwonił w gong, Pippin był bardzo znużony.
„Jest
chyba niewiele po dziewiątej – myślał. – Mógłbym teraz zjeść trzy śniadania za
jednym zamachem”.
-
Zaprowadźcie dostojnego Mithrandira do przygotowanego dlań domu – powiedział
Denethor do sług. – Jego towarzysz może, jeśli sobie życzy, zamieszkać
tymczasem razem z nim. Ale wiedzcie, że zaprzysiągł mi służbę; nazywa się
Peregrin, syn Paladina; trzeba go wtajemniczyć w pomniejsze hasła. Zawiadomcie
dowódców, że mają się stawić tutaj u mnie możliwie zaraz po wybiciu trzeciej
godziny. Ty, czcigodny Mithrandirze, przyjdź również, jeśli i kiedy ci się
spodoba. O każdej porze masz do mnie wstęp wolny, z wyjątkiem krótkich godzin
mego snu. Ochłoń z gniewu, który w tobie wzbudziło szaleństwo starca, i wróć,
by mnie wesprzeć radą i pociechą.
-
Szaleństwo? – powtórzył Gandalf. – O, nie! Prędzej umrzesz, niż stracisz rozum,
dostojny panie. Umiesz nawet żałoby użyć jako płaszcza. Czy sądzisz, że nie
zrozumiałem, dlaczego przez godzinę wypytywałeś tego, który wie mniej, chociaż ja
siedziałem obok?
-
Jeśli zrozumiałeś, możesz być zadowolony – odparł Denethor. – Szaleństwem
byłaby duma, która by wzgardziła pomocą i radą w potrzebie; lecz ty udzielasz
tych darów wedle własnych zamysłów. Władca Gondoru nie będzie nigdy narzędziem
cudzych planów, choćby najszlachetniejszych. W jego bowiem oczach żaden cel na
tym świecie nie może górować nad sprawą Gondoru. A Gondorem ja rządzę, nikt
inny, chyba że wrócą królowie.
-
Chyba że wrócą królowie? – powtórzył Gandalf. – Słusznie, czcigodny Namiestniku,
twoim obowiązkiem jest zachować królestwo na ten przypadek, którego dziś już
mało kto się spodziewa. I w tym zadaniu użyczę ci wszelkiej pomocy, jaką
zechcesz ode mnie przyjąć. Ale powiem jasno: nie rządzę żadnym królestwem,
Gondorem ani innym państwem, wielkim czy małym. Obchodzi mnie wszakże każde
dobro zagrożone niebezpieczeństwem na tym dzisiejszym świecie. W moim sumieniu
nie uznam, że nie spełniłem obowiązku, choćby Gondor zginął, jeśli przetrwa tę
noc coś innego, co może jutro rozkwitnąć i przynieść owoce. Ja bowiem także
jestem namiestnikiem. Czyś o tym nie wiedział?
I
rzekłszy to odwrócił się, a Pippin biegł za nim do wyjścia usiłując dotrzymać
mu kroku.
Gandalf nie spojrzał na hobbita ani
się nie odezwał do niego przez całą drogę. Przewodnik wprowadził ich od drzwi
sali przez Plac Wodotrysku na uliczkę między wysokie kamienne budynki. Skręcali
parę razy, nim wreszcie zatrzymali się przed domem w pobliżu muru strzegącego
twierdzy od północnej strony, opodal ramienia, które łączyło gród z głównym
masywem góry. Weszli po szerokich rzeźbionych schodach na piętro, gdzie
znaleźli się w pięknym pokoju, jasnym i przestronnym, ozdobionym zasłonami z
gładkiej, lśniącej, złocistej tkaniny. Sprzętów było tu niewiele, nic prócz
stolika, dwóch krzeseł i ławy, ale po obu stronach w nie zasłoniętych alkowach
przygotowano łóżka z porządną pościelą, a także miski i dzbany z wodą do mycia.
Trzy wysokie, wąskie okna otwierały widok na północ, ponad szeroką pętlą
Anduiny, wciąż jeszcze osnutej mgłą, ku odległym wzgórzom Emyn Muil i
wodogrzmotom Rauros. Pippin musiał wleźć na ławę i wychylić się poprzez szeroki
kamienny parapet, by wyjrzeć na świat.
-
Czy gniewasz się na mnie, Gandalfie? – spytał, gdy przewodnik pozostawił ich
samych i zamknął drzwi. – Zrobiłem, co mogłem.
-
Bez wątpienia! – odparł Gandalf wybuchając nagle śmiechem; podszedł do Pippina,
objął go ramieniem i także popatrzał przez okno. Pippin zerknął na twarz
Czarodzieja górującą tuż nad jego głową, trochę zaskoczony, bo śmiech zabrzmiał
beztrosko i wesoło. A jednak porysowana zmarszczkami twarz Gandalfa wydała mu
się w pierwszej chwili zakłopotana i smutna; dopiero po dłuższej obserwacji
dostrzegł pod tą maską wyraz wielkiej radości, ukryte źródło wesela, tak
bogate, że mogłoby śmiechem wypełnić całe królestwo, gdyby trysnęło swobodnie.
-
Niewątpliwie zrobiłeś, co mogłeś – rzekł Czarodziej. – Mam nadzieję, że
nieprędko po raz drugi znajdziesz się w równie trudnym położeniu, między dwoma
tak groźnymi starcami. Mimo wszystko Władca Gondoru dowiedział się od ciebie
więcej, niż przypuszczasz, Pippinie. Nie zdołałeś ukryć przed nim, że nie
Boromir przewodził Drużynie po wyjściu z Morii i że był wśród was ktoś
niezwykle dostojny, kto wkrótce przybędzie do Minas Tirith, i że ten ktoś ma u
boku legendarny miecz. Ludzie w Gondorze myślą wiele o starych legendach, a
Denethor, odkąd Boromir ruszył na wyprawę, nieraz rozważał słowa wyroczni i
zastanawiał się, co miała znaczyć „zguba Isildura”.
To
człowiek niepospolity wśród ludzi tych czasów, Pippinie; kimkolwiek byli jego
przodkowie, niemal najczystsza krew Westernesse płynie w żyłach Denethora, tak
jak i w żyłach jego młodszego syna, Faramira; Boromir, którego ojciec
najbardziej kochał, był jednak inny. Denethor sięga wzrokiem daleko. Jeśli
wytęży wolę, może wyczytać wiele z tego, co inni myślą, nawet jeśli przebywają
w odległym kraju. Niełatwo go oszukać i niebezpiecznie byłoby tego próbować.
Pamiętaj
o tym, Pippinie. Zaprzysiągłeś mu bowiem służbę. Nie wiem, skąd ci ten pomysł
przyszedł do głowy czy może do serca. Ale dobrze postąpiłeś. Nie przeszkodziłem
ci w tym, bo zimny rozsądek nie powinien nigdy hamować szlachetnych porywów.
Nie tylko wprawiłeś go w dobry humor, ale wzruszyłeś jego serce. Zyskałeś zaś
przynajmniej swobodę poruszania się do woli po Minas Tirith – gdy nie będziesz
na służbie. Medal ma bowiem drugą stronę. Oddałeś się pod rozkazy Denethora; on
o tym nie zapomni. Bądź nadal ostrożny!
Gandalf
umilkł i westchnął.
-
No tak, ale nie trzeba zbyt wiele myśleć o jutrze. Przede wszystkim dlatego, że
każdy następny dzień przez długi czas jeszcze będzie przynosił gorsze troski
niż poprzedni. A ja nie będę ci mógł teraz w niczym pomóc. Szachownica jest
zastawiona, figury już poszły w ruch; jedną z nich bardzo chciałbym odnaleźć, a
mianowicie Faramira, który jest obecnie spadkobiercą Denethora. Nie sądzę, by
przebywał w stolicy, ale nie miałem czasu na zasięgnięcie języka. Muszę już
iść, Pippinie. Muszę wziąć udział w naradzie dowódców i dowiedzieć się z niej
jak najwięcej. Teraz jednak kolej na ruch przeciwnika, który lada chwila
otworzy wielką grę. A pionki zagrają w niej role nie mniejsze niż figury,
Peregrinie, synu Paladina, żołnierzu Gondoru. Wyostrz swój miecz!
Gandalf
podszedł do drzwi, lecz odwrócił się od progu raz jeszcze.
-
Spieszę się, Pippinie – rzekł. – Oddaj mi pewną przysługę, gdy wyjdziesz na
miasto. Zrób to, zanim położysz się na spoczynek, jeśli nie jesteś zanadto
zmęczony. Odszukaj Gryfa i sprawdź, jak go zaopatrzono. Tutejsi ludzie są
dobrzy dla zwierząt, bo to zacne i rozumne plemię, ale nie umieją obchodzić się
z końmi tak jak Rohirrimowie.
Z |
tym słowy Gandalf wyszedł, a w tejże chwili z
wieży fortecznej rozległ się głos dzwonu, czysty i dźwięczny. Trzy uderzenia
srebrzyście rozbrzmiały w powietrzu i umilkły: wybiła godzina trzecia po wschodzie
słońca.
Pippin wkrótce potem zbiegł ze
schodów i rozejrzał się po ulicy. Słońce świeciło jasne i ciepłe, wieże i
wysokie domy rzucały wydłużone, ostre cienie w stronę zachodu. W górze pod
błękitem szczyt Mindolluiny wznosił kołpak i okryte śnieżnym płaszczem ramiona.
Wszystkimi ulicami grodu zbrojni mężowie dążyli w różnych kierunkach, jakby z
wybiciem trzeciej godziny spieszyli zmienić straże i objąć posterunki.
-
W Shire liczylibyśmy godzinę dziewiątą – stwierdził głośno sam do siebie
Pippin. – Pora smacznego śniadania i otwarcia okna na blask wiosennego słońca.
Ach, jak chętnie bym zjadł śniadanie! Ciekawe, czy ci ludzie tutaj w ogóle
znają ten zwyczaj; może u nich już dawno po śniadaniu? Kiedy też podają obiad i
gdzie?
W
tym momencie zobaczył mężczyznę w czarno-białej odzieży zbliżającego się wąską
uliczką od ośrodka twierdzy. Pippin czuł się samotny, postanowił więc zagadnąć
nieznajomego, gdy ten będzie go mijał; okazało się to jednak niepotrzebne, bo
mężczyzna podszedł wprost do niego.
-
Ty jesteś niziołek Peregrin? – spytał. – Powiedziano mi, że złożyłeś przysięgę
na służbę władcy tego grodu. Witaj! – Wyciągnął rękę, którą Pippin uścisnął. –
Nazywam się Beregond, syn Baranora. Mam wolne przedpołudnie, więc zlecono mi
wyuczyć cię haseł i wyjaśnić przynajmniej część tego, co z pewnością chciałbyś
wiedzieć. Ja ze swej strony też spodziewam się nauczyć od ciebie niejednego.
Nigdy bowiem jeszcze nie widzieliśmy w tym kraju niziołka, a choć doszły nas
różne słuchy o waszym plemieniu, stare historie, które się u nas zachowały, nic
prawie o was nie mówią. Co więcej, jesteś przyjacielem Mithrandira. Czy znasz
go dobrze?
-
Jak by ci rzec? – odparł Pippin. – Nasłuchałem się o nim wiele przez całe moje
krótkie życie, ostatnio zaś odbyłem długą podróż w jego towarzystwie. Ale w tej
księdze czytać by można długo, a ja nie mogę się chwalić, że poznałem z niej
więcej niż jedną, może dwie kartki. Myślę jednak, że mało kto zna go lepiej. Na
przykład w naszej kompanii tylko Aragorn znał go naprawdę.
-
Aragorn? – spytał Beregond. – Co to za jeden?
-
Hm... – zająknął się Pippin. – Człowiek, który z nami wędrował. Zdaje się, że
teraz bawi w Rohanie.
-
Ty również, jak mi mówiono, byłeś w Rohanie. Chętnie bym cię o ten kraj także
wypytywał, bo znaczną część tej nikłej nadziei, jaka nam została, w nim właśnie
pokładamy. Ale zaniedbuję swe obowiązki, przede wszystkim bowiem miałem
odpowiadać na twoje pytania. Czegóż pragniesz się dowiedzieć, Peregrinie?
-
Jeśli wolno... hm... najpierw chciałbym zadać pytanie dość dla mnie w tej
chwili palące, w sprawie śniadania i rzeczy temu podobnych. Mówiąc prościej,
ciekaw jestem, w jakich porach jada się u was, a także gdzie mieści się sala
jadalna, jeśli w ogóle istnieje. A gospody? Rozglądałem się jadąc pod górę,
lecz nic w tym rodzaju nie dostrzegłem, chociaż dobrze krzepiła mnie nadzieja
na łyk dobrego piwa, który spodziewałem się dostać w tej siedzibie mądrych i
uprzejmych ludzi.
Beregond
popatrzał na niego z powagą.
-
Stary wojak z ciebie, jak widzę – rzekł. – Powiadają, że żołnierze na wyprawie
wojennej zawsze rozglądają się pilnie za okazją do jadła i napitku; nie wiem,
czy to prawda, bo sam niewiele po świecie podróżowałem. A więc nic jeszcze
dzisiaj w ustach nie miałeś?
-
Żeby nie skłamać, muszę przyznać, że miałem – odparł Pippin – ale tylko kubek
wina i kawałek ciasta, z łaski waszego władcy, który mnie przy tym poczęstunku
tak wyżyłował pytaniami, że mi się jeszcze bardziej jeść zachciało.
Beregond
śmiał się serdecznie.
-
Jest u nas gadka, że mali ludzie największych przy stole prześcigają. Wiedz, że
nie gorsze jadłeś śniadanie niż reszta załogi w grodzie, chociaż bardziej
zaszczytne. Żyjemy w warowni, w wieży strażniczej i w stanie wojennego
pogotowia. Wstajemy wcześniej niż słońce, przegryzamy byle czym o brzasku i
obejmujemy służbę wraz ze świtem. Ale nie rozpaczaj! – Zaśmiał się znowu,
widząc, jak Pippinowi mina zrzedła. – Ci, którzy wykonują ciężkie prace,
posilają się dodatkowo w ciągu przedpołudnia. Potem jemy śniadanie w południe
lub później, jak komu obowiązki pozwolą; a po zachodzie słońca zbieramy się na
główny posiłek i zabawiamy się wtedy, o tyle, o ile jeszcze w tych czasach
zabawiać się można. A teraz chodźmy! Oprowadzę cię po grodzie, postaramy się o
jakiś prowiant i zjemy na murach, ciesząc się pięknym porankiem.
-
Zaraz, zaraz! – odparł rumieniąc się Pippin. – Łakomstwo czy też głód, jeśli
zechcesz łaskawie tak to nazwać, wymazało z mej pamięci ważniejszą sprawę.
Gandalf – Mithrandir – jak wy go nazywacie – polecił mi, bym odwiedził jego
wierzchowca, Gryfa, wspaniałego rumaka z Rohanu, perłę królewskiej stadniny,
którego mimo to król Theoden podarował Mithrandirowi za jego zasługi. Zdaje mi
się, że nowy właściciel kocha to zwierzę serdeczniej niż niejednego człowieka,
jeśli więc chcecie go sobie zjednać, potraktujcie Gryfa z wszelkimi honorami, w
miarę możności lepiej nawet niż hobbita...
-
Hobbita? – przerwał mu Beregond.
-
Tak my siebie nazywamy – wyjaśnił Pippin.
-
Cieszę się, żeś mnie tej nazwy nauczył – rzekł Beregond – bo teraz mogę
powiedzieć, że obcy akcent nie szpeci pięknej wymowy, a hobbici to plemię
bardzo wymowne. Chodźmy! Zapoznasz mnie z tym szlachetnym koniem. Lubię
zwierzęta, niestety rzadko je widuję w naszym kamiennym grodzie; wychowałem się
gdzie indziej, w dolinie pod górami, a rodzina moja pochodzi z Ithilien. Bądź
wszakże spokojny! Złożymy Gryfowi krótką wizytę, tyle tylko, ile grzeczność
wymaga, potem zaś pospieszymy do spiżarni.
P |
ippin
zastał Gryfa w porządnej stajni i dobrze opatrzonego. W szóstym bowiem kręgu
poza murami warowni było kilka stajen, gdzie trzymano rącze wierzchowce w
pobliżu kwatery gońców Namiestnika; gońcy czuwali, gotowi zawsze do drogi na
rozkaz Denethora lub któregoś z najwyższych dowódców. Tego jednak ranka wszyscy
ci ludzie ich konie byli poza grodem na służbie. Gryf na widok Pippina zarżał i
zwrócił ku niemu łeb.
-
Dzień dobry! – powiedział Pippin. – Gandalf przyjdzie, jak tylko będzie miał
chwilę wolną. Jest zajęty, ale przysyła ci pozdrowienia oraz mnie, żebym
sprawdził, czy ci czego nie brakuje i czyś już odpoczął po trudach.
Gryf
zadzierał łeb i grzebał nogą, lecz pozwolił Beregondowi pogłaskać się lekko po
karku.
-
Wygląda, jakby rwał się do wyścigu, a nie jakby właśnie przybył z dalekiej
drogi – rzekł Beregond. – Silny i dumny koń. A gdzie siodło i uzda? Należałby
mu się strój bogaty i piękny.
-
Nie ma dość bogatego i pięknego rzędu dla takiego konia – odparł Pippin. – Nie
zniósłby też wędzidła. Jeśli zgodzi się nieść jeźdźca, niczego więcej nie
trzeba; jeśli nie zechce, nie zmusisz go wędzidłem, ostrogą ani biczem. Do
widzenia, Gryfie. Bądź cierpliwy. Bitwa już blisko.
Rumak
zadarł łeb i zarżał tak potężnie, że mury stajni zatrzęsły się, a Beregond i
Pippin zatkali uszy. Sprawdzili jeszcze, czy w żłobie jest dość obroku, i
wreszcie pożegnali Gryfa.
-
A teraz poszukajmy obroku dla siebie – rzekł Beregond prowadząc Pippina z
powrotem do twierdzy, pod bramę w północnym murze ogromnej wieży. Stąd zeszli
po długich schodach w szeroki chłodny korytarz oświetlony latarniami. Po obu
jego stronach widniały szeregi drzwi, a jedne z nich były właśnie otwarte.
-
Tu mieszczą się składy i spiżarnie mojego oddziału – powiedział Beregond. –
Witaj, Targonie! – zawołał przez uchylone drzwi. – Wcześnie jeszcze, ale
przyprowadziłem gościa, którego Denethor przyjął dziś do służby. Przybywa z
daleka, wypościł się w drodze, ranek spędził na ciężkiej pracy i jest głodny.
Daj nam, co tam masz pod ręką.
Dostali
chleb, masło, ser i jabłka z resztek zimowego zapasu, pomarszczone, lecz zdrowe
i słodkie, a także skórzany bukłak z młodym piwem oraz drewniane talerze i
kubki. Wszystko to zapakowali do łozinowego koszyka i wyszli znowu na słoneczny
świat. Beregond zaprowadził teraz Pippina na wschodni kraniec wielkiego,
wysuniętego niby ramię muru, gdzie była wnęka strzelnicza, a pod jej parapetem
kamienna ława. Otwierał się stąd szeroki widok na okolicę zalaną światłem
poranka.
Zjedli i wypili, a potem gawędzili
trochę o Gondorze, o tutejszym życiu i obyczajach, a także trochę o dalekiej
ojczyźnie Pippina i o dziwnych krajach, które w swych wędrówkach poznał.
Beregond bimbał w powietrzu krótkimi nogami siedząc na kamiennej ławie lub
właził na nią i wspinał się na palce, aby wyjrzeć na kraj rozpostarty u stóp
fortecy.
- Nie chcę taić przed tobą, zacny
Pippinie – rzekł wreszcie – że wśród nas wyglądasz jak dziecko, nie jesteś
większy niż nasi chłopcy w dziewiątym roku życia; a mimo to zaznałeś tylu
niebezpieczeństw i widziałeś takie różne cuda, że niewielu siwych i brodatych
starców mogłoby się podobnymi przygodami pochwalić. Myślałem, że dla kaprysu nasz
władca chce wziąć sobie szlachetnie urodzonego pazia, jak podobno mieli dawni
królowie w zwyczaju. Widzę jednak, że się myliłem i przepraszam cię za tę
omyłkę.
- Wybaczam ci - odparł Pippin - tym bardziej żeś się
niewiele pomylił. W mojej ojczyźnie uchodziłbym za wyrostka, cztery lata
brakuje mi jeszcze do pełnoletności, jak ją w Shire liczą. Lecz nie mówmy wciąż
o mnie. Rozejrzyjmy się razem po okolicy i objaśnij mi łaskawie, co stąd widać.
Słońce stało już dość wysoko na niebie, mgła z nizin
podniosła się w górę, a resztki jej płynęły nad głowami jak białe strzępy
obłoku przynaglanego od wschodu wiatrem, który wzmógł się teraz i łopotał w
białych flagach i sztandarach na wieży. W dole, na dnie doliny, o jakieś pięć
staj w linii prostej od wylotu strzelnicy, połyskiwały szare wody Wielkiej
Rzeki, która płynąc od północo-zachodu zataczała szeroki łuk na południe i z
powrotem na zachód, by zginąć w omglonym blasku, kryjącym odległe o
kilkadziesiąt staj Morze. Pippin obejmował wzrokiem cały obszar Pelennoru,
usiany w dali mnóstwem zagród wiejskich; widział niskie murki, stodoły i obory,
lecz nigdzie nie dostrzegał bydła ani zwierząt domowych. Drogi i ścieżki gęstą
siecią przecinały zieleń pól i ruch na nich panował ożywiony; sznury wozów
ciągnęły ku Wielkiej Bramie lub spod niej w głąb kraju. Od czasu do czasu u
Bramy zjawiał się jeździec, zeskakiwał z siodła i spieszył do grodu.
najbardziej uczęszczany zdawał się główny gościniec prowadzący na południe,
przecinający rzekę skróconym szlakiem u podnóża gór i ginący szybko z oczu.
Gościniec był szeroki, porządnie wybrukowany, a jego wschodnim skrajem pod
wysokim murem biegła Zielona Ścieżka dla konnych. Tędy jeźdźcy pędzili w obu
kierunkach, lecz duże kryte budami wozy, tłumnie zapełniające bity szlak,
kierowały się wszystkie na południe. Przyjrzawszy się uważniej Pippin
stwierdził, że ruch odbywa się w wielkim porządku, wozy toczą się trzema
kolumnami; w pierwszej sunęły najszybsze wozy, ciągnione przez konie, w drugiej
- wielkie furgony okryte różnobarwnymi budami, zaprzężone w powolne woły; w
trzeciej, na zachodnim skraju, ludzie popychali lekkie, małe wózki.
- Ta droga prowadzi do dolin Tumladen i Lossarnach, a
także do wiosek górskich, dalej zaś do Lebennin - powiedział Beregond. - Wozami
odjeżdżają ostatni już wyprawiani dla bezpieczeństwa z grodu starcy i dzieci, a
z nimi kobiety, niezbędne jako ich opiekunki. Do południa muszą wszyscy znaleźć
się poza Bramą i oswobodzić drogę na długości jednej stai; taki jest rozkaz.
Smutna konieczność! - westchnął. - Wielu z tych, którzy dziś się rozstali,
nigdy już się z sobą w życiu nie spotka. Zawsze była za mało dzieci w naszym
mieście, teraz nie ma ich już wcale, z wyjątkiem garstki chłopców, którzy nie
zgodzili się opuścić grodu i dla których znajdzie się jakieś zadania. Między
nimi został mój syn.
Na
chwilę zaległo milczenie. Pippin z niepokojem spoglądał na wschód, jakby w
obawie, że lada chwila ujrzy tysiączne bandy orków nacierające stamtąd na
zielone pola.
- A co tam widać? - spytał wskazując coś pośrodku wielkiego
łuku Anduiny. - Drugi gród chyba?
- Był to niegdyś najwspanialszy gród Gondoru, a tam,
gdzie się znajdujemy, była jedynie jego twierdza - odparł Beregond. - Dziś po
obu stronach Rzeki piętrzą się tylko ruiny Osgiliathu, zdobytego i spalonego
przez Nieprzyjaciela wiele lat temu. W czasach młodości Denethora odbiliśmy te
ruiny, nie zamierzając zresztą wskrzeszać miasta; utrzymaliśmy tam jednak
wysuniętą placówkę i odbudowaliśmy most, po którym nasze wojska mogły się
przeprawiać. Ale potem z Minas Morgul wysłano Okrutnych Jeźdźców.
- Czarnych Jeźdźców - rzekł Pippin, a jego oczy
rozszerzyły się i pociemniały od rozbudzonej na nowo dawnej grozy.
- Tak - przyznał Beregond. - Widzę, że wiesz o nich coś
niecoś, chociaż nic nie wspominałeś o tym w swoich opowieściach.
- Wiem o nich różne rzeczy - odszepnął Pippin - ale nie
chcę mówić tego tutaj, tak blisko... tak blisko... - Urwał, podniósł wzrok ku
drugiemu brzegowi Rzeki i wydawało mu się, że nie widzi tam nic prócz
ogromnego, złowrogiego cienia. Może był to majaczący na widnokręgu łańcuch gór,
których poszarpane szczyty z odległości przeszło dwudziestu staj rozpływały się
niejako we mgle. Pippin jednak miał wrażenie, że mrok rośnie w jego oczach,
gęstnieje powoli, wzbierając, by zalać słoneczną krainę.
- Tak blisko Mordoru? - spokojnie skończył za niego
Beregond. - Tak, tam leży Mordor. Rzadko wymieniamy tę nazwę, lecz od dawna
widzimy wciąż ten cień nad naszą granicą; niekiedy wydaje się bledszy i
bardziej odległy, niekiedy przybliża się i ciemnieje. teraz rośnie i zagęszcza
się coraz bardziej, a wraz z nim rośnie nasz niepokój i strach. Niespełna rok
temu Okrutni Jeźdźcy znów zawładnęli przeprawą przez Rzekę. Wielu naszych
najdzielniejszych rycerzy poległo wówczas w boju. Boromir odparł nieprzyjaciela
przynajmniej z zachodniego brzegu i utrzymaliśmy po dziś dzień bliższą połowę
Osgiliathu. Na razie. czeka nas bowiem lada chwila nowa bitwa na tym polu.
Będzie to może najważniejsza bitwa wojny która rozegra się wkrótce.
- Kiedy? - spytał Pippin. - Skąd wiecie? Widziałem tej
nocy rozpalone wici i pędzących gońców. Gandalf wyjaśnił mi, że to są sygnały
rozpoczętej już wojny. Spieszył tu, jakby każda chwila rozstrzygała o życiu lub
śmierci. Dziś jednak nie widzę tu gorączkowego pośpiechu.
- Tylko dlatego, że wszystko już gotowe - rzekł
Beregond. - nabieramy tchu przed wielkim skokiem.
- Czemuż więc ogniska na wzgórzach płonęły tej nocy?
- Za późno wzywać na pomoc, gdy już się jest osaczonym -
odparł Beregond. - Nie znam jednak zamysłów władcy i jego wodzów. Mają oni różne
sposoby zdobywania wieści. Nasz Denethor nie jest zwykłym człowiekiem, wzrok
jego sięga daleko. Powiadają, że gdy nocą w swojej komnacie na wieży skupia
myśl - odgaduje przyszłość; czyta nawet w myślach Nieprzyjaciela, zmagając się
z jego wolą. Dlatego właśnie postarzał się i wyniszczył przedwcześnie. Nie
wiem, ile jest w tym prawdy, ale wiem, że dowódca mój, Faramir, przebywa daleko
za Anduiną na niebezpiecznej wyprawie; może to on nadsyła Namiestnikowi nowiny.
Powiem ci jednak szczerze, Pippinie, czego się domyślam:
wici kazano rozpalić z powodu wieści, jakie wczoraj z wieczora nadeszły z
Lebennin. W pobliżu ujścia Anduiny zgromadziła się wielka flota, a załoga
rekrutuje się z korsarzy, Umbarczyków z południa. Od dawna rozbójnicy ci
przestali bać się potęgi Gondoru i zawarli sojusz z Nieprzyjacielem, teraz zaś
gotują się zadać nam cios, by wesprzeć jego sprawę. Napaść ich zwiąże znaczną
część sił Lebennin i Belfalasu, na których pomoc liczyliśmy, bo tamtejsze
plemiona są liczne i dzielne. Z tym większym niepokojem zwracamy oczy na
północ, ku Rohanowi, i tym bardziej raduje nas wieść o zwycięstwie, którą nam
przynosicie.
A jednak... - Beregond urwał i wstał, by się rozejrzeć na trzy strony świata. - A
jednak wydarzenia, które się rozegrały w Isengardzie, powinny przestrzec nas,
że już się wokół nas zamyka wielka sieć, że zaczyna się wielka gra. To już nie
utarczki na przeprawach i rabunkowe najazdy. To wielka, z dawna zaplanowana
wojna, w której my - cokolwiek by nam duma podszeptywała - jesteśmy tylko jednym
z pionków. Zwiadowcy donoszą, że wszędzie wszczął się ruch: daleko na wschodzie
poza Morzem Wewnętrznym, na północy w Mrocznej Puszczy i poza nią, na południu
w Haradzie. wszystkie królestwa stoją wobec rozstrzygającej próby, oprą się lub
runą, a wtedy wpadną pod władzę Ciemności.
Jednakże, mój Peregrinie, przypadł nam zaszczyt, że nas
pierwszych i z największą siłą atakuje zawsze nienawiść Czarnego Władcy,
nienawiść zrodzona w głębi wieków za głębiną Morza. Na ten kraj spadnie
najcięższe uderzenie młota. Dlatego właśnie Mithrandir dążył tu z takim
pośpiechem. Jeśli my się załamiemy, którz się ostoi? Czy dostrzegasz,
Peregrinie, chociaż iskrę nadziei, że zdołamy się obronić?
Pippin nie odpowiedział. Patrzył na grube mury, na wieże
i dumne proporce, na słońce wzniesione wysoko na niebie, a potem spojrzał na
zbierający się u wschodu mrok i pomyślał o chciwych palcach Cienia, o bandach
orków czających się w lasach i wśród gór, o zdradzie Isengardu, o szpiegujących
ptakach, o Czarnych Jeźdźcach zapędzających się aż na ścieżki Shire'u - i o
skrzydlatych posłańcach strachu, o Nazgulach. Dreszcz go przejął, nadzieja
przygasła w sercu. I w tym momencie słońce na chwilę zaćmiło się, jakby je
zasłonił cień przelatującego czarnego skrzydła. Pippinowi wydało się, że słyszy
niemal nieuchwytny dla ucha, daleki, z wysoka dolatujący krzyk, stłumiony, lecz
mrożący krew w żyłach, okrutny i zimny. Pobladł i skulił się pod ścianą.
- Co to było? - spytał Beregond. - czyś ty także coś
wyczuł?
- Tak - szepnął Pippin. - To zwiastun naszej klęski,
Cień Przeznaczenia, Okrutny Jeździec cwałujący w powietrzu.
- tak, Cień Przeznaczenia - rzekł Beregond. - Boję się,
że Minas Tirith padnie. Nadciąga noc. Mam wrażenie, jakby krew we mnie
zastygła.
Czas jakiś siedzieli spuściwszy głowy, bez słowa. Potem
Pippin nagle podniósł wzrok: słońce świeciło znowu, flagi powiewały na wietrze.
Otrząsnął się z przygnębienia.
- Przeleciał - rzekł. - Nie, nie straciłem jeszcze
nadziei. Gandalf runął w przepaść, lecz powrócił i jest z nami. Ostoimy się, choćby
na jednej tylko nodze, a w najgorszym razie przetrwamy na klęczkach.
- Dobrze mówisz! - zawołał Beregond; wstał i zaczął
przechadzać się tam i sam. - Każda rzecz na świecie osiąga kres w swoim czasie,
lecz Gondor nie zginie jeszcze teraz. Nawet jeśli zuchwały Nieprzyjaciel wedrze
się na mury, ścieląc pod nimi zwały trupów. mamy inne twierdze, są też tajemne
drogi ucieczki w góry. nadzieja i pamięć przetrwają w jakiejś ukrytej dolince,
gdzie trawa zieleni się świeżością.
- Bądź co bądź, wolałbym, żeby już było po wszystkim,
wóz albo przewóz - powiedział Pippin. - Nie jestem wojakiem, nie lubię myśleć o
wojnie. A nie ma chyba nic gorszego niż oczekiwanie na bliską bitwę, której nie
sposób uniknąć. Jakże się dłuży ten dzień dzisiaj. Lżej byłoby mi na duszy,
gdybyśmy nie musieli stać z założonymi rękoma, lecz zamiast czekać, uderzyli
pierwsi. Jeśli się nie mylę, Rohan też by się nie ruszył, gdyby nie Gandalf.
- Otóż to, dotknąłeś naszej ukrytej rany - rzekł
Beregond. - Może jednak wszystko się zmieni, gdy powróci Faramir. On ma odwagę,
ma więcej odwagi, niż ludzie sądzą; w naszych bowiem czasach ludziom trudno
uwierzyć, że taki mędrzec, uczony badacz starych ksiąg i pieśni, jak Faramir,
może być zdolnym do szybkich, śmiałych decyzji w polu. Faramir jest takim
wodzem. Mniej zuchwały i porywczy niż
Boromir, dorównuje mu wszakże męstwem. Cóż jednak może zrobić? Nie sposób
zaatakować gór tamtego... tamtego królestwa. Za krótkie mamy ramię, nie możemy
uderzyć, póki Nieprzyjaciel nie stanie na naszej ziemi. Ale wówczas trzeba
będzie mieć ciężką rękę.
To mówiąc Beregond położył dłoń na rękojeści miecza.
Pippin spojrzał na niego; był wysoki, dumny, szlachetny jak wszyscy ludzie
spotykani w tym kraju; na myśl o bitwie oczy mu się iskrzyły.
"Niestety moja ręka nie więcej waży niż piórko -
pomyślał hobbit. - jak to mówił Gandalf? Pionek? Może, ale ustawiony na
niewłaściwym polu szachownicy".
Rozmawiali tak z sobą, póki słońce nie dosięgło zenitu i
nie odezwały się nagle dzwony ogłaszające południe. Ruch powstał w grodzie,
wszyscy bowiem z wyjątkiem wartowników spieszyli na obiad.
- Pójdziesz ze mną? - spytał Beregond. - Mógłbyś dzisiaj
przyłączyć się do naszego stołu; nie wiem, w której kompanii masz służyć; kto
wie, czy Namiestnik nie zatrzyma cię przy sobie do szczególnych poruczeń. Moi
towarzysze z pewnością przyjmą cię mile. Warto też, byś poznał tu jak najwięcej
ludzi, póki jeszcze mamy trochę wolnego czasu.
- Chętnie pójdę z tobą - odparł Pippin. - Prawdę
rzekłszy czuję się nieco osamotniony. Najbliższy mój przyjaciel został w
Rohanie, nie mam z kim pogawędzić i pożartować. czy nie mógłbym dostać się do
twojej kompanii na służbę? Czy ty nią dowodzisz? W takim razie zechcesz mnie
chyba przyjąć albo przynajmniej poprzeć moją prośbę?
- Nie, nie! - zaśmiał się Beregond. - Nie jestem
dowódcą. Nie mam wysokiej rangi, nie piastuję żadnych urzędów ani godności,
jestem prostym żołnierzem w Trzeciej Kompanii twierdzy. Ale wiedz, Peregrinie,
że być prostym żołnierzem gwardii strzegącej tej wieży to nie lada zaszczyt w
naszym grodzie; cały kraj patrzy na takich ludzi ze czcią.
- W głowie mi się to wszystko nie mieści - rzekł Pippin.
- Zaprowadź mnie najpierw na naszą kwaterę, a jeśli nie zastaniemy tam
Gandalfa, pójdę z tobą, gdzie zechcesz, i będę twoim gościem.
Nie zastali Gandalfa ani żadnych od niego poleceń,
Pippin poszedł więc z Beregondem na obiad i zawarł znajomość z Trzecią
Kompanią. Doznał tam przyjęcia, które pochlebiło nie tylko jemu, lecz również
Beregondowi, wprowadzającemu tak pożądanego gościa. W grodzie bowiem rozeszły
się już pogłoski o przyjacielu Mithrandira i o długiej rozmowie, jaką z nim
Namiestnik stoczył w czterech ścianach swego dworu. Opowiadano w mieście, że
książę niziołków przybył z północy, by ofiarować Gondorowi usługi i pięć
tysięcy zbrojnych. Ktoś puścił nawet plotkę, że gdy nadjadą Rohirrimowie, każdy
z nich na siodle przywiezie jednego niziołka, wprawdzie małego wzrostu, lecz
dzielnego żołnierza. Pippin, choć z żalem, musiał rozwiać te złudne nadzieje,
lecz tytuł księcia przylgnął do niego na dobre; w pojęciu bowiem Gondorczyków
musiał być co najmniej księciem, skoro przyjaźnił się z Boromirem i został z
honorami potraktowany przez Denethora. Dziękowali mu więc za przybycie,
chłonęli z zapartym tchem każde słowo jego opowiadań o nieznanych krajach, karmiąc
przy tym gościa i pojąc obficie. Jeśli mu czegoś do szczęścia brakowało, to
tylko swobody, musiał bowiem pamiętać o doradzanej przez Gandalfa ostrożności i
nie pozwalał sobie rozpuścić języka, jak by to chętnie zrobił w zaufanym
hobbickim towarzystwie.
W |
reszcie Beregond wstał.
- Czas się pożegnać, Peregrinie - rzekł. - Teraz bowiem
na mnie, a jak się zdaje na całą kompanię również, kolej objąć służbę aż do
zachodu słońca. Jeśli dokucza ci samotność, może chciałbyś mieć wesołego
przewodnika. Syn mój chętnie pokaże ci miasto. To dobry chłopiec. Jeśli spodoba
ci się tam myśl, zejdź w najniższy krąg i spytaj o drogę do Starej Gospody przy
ulicy Kelerdain, czyli Latarników. Zastaniesz tam mojego syna wraz z wszystkimi
chłopcami, którzy nie opuścili miasta. Myślę, że ciekawych rzeczy napatrzysz
się przy Wielkiej Bramie, zanim ją dzisiaj na noc zamkną.
Beregond wyszedł, a wkrótce rozeszła się też reszta
kompanii. Dzień wciąż był pogodny, chociaż nieco mglisty i jak na tę porę roku
niezwykle gorący, nawet w tym południowym kraju. Pippina trochę sen morzył,
lecz w pustych pokojach czuł się nieswojo, postanowił zatem wyjść i zwiedzić
miasto. Zaniósł Gryfowi parę zaoszczędzonych smacznych kąsków, które rumak
przyjął wdzięcznie, chociaż na niczym mu w gościnie nie zbywało. Opuściwszy
stajnię hobbit skierował się krętymi ulicami w dół. Ludzie pilnie mu się
przyglądali. Kłaniali się z powagą, bardzo grzecznie, zwyczajem Gondoru
pochylając głowy i krzyżując ręce na piersi, lecz za jego plecami wymieniali
różne uwagi, a niejeden stojąc na progu lub w oknie przywoływał z wnętrza
resztę domowników, by także zobaczyli księcia niziołków, przybyłego wraz z
Mithrandirem. Większość ludzi używała tu języka różnego od Wspólnej Mowy, ale
Pippin wkrótce oswoił się z nim przynajmniej na tyle, że odróżniał nadawany mu
tytuł: Ernil i Feriannath, przekonując się w ten sposób, że pogłoska o rzekomym
jego dostojeństwie już obiegła miasto.
Idąc
tak pod sklepionymi krużgankami przez piękne aleje i place znalazł się w końcu
w najniższym i największym kręgu grodu; wskazano mu ulicę Latarników, szeroką
drogę wiodącą do Wielkiej Bramy, a przy niej Starą Gospodę, duży budynek z
szarego kamienia, na którym czas odcisnął swoje piętno; dwa skrzydła, zwrócone
bokiem do ulicy, obejmowały z dwóch stron wąski trawnik, w głębi zaś błyszczał
mnóstwem okien dom z wspartym na kolumnach podcieniem, ciągnącym się wzdłuż
całej fasady i schodami zbiegającymi wprost na murawę. Wśród kolumn bawili się
chłopcy. Pippin dotychczas nie widział w Minas Tirith dzieci, z tym większą
więc ciekawością przystanął, aby się im przyjrzeć. W pewnej chwili jeden z
chłopców zauważył go i z głośnym okrzykiem puścił się pędem przez trawnik ku
ulicy. Inni pobiegli za przywódcą. Stanęli gromadą naprzeciw Pippina mierząc go
wzrokiem od stóp do głów.
- Witamy! - powiedział pierwszy chłopak. - Skąd
przybywasz? Bo jesteś nietutejszy.
- Byłem nietutejszy - odparł Pippin - aż do dzisiaj,
teraz jednak zostałem żołnierzem Gondoru.
- Patrzcie państwo! - zawołał chłopiec. - Wszyscy
jesteśmy żołnierzami Gondoru. Ile masz lat i jak się nazywasz? Bo ja mam
dziesięć lat i mało mi już brakuje wzrostu do pięciu stóp. Jestem wyższy od
ciebie. Co prawda mój ojciec służy w gwardii i należy do najroślejszych w
swojej kompanii. A co robi twój ojciec?
- na które pytanie mam najpierw odpowiedzieć? - spytał
Pippin. - Zacznę od końca. Ojciec mój gospodaruje nad Białym Źródłem, pod
Tukonem, w Shire. Kończę lat dwadzieścia dziewięć, biję cię więc w tym punkcie.
Mierzę natomiast tylko cztery stopy i nie spodziewam się już urosnąć, chyba
wszerz.
- Dwadzieścia dziewięć! - gwizdnął z podziwu chłopiec. -
Stary chłop! Jesteś w wieku mojego wuja, Jorlasa. Mimo to - dodał dufnie -
mógłbym postawić cię na głowie albo położyć na łopatki.
- Mógłbyś, gdybym ci pozwolił - odparł Pippin ze
śmiechem. - Pewnie też ja mógłbym ci się odwzajemnić; znamy różne chwyty walki
zapaśniczej w naszym kraiku. Wiedz też, że w mojej ojczyźnie uchodzę za
wyjątkowo rosłego i silnego; nigdy jeszcze nikomu nie udało się postawić mnie
na głowie. Jeślibyś ty chciał spróbować tej sztuki, gotów bym cię zabić, gdyby
inne sposoby zawiodły. jak będziesz starszy, przekonasz się, że nie trzeba
nikogo sądzić z pozorów; wziąłeś mnie za obcego chłopca i niedojdę, za łatwą
ofiarę, ale muszę cię ostrzec: mylisz się, jestem niziołkiem, silnym, odważnym
i złym niziołkiem.
To mówiąc Pippin zrobił tak srogą minę, że chłopiec
cofnął się o krok, zaraz jednak znów podszedł bliżej z zaciśniętymi pięściami i
wojowniczym błyskiem w oczach.
- Nie! - zaśmiał się Pippin. - Nie trzeba wierzyć we
wszystko, co obcy opowiadają o sobie! Nie jestem wcale zabijaką! Ale byłoby
grzeczniej, gdybyś wyzywając do walki przedstawił się najpierw.
Chłopak wyprostował się dumnie.
- Jestem Bergil, syn Beregonda, żołnierza gwardii -
oświadczył.
- Domyślałem się tego - rzekł Pippin - boś bardzo
podobny do ojca. Znam go i właśnie on mnie tutaj do ciebie przysłał.
- Dlaczego od razu tego nie powiedziałeś? - odparł
Bergil i nagle spochmurniał. - Chyba ojciec nie rozmyślił się i nie chce mnie
wyprawić z miasta razem z dziewczętami? Nie, to niemożliwe, ostatnie wozy już
odjechały.
- Polecenie, które przynoszę od ojca, nie jest aż tak
przykre, chociaż może nie będzie ci miłe - rzekł Pippin. - Ojciec twój radzi,
żebyś zamiast kłaść mnie na łopatki, oprowadził mnie po mieście i pocieszył
trochę w samotności. Odwdzięczę ci się opowieścią o różnych dalekich krajach.
Bergil klasnął w ręce i roześmiał się z ulgą.
- Świetnie! - wykrzyknął. - Zgoda! Zamierzaliśmy właśnie
wybrać się pod Bramę i popatrzeć. Pójdziemy zaraz.
- A cóż tam dzieje się ciekawego?
- Spodziewamy się, że przed zachodem słońca nadciągną
Południowym Gościńcem wodzowie z zaprzyjaźnionych ościennych krajów. Chodź z
nami, zobaczysz.
B |
ergil okazał się miłym kompanem, najmilszym, jakim
Pippina los obdarzył od rozłąki z Meriadokiem; wkrótce obaj śmiali się i
gawędzili wesoło, idąc ulicami i nie zważając na zaciekawione spojrzenia,
którymi ich obrzucano. Niebawem znaleźli się w tłumie ludzi dążących ku
Wielkiej Bramie. Tu Pippin zyskał sobie szacunek Bergila, gdy bowiem
przedstawił się i wymówił hasło, strażnicy zasalutowali i przepuścili go
natychmiast, a co ważniejsze, pozwolili również przejść jego towarzyszowi.
- To się udało! - stwierdził Bergil. - nas, chłopców,
nie wypuszczają teraz za Bramę bez opieki dorosłego mężczyzny. Stąd będziemy
widzieli lepiej.
Za Bramą wzdłuż drogi i wokół brukowanego placu, gdzie
zbiegały się wszystkie drogi prowadzące do Minas Tirith, ludzie cisnęli się
gęstym szpalerem. Wszystkie oczy zwrócone były w stronę południa i wkrótce
rozległy się szepty:
- tam, tam, już się podnosi tuman pyłu! Idą!
Pippin i Bergil przecisnęli się do pierwszego szeregu i
czekali wraz z innymi. Z oddali dobiegł głos rogów, a zgiełk powitalnych
okrzyków zbliżał się jak wzbierająca wichura. Potem trąbka zagrała przeciągle i
krzyk rozległ się tuż koło ich uszu.
- Forlong! Forlong!
Słysząc te powtarzające się wołania, Pippin zapytał
swego przewodnika:
- O czym oni mówią?
- Forlong przybył! - odparł Bergil. - Stary Forlong
Gruby, władca Lossarnach, krainy, gdzie mieszkają moi dziadkowie. Hura! Forlong
jedzie, zacny stary Forlong!
Pierwszy jechał na ogromnym, grubokościstym koniu
barczysty, opasły mężczyzna, stary już, z brodą siwą, ale w zbroi, w czarnym
hełmie na głowie i z długą, ciężką włócznią u siodła. za nim w obłoku pyłu
maszerowali dumnie wojownicy dobrze uzbrojeni, z potężnymi wojennymi toporami w
rękach; twarze mieli posępne, byli niższego wzrostu i smaglejszej cery niż
ludzie, których Pippin dotychczas spotykał w Gondorze.
- Forlong! - krzyczał tłum. - Wierne serce, wierny
przyjaciel! Forlong!
Kiedy jednak oddział przeszedł, odezwały się szepty:
- Tylko ta garstka! Cóż znaczą dwie setki toporników!
Spodziewaliśmy się dziesięćkroć liczniejszych posiłków. Oto skutek wieści o
gromadzeniu się korsarskiej floty opodal ujścia Anduiny. Nasi sojusznicy mogli
nam użyczyć ledwie dziesiątej części swoich sił. No, trudno, każdy żołnierz się
przyda.
Z |
a tym pierwszym nadciągały inne oddziały, a wszystkie,
pozdrawiane okrzykami, przekraczały Bramę; ludzie z ościennych krajów szli
bronić stolicy Gondoru w godzinie niebezpieczeństwa, lecz wszystkie kraje
nadesłały posiłki mniej liczne, niż oczekiwano i niż wymagała ciężka potrzeba.
Syn władcy doliny Ringlo, Dervorin, prowadził trzy setki pieszych. Z wyżyny Morthrondu,
z wielkiej Doliny Czarnego Korzenia, smukły Duinhir, z synami Duilinem i
Derufinem, wiódł pięciuset łuczników. Z Anfalas, z odległego Długiego Wybrzeża
przymaszerowali rozciągniętą kolumną myśliwcy, pasterze, ludzie z wiosek, lecz
z wyjątkiem przybocznej straży władcy Golasgila nędznie odziani i uzbrojeni. Z
Lamedonu przyszła garstka zawziętych górali, bez wodza. Z Ethiru ponad setka
rybaków, tylu, ilu można było zwolnić ze służby na wojennych statkach. Hirluin
Piękny z Pinnath Gelin, z Zielonych Gór, przywiódł trzystu dzielnych wojaków w
zielonych mundurach. Ostatni zjawił się najdumniejszy książę Dol Amrothu,
Imrahil, krewny Namiestnika, pod złocistymi chorągwiami, na których błyszczały
godła jego rodu: Okręt i Srebrny Łabędź, z pocztem rycerzy w pełnych zbrojach,
na siwych koniach; za nimi z pieśnią na ustach szło siedmiuset pieszych, a
wszyscy wysokiego wzrostu jak ich książę, siwoocy i ciemnowłosi.
Na tym
się skończyło, naliczono razem nie więcej niż trzy tysiące żołnierzy. nie było
już na co czekać. Gwar i tupot nóg przebrzmiał oddalając się ku miastu, aż
ucichł zupełnie. Tłum stał jeszcze chwilę w milczeniu. Kurz wisiał w powietrzu,
bo wiatr ustał i wieczór był duszny. Zbliżała się godzina zamknięcia Bramy,
czerwona tarcza słońca skryła się za górę Mindolluinę. Cień zapadł nad grodem.
Pippin podniósł wzrok i wydało mu się, że niebo ma kolor popiołu, jakby ogromna
chmura pyłu i dymu rozpostarła się w górze przyćmiewając światło dzienne. Tylko
na zachodzie gasnące słońce rozjarzyło opary płomienną czerwienią i Mindolluina
rysowała się czarną bryłą na przydymionym, iskrzącym się jeszcze tu i ówdzie
tle.
- Tak więc kończy się piękny dzień pożogą! - szepnął
Pippin zapominając o chłopcu, który stał przy nim.
- Dla mnie też źle się skończy, jeśli nie wrócę przed
wieczornym dzwonieniem - odparł Bergil. - Chodźmy! Już trąbią na zamknięcie
Bramy.
T |
rzymając się za ręce wrócili do grodu i ostatni
przekroczyli Bramę, zanim ją zamknięto, a gdy weszli na ulicę Latarników,
odezwał się z wież uroczysty głos dzwonów. W oknach zabłysły światła, z domów i
kwater żołnierskich rozmieszczonych pod murami rozległy się śpiewy.
- Na razie żegnaj - powiedział Bergil. - Pozdrów ode
mnie ojca i podziękuj w moim imieniu za przysłanie tak miłego towarzysza. Mam
nadzieję, że wkrótce znów mnie odwiedzisz. Niemal wolałbym, żeby nie doszło do
wojny, bo moglibyśmy we dwóch bawić się wspaniale. Pojechalibyśmy na przykład
do Lossarnach, do moich dziadków; pięknie tam jest wiosną, kiedy w lasach i na
łąkach pełno kwiatów. Ale kto wie, może kiedyś znajdziemy się tam razem. Nikt
przecież nie pokona naszego władcy, a mój ojciec jest bardzo dzielnym
żołnierzem. Żegnaj i do zobaczenia!
Rozstali się i Pippin pospieszył do twierdzy. Droga
wydała mu się daleka, bo był zgrzany i bardzo głodny. Noc zapadała szybko. Ani
jedna gwiazda nie wypłynęła na niebo. Hobbit spóźnił się na wspólną wieczerzę,
lecz Beregond powitał go z radością, zrobił mu miejsce przy stole obok siebie i
wypytywał o syna. Po wieczerzy Pippin gawędził chwilę z kompanią, lecz pożegnał
ją dość prędko, ponieważ ogarnął go dziwny niepokój i pragnął co rychlej
spotkać się znów z Gandalfem.
- Czy trafisz sam do swojej kwatery? - spytał Beregond
zatrzymując się na progu małej sali pod północną ścianą twierdzy, gdzie
spędzili wieczór. - Noc dzisiaj ciemna, tym ciemniejsza, że nakazano przyćmić
światła w mieście, a nie zapalać ich w ogóle po zewnętrznej stronie murów. Mam
też dal ciebie nowinę: jutro wczesnym rankiem zostaniesz wezwany do Denethora.
Obawiam się, że Namiestnik nie przydzieli cię do Trzeciej Kompanii. Mimo to
spotkamy się chyba jeszcze. Do widzenia, śpij spokojnie!
Na kwaterze panowały ciemności, ledwie rozproszone
światłem stojącej na stole małej latarni. Gandalfa nie było. Pippin czuł się
coraz bardziej przygnębiony. Wspiął się na ławkę i usiłował wyjrzeć przez okno,
lecz miał wrażenie, że patrzy w kałużę atramentu. Zlazł więc, zamknął okiennice
i położył się do łóżka. czas jakiś nasłuchiwał, tęskniąc do powrotu Gandalfa,
potem zapadł w niespokojny sen.
W nocy
obudziło go światło. Przez szparę w kotarze osłaniającej alkowę zobaczył
Gandalfa przechadzającego się tam i sam po pokoju. Na stole płonęły świece i
leżały zwoje pergaminu. czarodziej westchnął i szepnął:
- Kiedyż wreszcie powróci Faramir!
- Hej, Gandalfie! - zawołał Pippin wytykając głowę za
kotarę. - Myślałem, żeś o mnie całkiem zapomniał. Cieszę się, że cię w
końcu widzę. Dzień bez ciebie dłużył mi
się bardzo.
- Noc za to będzie krótka - odparł Gandalf. - Wróciłem,
bo muszę namyślić się w spokoju i samotności. Śpij, póki możesz wylegiwać się w
łóżku. O świcie zaprowadzę cię znowu do Denethora. A raczej nie o świcie, lecz
gdy przyjdzie wezwanie. Zapadły już Ciemności. Nie będzie świtu.
Rozdział 2
Szara Drużyna
G
|
andalf odjechał, a
tętent kopyt Gryfa ucichł wśród nocy, gdy Merry wrócił do Aragorna. Niósł tylko
lekkie zawiniątko, stracił bowiem worek podróżny w Parth Galen i nie miał nic,
prócz kilku najniezbędniejszych rzeczy pozbieranych wśród ruin Isengardu.
Hasufel już czekał osiodłany. Legolas i Gimli stali obok ze swoim wierzchowcem.
-
A więc zostało nas czterech – rzekł Aragorn. – Pojedziemy dalej razem. Nie sami
wszakże, jak przedtem myślałem. Król chce wyruszyć nie zwlekając. Gdy
przeleciał nad nami Skrzydlaty Cień, Theoden zmienił plany i postanowił wracać
pod osłoną nocy do swoich górskich gniazd.
-
A z nich dokąd? – spytał Legolas.
-
Tego nie wiem jeszcze – odparł Aragorn. – Król podąży do Edoras, tam bowiem za
cztery dni ma się odbyć na jego rozkaz wielki przegląd sił. Myślę, że skoro
nadejdą wieści o wojnie, jeźdźcy Rohanu ruszą na pomoc do Minas Tirith. Jeśli o
mnie chodzi i o tych, którzy zechcą dalej trzymać się ze mną...
-
Ja pierwszy! – krzyknął Legolas.
-
A Gimli drugi! – zawołał krasnolud.
-
Otóż jeśli chodzi o mnie, nic jeszcze nie wiem – ciągnął dalej Aragorn. – Muszę
także spieszyć do Minas Tirith, lecz nie widzę przed sobą drogi. Zbliża się z
dawna dojrzewająca godzina.
-
Weźcie i mnie – odezwał się Merry – nie na wiele się przydałem do tej pory, ale
nie chcę być odstawiony w kąt niby tobołek, który odbiera się z przechowalni
dopiero wtedy, gdy już jest po wszystkim. Rohirrimowie pewnie teraz nie mieliby
ochoty taszczyć mnie z sobą. Co prawda król wspomniał, że gdy wróci do domu,
pragnie mnie mieć u swego boku, żebym mu opowiedział o naszym Shire.
-
Tak – rzekł Aragorn. – Myślę, że twoja droga wiedzie u boku króla. Nie
spodziewaj się jednak u jej celu samych radości. Dużo wody upłynie, zanim
Theoden znów zasiądzie spokojnie w Meduseld. Wiele nadziei zwarzy ta sroga
wiosna.
Wkrótce
byli gotowi do drogi wszyscy: dwadzieścia cztery konie, a na jednym z nich
Gimli siedział za Legolasem, na drugim – Merry przed Aragornem w siodle.
Pomknęli wśród nocy. Nie ujechali wszakże daleko za bród na Isenie, gdy
jeździec zamykający pochód dopadł galopem pierwszego szeregu meldując królowi:
-
Miłościwy panie, jacyś jeźdźcy gonią nas. Już podczas przeprawy przez rzekę
wydawało mi się, że ich słyszę. Teraz jestem pewny. Dopędzają nas, jadą ostro.
Theoden
natychmiast wstrzymał pochód. Rohirrimowie zawrócili końmi i chwycili za
włócznie. Aragorn zeskoczył z siodła, zsadził Meriadoka na ziemię i dobywszy
miecza stanął tuż przy królewskim strzemieniu. Eomer ze swoim giermkiem cwałem
wrócił do tylnej straży. Merry czuł się bardziej niż kiedykolwiek niepotrzebnym
tobołkiem i zastanawiał się gorączkowo, jak się powinien zachować w razie
bitwy. Cóż by się z nim stało, gdyby nieliczna królewska eskorta uległa
nieprzyjacielskiej przewadze, on zaś zdołałby umknąć w ciemnościach? Jak
poradziłby sobie sam na pustkowiach Rohanu, nie mając pojęcia, gdzie się
znajduje wśród bezbrzeżnych stepów?
„Źle
ze mną” – pomyślał. Wyciągnął mieczyk i zacisnął pasa.
Przez
chwilę chmura przesłoniła zniżający się już księżyc, który teraz wypłynął i
zaświecił jasno. Wszyscy już słyszeli narastający grzmot końskich kopyt, a w
tym momencie ujrzeli pędzące ścieżką od strony brodu ciemne postacie. Ostrza
włóczni połyskiwały w księżycowym blasku. Liczbę napastników trudno było
ustalić, zdawało się jednak, że jest ich co najmniej tylu, ilu obrońców ma król
w swojej świcie. Gdy zbliżyli się na pięćdziesiąt kroków, Eomer krzyknął
gromkim głosem:
-
Stój! Stój! Kto jedzie przez pola Rohanu?
Tamci
osadzili wierzchowce w miejscu. Zapadła cisza, a potem Rohirrimowie w świetle
księżyca dostrzegli, że jeden z jeźdźców zeskakuje z konia i wolno podchodzi ku
nim. Wyciągnął białą w mroku rękę, otwartą dłonią do góry, na znak pokojowych
zamiarów, lecz ludzie królewscy nie zniżyli włóczni. Nieznajomy zatrzymał się o
dziesięć kroków przed nimi. Widzieli smukłą, wyprostowaną sylwetkę. Potem
usłyszeli dźwięczny głos.
-
Pola Rohanu? Pola Rohanu, powiadasz. Dobra to dla nas nowina. Z daleka jedziemy
i pilno nam właśnie do tego kraju.
-
To Rohan – odpowiedział Eomer. – Weszliście w jego granice, gdy przeprawiliście
się brodem przez rzekę. Ale to jest ziemia króla Theodena. Nikt nie śmie jej
deptać bez królewskiego zezwolenia. Coście za jedni? Dlaczego tak spieszycie?
-
Jestem Halbarad Dunadan, Strażnik Północy! – krzyknął tamten. – Szukamy
Aragorna, syna Arathorna, a doszły nas wieści, że przebywa w Rohanie.
-
Znaleźliście go! – zawołał Aragorn. Rzucił uzdę Meriadokowi, podbiegł do
Halbarada i padł mu w ramiona.
-
Halbarad! Wszystkiego raczej się spodziewałem niż tej radości!
Merry
odetchnął. Obawiał się, że to ostatni podstęp Sarumana, by zaskoczyć króla w
szczerym polu, z garstką ledwie ludzi u boku; przyszłoby wtedy hobbitowi pewnie
polec w obronie majestatu, ale, jak się okazało, jeszcze ta godzina nie wybiła.
Wsunął więc mieczyk do pochwy.
-
Wszystko w porządku – oznajmił Aragorn powracając do orszaku. – To moi
krewniacy z dalekiego kraju, gdzie dotąd mieszkałem. Ale dlaczego tu przybywają
i w jakiej sile, powie nam sam Halbarad.
-
Wybrało się ze mną trzydziestu – rzekł Halbarad. – Tylu, ilu z naszego rodu
dało się skrzyknąć naprędce; ale przyłączyli się potem bracia Elladan i
Elrohir, pragnąc wziąć udział w wojnie. Spieszyliśmy co tchu i ruszyliśmy
natychmiast po otrzymaniu twojego wezwania.
-
Ależ ja was nie wzywałem! – rzekł Aragorn. – Chyba tylko w głębi serca. Myśli
moje często zwracały się ku wam, a już najbardziej uporczywie tej ostatniej
nocy, nie wysłałem jednak do was gońca. Nie pora wszakże o tym rozprawiać.
Spotkaliście nas w podróży pilnej i niebezpiecznej. Jedźcie razem z nami, jeśli
król zezwoli.
Theoden
przyjął propozycję z radością.
-
Dobrze się stało – rzekł. – Jeśli twoi krewniacy podobni są do ciebie,
Aragornie, trzydziestu takich rycerzy to potęga, której nie da się ocenić wedle
pogłowia.
Ruszono
więc w dalszą drogę razem; Aragorn czas jakiś jechał wśród Dunedainów, a gdy
już wymienili najważniejsze wiadomości z północy i południa, Elrohir odezwał
się do niego:
-
Ojciec kazał ci powtórzyć te słowa: „Dni są policzone. Jeśli się spieszysz,
pamiętaj o Ścieżce Umarłych”.
-
Zawsze dni zdawały mi się za krótkie, by wypełnić moje zadanie – odparł
Aragorn. – Bardzo jednak musiałbym się spieszyć, żeby wybrać tę ścieżkę.
-
Wkrótce rzecz się wyjaśni – powiedział Elrohir. – Teraz, w otwartym polu, nie
mówmy lepiej o tym.
Aragorn
zwrócił się do Halbarada:
-
Co to wieziesz z sobą, krewniaku? – spytał widząc, że Strażnik zamiast włóczni
ma długie drzewce, jak gdyby chorągiew, lecz zwiniętą i szczelnie okrytą
czarnym suknem, mocno ściągniętym rzemieniami.
-
Wiozę podarek dla ciebie od Pani z Rivendell – odparł Halbarad. – Przygotowała
go w tajemnicy i wiele godzin pracowała nad nim. Przysyła ci również te słowa:
„Dni są już policzone. Zbliża się spełnienie naszej nadziei lub kres wszelkiej
nadziei świata. Dlatego ślę ci ten dar, robotę własnych mych rąk. Bądź zdrów,
Kamieniu Elfów!”
-
Wiem, co to jest – rzekł Aragorn – ale proszę cię, zatrzymaj ten dar przez
krótki czas przy sobie.
Odwrócił
się i spojrzał w stronę północy, gdzie świeciły wielkie gwiazdy, a potem
zamyślił się i od tej chwili milczał aż do końca nocnej jazdy.
N |
oc przemijała, niebo szarzało na
wschodzie, gdy wreszcie wyjechali z Zielonej Roztoki i znaleźli się znów w
Rogatym Grodzie. Tu mieli wytchnąć, przespać się trochę i naradzić.
Merry spał długo, aż w końcu Legolas
i Gimli obudzili go.
-
Słońce już wysoko – rzekł elf. – Wszyscy dawno są na nogach. Wstawaj, leniuchu,
nie trać okazji i obejrzyj warownię.
-
Przed trzema dniami toczyła się tu bitwa – powiedział Gimli – a my z Legolasem
stanęliśmy do zawodów, wygrałem, chociaż miałem tylko o jednego orka więcej w swoim
rachunku. Chodź, opowiemy ci jak to było. A jakie tu są groty, jakie cudowne
groty! Czy moglibyśmy je zwiedzić, jak myślisz, Legolasie?
-
Nie, na to nie ma czasu – odparł elf. – W pośpiechu nie docenia się cudów.
Dałem ci słowo, że kiedyś tutaj wrócę z tobą, jeśli nastaną dni pokoju i
wolności. Teraz jednak południe już blisko, a w południe zjemy obiad i zaraz
potem ruszymy, jak słyszałem, dalej.
Merry
wstał ziewając. Kilka godzin snu nie zadowoliło go wcale, był zmęczony i trochę
niespokojny. Brakowało mu Pippina, czuł się piątym kołem u wozu, podczas gdy
wszystkich towarzyszy zaprzątały plany doniosłego przedsięwzięcia, którego celu
i wagi hobbit nie pojmował.
-
Gdzie jest Aragorn? – spytał.
-
W górnej komnacie grodu – odparł Legolas. – O ile mi wiadomo, nie spał ani nie
odpoczywał wcale. Poszedł na górę przed paru godzinami mówiąc, że musi zebrać
myśli; tylko jego krewniak Halbarad dotrzymuje mu towarzystwa. Czuję, że nękają
go jakieś wątpliwości czy może troski!
-
Dziwni ludzie ci jego pobratymcy – powiedział Legolas. – Postawę mają tak
wspaniałą, że jeźdźcy Rohanu wyglądają przy nich niemal na młodzieniaszków, a
twarze surowe, zniszczone niby skała od wichrów i słoty, podobnie jak Aragorn,
i przeważnie milczą.
-
Ale podobnie jak Aragorn, jeśli się odzywają, mówią bardzo dwornie – rzekł
Legolas. – Czy zwróciłeś uwagę na braci Elladana i Elrohira? Ci noszą
jaśniejsze płaszcze, a piękni są i pogodni jak książęta elfów. Nic w tym
zresztą dziwnego, to przecież synowie Elronda z Rivendell.
-
Dlaczego oni także przybyli tutaj? Może wiesz, Legolasie? – spytał Merry. Był
już ubrany i zarzucił na ramiona swój szary płaszcz. Wszyscy trzej poszli w
stronę rozwalonej bramy grodu.
-
Słyszałeś, że stawili się na wezwanie – rzekł Gimli. – Powiadają, że w
Rivendell otrzymano wiadomość: „Aragorn potrzebuje wsparcia swoich krewniaków.
Niech Dunedainowie pospieszą do Rohanu”. Skąd jednak ta wieść nadeszła, nie
wiadomo na pewno. Ja myślę, ze przysłał ją Gandalf.
-
Nie, raczej Galadriela – powiedział Legolas. Czyż nie zapowiadała przez usta
Gandalfa przybycia Szarej Drużyny z północy?
-
Masz słuszność – przyznał Gimli. – Piękna Pani ze Złotego Lasu! Galadriela umie
czytać w sercach i zgaduje ich pragnienia. Szkoda, że my też nie wezwaliśmy
tajemnie naszych współplemieńców, Legolasie!
Legolas
stał przed bramą i wpatrywał się bystrymi oczyma w dal, na północ i na wschód;
piękną twarz powlókł mu teraz cień smutku. – Myślę, że nie przyszliby i tak –
odparł. – Po cóż mieliby spieszyć na spotkanie wojny, skoro wojna już wkracza w
ich własne granice.
D |
ługą
chwilę rozmawiali, przechadzając się, o różnych momentach pamiętnej bitwy, a
potem zeszli spod rozbitej bramy i minąwszy usypane wzdłuż drogi mogiły
poległych wspięli się na Helmowy szaniec i spojrzeli z góry na Zieloną Roztokę.
Kopiec Śmierci już wznosił się pośród równiny, czarny, ogromny, kamienisty, a
wokół trawa sczerniała, stratowana ciężkimi stopami Huornów.
Dunlendingowie i inni ludzie
pracowali naprawiając zburzone wały, usuwając szkody na polach i w zewnętrznych
murach obronnych. Mimo tej krzątaniny dziwny spokój panował w okolicy, jakby
zmęczona dolina odpoczywała po straszliwej burzy. Trzej przyjaciele wkrótce
musieli wracać na obiad do sali zamkowej.
Król już tam był, a gdy weszli,
zawołał Meriadoka i wyznaczył mu miejsce obok siebie.
-
Inaczej to sobie planowałem – rzekł – bo nie jest tutaj tak pięknie, jak w moim
pałacu w Edoras, a przy tym brakuje twego przyjaciela, którego pragnąłbym
również mieć przy sobie. Ale nieprędko pewnie będziemy mogli zasiąść razem za
stołem w Meduseld. Nawet gdy tam wrócę, nie pora będzie na uczty. Tymczasem
więc tutaj jedzmy, pijmy i rozmawiajmy, póki czas pozwala. Potem zaś pojedziesz
ze mną.
-
Doprawdy? – wykrzyknął Merry zaskoczony i uradowany. – To wspaniale! – Nigdy
chyba nie był równie wdzięczny za łaskawe słowo. – Obawiam się, że tylko
zawadzam w tej wyprawie – wyjąkał – ale chciałbym się przydać i gotów bym
wszystko zrobić, wszystko!
-
Nie wątpię – rzekł król. – Kazałem przygotować dla ciebie dzielnego górskiego
kucyka. Nie da się on prześcignąć dużym koniom na drogach, które nas czekają.
Pojadę bowiem stąd górskimi ścieżkami, nie zaś przez równinę, tak że po drodze
do Edoras zawadzimy o Dunharrow, gdzie czeka n mnie Eowina. Jeśli chcesz,
będziesz moim giermkiem. Czy znajdzie się w tutejszej warowni zbroja stosowna
dla mego przybocznego giermka, Eomerze?
-
Zbrojownia tu skromna – odparł Eomer – ale może się dobierze lekki hełm; zbroi
ani miecza nie mamy na jego miarę.
-
Miecz mam – oświadczył Merry zsuwając się ze stołka i dobywając z czarnej
pochwy małe, błyszczące ostrze. W nagłym porywie czułości do dostojnego starca
przykląkł na jedno kolano i ucałował królewską rękę. – Królu Theodenie! –
zawołał. – Czy pozwolisz bym na twoich kolanach złożył miecz Meriadoka z
Shire’u? Czy przyjmiesz moje usługi?
-
Szczerym sercem przyjmuję – odparł król i kładąc długie, starcze dłonie na
ciemnej czuprynie hobbita pobłogosławił go uroczyście. – Wstań, Meriadoku,
rycerzu Rohanu, domowniku królewskiego dworu w Meduseld! – rzekł. – Weź swój
miecz i niech ci służy szczęśliwie i sławnie.
-
Będziesz mi ojcem, miłościwy królu – powiedział Meriadok.
-
Przez krótki już tyko czas – odparł Theoden.
Tak
rozmawiali przy stole, aż wreszcie Eomer powiedział:
-
Królu, zbliża się godzina, którą wyznaczyłeś. Czy mam rozkazać, by zagrały
rogi? Gdzie się podziewa Aragorn? Miejsce jego jest puste, nie jadł nic.
-
Przygotujmy się do odjazdu – odrzekł Theoden – ale uprzedźcie zaraz Aragorna,
że wkrótce pora wyruszać.
Król
ze swą świtą i z Meriadokiem u boku zszedł spod bramy grodu na błonia, gdzie
zgromadzili się jeźdźcy. Wielu już siedziało na koniach. Zastęp był liczny, bo
król zostawiał w grodzie tylko niezbędną, szczupłą załogę, wszyscy inni
ciągnęli do Edoras na wielki przegląd sił zbrojnych. Tysiąc włóczników odmaszerowało
już nocą, lecz około pięciuset miało towarzyszyć królowi, w większości ludzie z
pól i dolin Zachodniej Bruzdy.
Strażnicy trzymali się nieco na
uboczu, w porządnym szyku, milczący, uzbrojeni we włócznie, łuki i miecze.
Ubrani byli w ciemnoszare płaszcze, z kapturami naciągniętymi na hełmy. Konie,
mocne i szlachetnej krwi, sierść jednak miały szorstką i nie wypielęgnowaną;
jeden z pustym siodłem czekał na jeźdźca – wierzchowiec Aragorna, Roheryn,
którego strażnicy przywiedli z północy. W rynsztunku ludzi ani też w rzędach
końskich nie lśniły drogie kamienie, złoto czy inne ozdoby; Dunedainowie nie
mieli godeł ani oznak, z wyjątkiem srebrnej klamry w kształcie promienistej
gwiazdy spinającej płaszcze na lewym ramieniu.
Król dosiadł Śnieżnogrzywego, a Merry
wskoczył na grzbiet kucyka, który się wabił Stybba. W tej samej chwili od
strony bramy ukazał się Eomer, a z nim Aragorn i Halbarad, z długim drzewcem
omotanym czarną płachtą w ręku, oraz dwaj wysmukli rycerze, którzy zdawali się
ani starzy, ani młodzi. Synowie Elronda tak byli do siebie podobni, że mało kto
ich odróżniał; obaj mieli ciemne włosy, siwe oczy i piękne rysy elfów, ubrani
zaś byli jednakowo, w lśniące kolczugi pod srebrzystoszarymi płaszczami. Za
nimi szli Legolas i Gimli. Merry jednak nie mógł oczu oderwać od Aragorna
zdumiewając się zmianą, jaka w nim zaszła, jak gdyby w ciągu jednej nocy
przybyło mu wiele lat. Twarz miał posępną, zszarzałą i znużoną.
-
Dręczy mnie rozterka, królu – rzekł przystając obok królewskiego wierzchowca. –
Otrzymałem dziwną radę i widzę przed sobą nowe niebezpieczeństwa. Długo biłem
się z myślami i muszę niestety zmienić poprzednie plany. Powiedz mi, królu
Theodenie, jak długo potrwa marsz stąd do Dunharrow?
-
Od południa upłynęła już godzina – odpowiedział za króla Eomer. – Dojedziemy do
warowni przed wieczorem trzeciego dnia. Będzie wtedy pierwsza noc po pełni
księżyca, a następnego dnia zbiorą się wezwane przez króla do Edoras wojska.
Nic się w tym planie przyspieszyć nie da, jeśli mamy zgromadzić wszystkie siły
Rohanu.
Aragorn
chwilę milczał.
-
Trzy dni – szepnął wreszcie – zanim się rozpocznie przegląd sił. Rozumiem
jednak, że nie można tych terminów skrócić. – Podniósł wzrok i łatwo było
zgadnąć, że powziął jakąś decyzję, bo twarz mu się rozjaśniła. – Wobec tego, za
twoim, królu, pozwoleniem, muszę wytyczyć sobie i swoim pobratymcom inne plany.
Pojedziemy własną drogą i już nie będziemy się dłużej kryli. Skończył się dla
mnie czas działania w ukryciu. Pospieszę na wschód najkrótszą droga, Ścieżką
Umarłych.
- Ścieżką Umarłych! – powtórzył Theoden i
zadrżał. – Dlaczego o niej wspominasz? – Eomer odwrócił się i spojrzał
Aragornowi w oczy; Merry miał wrażenie, że twarze stojących w pobliżu rycerzy,
którzy dosłyszeli te słowa, pobladły nagle. – Jeśli rzeczywiście istnieje ta
ścieżka – ciągnął Theoden – jej brama jest w Dunharrow, ale nikt z żyjących tą
drogą nie przejdzie.
-
Niestety! Aragornie, przyjacielu, miałem nadzieję, że ramie przy ramieniu
wyruszymy na wojnę – odezwał się Eomer – lecz skoro wybrałeś Ścieżkę Umarłych,
musimy się rozstać i mało jest prawdopodobne, byśmy kiedykolwiek znów spotkali
się na słonecznym świecie.
-
Mimo to poszukam tej drogi – odparł Aragorn. – Lecz nie wątpię, że w boju
znajdziemy się, Eomerze, znów razem, choćby cała potęga Mordoru stanęła między
nami.
-
Zrób wedle swojej woli, Aragornie – powiedział Theoden. – Może twój los każe ci
właśnie obierać ścieżki, na które inni nie ważą się wstąpić. Rozłąka z tobą
zasmuca mnie i uszczupla moje siły. Teraz jednak czas ruszać górskimi drogami,
nie ma czasu do stracenia. Bądź zdrów, Aragornie.
-
Bądź zdrów, królu Theodenie. Jedź po nową sławę. Bądź zdrów, Merry. Zostawiam
cię w dobrych rękach, nie mogłem spodziewać się dla ciebie tak pomyślnej
odmiany, gdy ścigaliśmy bandę orków aż pod las Fangorn. Legolas i Gimli będą
nadal wędrować ze mną, ale nie zapomnimy o tobie.
-
Do widzenia! – powiedział Merry. Nie mógł wyksztusić nic więcej. Czuł się
bardzo mały, wszystkie te posępne słowa brzmiały dla niego zagadkowo i
przygnębiały go. Bardziej niż kiedykolwiek tęsknił za niewyczerpanym humorem
wesołego Pippina. Jeźdźcy byli już gotowi, konie zniecierpliwione tańczyły w
miejscu. Hobbit także już czekał niecierpliwie, żeby wreszcie skończyła się
scena pożegnania.
Z kolei Theoden dał rozkaz Eomerowi;
ten podniósł rękę i krzyknął głośno. Oddział ruszył. Wyjechali jarem i dalej
przez Zieloną Roztokę, a potem skręcili ostro ku wschodowi na ścieżkę, która na
odcinku mniej więcej mili biegła wzdłuż podnóży górskiego łańcucha, następnie
zaś zataczała łuk ku południowi i znikała wśród gór. Aragorn z szańca patrzał
za oddalającym się królewskim pocztem. Kiedy oddział zginął mu z oczu, zwrócił
się do Halbarada.
-
Pożegnałem trzech przyjaciół, których wszystkich kocham, a najmniejszego z nich
nie mniej niż wielkich – rzekł. – Nie wie on, ku jakiemu losowi podąża, lecz
gdyby wiedział, nie cofnąłby się na pewno.
-
Ludek z Shire’u jest mały wzrostem, ale wielkie ma zalety – powiedział
Halbarad. – Nic prawie nie wie o długich latach naszych trudów na straży jego
granicy, nie żal mi jednak, że się dla niego trudziłem.
-
Losy nasze są teraz związane – odparł Aragorn – a mimo to trzeba się było
dzisiaj rozstać. Teraz musze coś zjeść naprędce i nie zwlekając ruszymy także.
Chodź, Legolasie. Chodź, Gimli. Chcę z wami porozmawiać.
R |
azem
wrócili do fortecy, lecz przy stole Aragorn długo milczał, a dwaj przyjaciele
nie odzywali się czekając, by przemówił pierwszy. W końcu Legolas przerwał
milczenie.
-
Mów! – powiedział do Aragorna. – Zrzuć z serca, co na nim ciąży, otrząśnij się ze
smutku. Co się stało przez tych kilka godzin, które upłynęły od szarego
brzasku, odkąd wróciliśmy do tej posępnej twierdzy?
-
Stoczyłem walkę cięższą dla mnie niż wielka bitwa o Rogaty Gród – odparł
Aragorn. – Zajrzałem w kryształ Orthanku.
-
Zajrzałeś w ten przeklęty zaczarowany kryształ! – krzyknął Gimli z trwogą i
zdumieniem. – Czy to znaczy, że widziałeś... Jego? Nawet Gandalf bał się tego
spotkania.
-
Zapominasz, z kim mówisz – surowo odparł Aragorn i oczy mu rozbłysły. – czyż u
bram Edoras nie rozgłosiłem przysługującego mi tytułu? Nie, mój Gimli – ciągnął
łagodniejszym już tonem; twarz mu się rozpogodziła, lecz wyglądał jak ktoś, kto
wiele nocy spędził bezsennie na ciężkiej pracy. – Nie, moi przyjaciele, jestem
prawowitym panem tego kryształu, mam zarówno prawo, jak i siłę, by go użyć. Tak
przynajmniej sądziłem. Co do prawa, nie można go podać w wątpliwość. Ale siły
zaledwie starczyło na tę próbę.
Odetchnął
głęboko.
-
Była to straszna walka i zmęczenie po niej jeszcze nie minęło. Nie odezwałem
się do Tamtego ani słowem i w końcu zmusiłem kryształ do posłuszeństwa mojej
woli. Już to samo będzie dla Nieprzyjaciela przykrą porażką. Poza tym –
zobaczył mnie. Tak, Gimli, zobaczył mnie, ale w innej postaci, niż ty mnie
widzisz w tej chwili. Jeśli to wyjdzie mu na pożytek, zrobiłem błąd. Myślę
jednak, że nie. Wiadomość, że żyję dotychczas i chodzę po ziemi, jest dla niego
bolesnym ciosem. Nie wiedział bowiem o tym do dziś. Nie zapomniał wszakże
Isildura i miecza Elendila. Teraz, w rozstrzygającej godzinie, gdy przystępuje
do urzeczywistnienia wielkiego planu, ukazał mu się spadkobierca Isildura i
jego miecz; pokazałem mu bowiem ostrze przekute na nowo do walki z nim. Nie
jest tak potężny, by nie znał lęku; nie, jego także nękają wątpliwości.
-
Ale włada potężnym państwem – rzekł Gimli – i teraz pewnie tym szybciej uderzy.
-
Pospieszne ciosy zwykle chybiają celu – odparł Aragorn. – Musimy naciskać
wroga, już nie pora czekać biernie na jego pierwszy ruch. Wiedzcie też,
przyjaciele, że patrząc w kryształ dowiedziałem się wielu rzeczy. Dostrzegłem
poważne niebezpieczeństwo grożące Gondorowi z nieoczekiwanej strony, od
południa; dzieje się tam coś, co odciągnie znaczną część sił od obrony Minas
Tirith. Jeżeli nie zażegnamy tej groźby, lękam się, że gród upadnie, zanim
upłynie dziesięć dni
-
A więc musi upaść – powiedział Gimli. – jakiej bowiem pomocy możemy mu udzielić
z takiej odległości? Jak moglibyśmy zdążyć na czas?
-
Nie mogę wysłać posiłków, a więc muszę iść sam – odparł Aragorn. – Jest tylko
jedna droga przez góry, która zaprowadzi nas do nadbrzeżnych krain, zanim los
Minas Tirith będzie przesądzony: Ścieżka Umarłych.
-
Ścieżka Umarłych – powtórzył Gimli. – Okropna nazwa. Zauważyłem też, że
Rohirrimowie bardzo jej nie lubią. Czy żywi mogą użyć tej drogi i nie zginąć na
niej? A nawet jeśli przejdziemy, cóż znaczy nas trzech przeciw potędze Mordoru?
-
Nikt z żywych nie zapuszczał się na tę ścieżkę, odkąd Rohirrimowie osiedli w
tym kraju – powiedział Aragorn. – jest bowiem dla nich zamknięta. Lecz w
czarnej godzinie spadkobierca Isildura może jej użyć, jeśli mu starczy odwagi.
Słuchajcie. Oto, jaką radę przynieśli mi synowie Elronda z Rivendell od swego
ojca, najznakomitszego mędrca uczonego w księgach dziejów: „Niech Aragorn
pamięta o słowach wróżby i o Ścieżce Umarłych”.
-
Jak brzmią słowa wróżby? – spytał Legolas.
-
Wieszczek Malbeth za czasów Arvedui, ostatniego króla na Fornoście,
przepowiedział tak:
Nad krajem wielki zaległ Cień,
Na zachód czarnym skrzydłem sięga,
Drżą mury wieży; ku monarchów grobom
Nadciąga zguba. Budzą się umarli.
Bije godzina dla wiarołomców,
Aby stanęli znów u Głazu Erech,
Gdzie im głos rogu echo gór
przyniesie.
Czyj to róg zagra? Kto rzuci wezwanie
I lud z pomroki wskrzesi zapomniany?
Potomek tego, komu przysięgli,
Z północy przyjdzie w wyrocznej
godzinie,
I drzwi przekroczy na Ścieżce
Umarłych.
- Tajemnicza ścieżka, ale dla mnie
równie tajemnicze są te wiersze – rzekł Gimli.
-
Jeżeli je mimo to trochę rozumiesz, proszę cię, chodź ze mną tą ścieżką, którą
obrałem – powiedział Aragorn. – Nie wstępuję na nią chętnie, zmusza mnie do
tego konieczność. Ty jednak, jeżeli pójdziesz, musisz to zrobić z własnej
dobrej woli, inaczej nie zgodzę się wziąć cię ze sobą; wiedz, że czeka cię
zarówno wiele trudu, jak strachu, a może coś jeszcze gorszego.
-
Pójdę z tobą nawet Ścieżką Umarłych i wszędzie, gdzie poprowadzisz – rzekł
Gimli.
-
Ja także pójdę z tobą – powiedział Legolas – elf bowiem nie lęka się Umarłych.
-
Mam nadzieję, że lud zapomniany nie zapomniał sztuki wojennej – dodał Gimli. –
W przeciwnym razie daremnie byśmy go trudzili.
- Przekonamy się, gdy staniemy na
Erech, jeżeli w ogóle tam dojdziemy – odparł Aragorn. – Przysięga, którą
złamali, obowiązywała ich do walki z Sauronem, muszą więc walczyć, aby jej
dopełnić. Na Erech stoi Czarny Głaz, przywieziony, jak mówią, przez Isildura z
Numenoru. Ustawiono go na szczycie i tu król Gór przysiągł Isildurowi służbę w
zaraniu królestwa Gondoru. Kiedy Sauron powrócił i odzyskał potęgę, Isildur
wezwał lud Gór do wypełnienia zobowiązań przysięgi. Górale wszakże odmówili,
ponieważ ongi, za Czarnych Lat, hołdowali Sauronowi. Wówczas Isildur powiedział
królowi Gór: „Będziesz ostatnim królem swego plemienia. Jeśli Numenor okaże się
potężniejszy od Czarnego Władcy, niechaj na lud twój spadnie ta klątwa: oby nigdy
nie zaznał spoczynku, póki nie uczyni zadość przysiędze. Wojna bowiem potrwa
przez niezliczone wieki, a nim się zakończy, będziecie raz jeszcze wezwani do
walki”. Górale uciekli przed gniewem Isildura i nie ośmielili się wziąć udziału
w wojnie po stronie Saurona. Kryli się po tajemnych zakątkach górskich,
unikając spotkań z innymi plemionami i wycofując się coraz wyżej, między nagie
szczytu, aż wyginęli z czasem. Ale groza Umarłych, co nie zaznali spoczynku,
przetrwała na Erech i wszędzie, gdzie kiedyś żył ten lud. Tam więc muszę iść,
skoro spośród żyjących nikt mi nie może pomóc.
Aragorn
wstał.
-
W drogę! – zawołał dobywając miecza, który błysnął w półmroku zamkowej sali. –
Do Głazu na Erech! Szukam Ścieżki Umarłych. Kto gotów, za mną!
Legolas
i Gimli bez słowa wstali także i wyszli za Aragornem z sali. Na błoniu czekali
milczący i nieruchomi zakapturzeni Strażnicy. Legolas i Gimli dosiedli konia.
Aragorn skoczył na grzbiet Roheryna. Halbarad podniósł wielki róg, a głos jego
rozległ się echem w Helmowym Jarze. Ludzie z załogi twierdzy patrzyli z
podziwem, jak oddział Aragorna ruszył z miejsca galopem i niby burza przemknął
przez Zieloną Roztokę.
P |
odczas
gdy Theoden posuwał się z wolna górskimi dróżkami, Szara Drużyna szybko
przebyła równinę i nazajutrz po południu stanęła w Edoras; odpoczywała tu
krótko i zaraz pociągnęła dalej w górę doliny, by dotrzeć tegoż wieczora do
Dunharrow.
Eowina powitała ich z radością,
ciesząc się z takich gości, bo nie spotkała w życiu wspanialszych rycerzy niż
Dunedainowie i piękni synowie Elronda, lecz najczęściej wzrok jej zatrzymywał
się na twarzy Aragorna. Posadziła go po swej prawej ręce przy stole i
rozmawiali z sobą wiele; dowiedziała się wszystkich szczegółów wydarzeń, które
się rozegrały od chwili wyjazdu Theodena, a które znała dotąd jedynie ze skąpo
nadsyłanych wieści; oczy jej błyszczały, gdy słuchała o bitwie w Helmowym
Jarze, o rozgromieniu napastników i o wyprawie, którą król podjął na czele
swych rycerzy. W końcu powiedziała jednak:
-
Zmęczeni jesteście, zacni panowie, powinniście teraz odpocząć; naprędce
przygotowaliśmy dla was posłania niezbyt wygodne, ale jutro postaramy się dla
miłych gości o lepsze kwatery.
-
Nie troszcz się o nas, pani – odparł Aragorn. – Wystarczy, jeśli pozwolisz nam
przespać tę noc i posilić się jutro rano. Pilna sprawa zmusza mnie do wielkiego
pośpiechu, skoro świt wyruszymy stąd dalej.
Eowina
uśmiechnęła się do niego mówiąc:
-
Bardzo to łaskawie z twojej strony, że zechciałeś trudzić się nakładając tyle
mil, żeby przywieźć Eowinie wieści i pocieszyć biedną wygnankę.
-
Nie ma w świecie mężczyzny, który by taki trud uważał za stracony – odparł
Aragorn – lecz nie przybyłbym tutaj, gdyby nie to, że droga, którą wypadło mi
obrać, prowadzi przez Dunharrow.
Widać
było, że nie w smak poszła jej ta odpowiedź.
-
W takim razie zabłądziłeś, panie. Z Harrowdale nie ma drogi ani na wschód, ani
na południe; będziesz musiał zawrócić tą samą, która cię tu przywiodła.
-
Nie, nie zabłądziłem. Znam tę ziemię, po której chodziłem, zanim ty, o pani,
urodziłaś się ku jej ozdobie. Jest droga z tej doliny i tę drogę wybrałem.
Jutro pojadę Ścieżką Umarłych.
Spojrzała
na niego jakby obuchem rażona i pobladła bardzo; długi czas nie odzywała się, a
wszyscy wkoło milczeli także.
-
Czy śmierci szukasz, Aragornie? – spytała wreszcie. – Nic bowiem innego nie
znajdziesz na tej ścieżce. Umarli nie pozwalają przejść nikomu z żyjących.
-
Mnie jednak może przepuszczą – powiedział Aragorn. – Bądź co bądź postanowiłem
zaryzykować. Innej drogi dla mnie nie ma.
-
Ależ to szaleństwo! – zawołała. – Są z tobą sławni i mężni rycerze, których nie
w cień śmierci godzi się prowadzić, lecz na pole walki, gdzie bardziej są
potrzebni. Błagam cię, zostań. Pojedziesz do Edoras wraz z moim bratem. Twoja
obecność pokrzepi serca i doda nam wszystkim nadziei.
-
Nie popełniam szaleństwa – odparł Aragorn – bo wstępuję na ścieżkę, na którą
zostałem wezwany. Lecz ci, którzy idą ze mną, robią to z własnej,
nieprzymuszonej woli. Oni więc, jeśli chcą, mogą zostać i wyruszyć z
Rohirrimami na wojnę. Ja pójdę swoją drogą choćby sam, jeśli tak się stanie.
Na
tym skończyła się rozmowa i reszta wieczerzy upłynęła w milczeniu, lecz Eowina
nie odrywała oczu od Aragorna w jawnym wzburzeniu i rozterce. Wreszcie wszyscy
wstali od stołu, skłonili się przed panią domu, podziękowali za gościnność i
rozeszli się na spoczynek.
Gdy wszakże Aragorn zbliżał się do
namiotu, gdzie miał nocować wraz z Legolasem i Gimlim, którzy wcześniej już tam
się udali, usłyszał głos Eowiny. Biegła za nim wołając go po imieniu. Odwrócił
się i zobaczył w ciemności blask białej sukni i rozognionych oczu.
-
Aragornie, dlaczego chcesz iść drogą śmierci? – spytała.
-
Muszę – odparł. – Inaczej nie ma nadziei, bym spełnił swoje zadanie w walce z
Sauronem. Nie wybieram ścieżek niebezpieczeństwa, Eowino. Gdybym mógł iść tam,
gdzie zostało moje serce, poszedłbym na daleką północ i przebywałbym dziś w
pięknej Dolinie Rivendell.
Przez
chwilę Eowina nie odzywała się, jakby rozważając, co miały znaczyć te słowa.
Nagle położyła rękę na jego ramieniu.
-
Jesteś surowy i stanowczy – powiedziała. – Tacy zdobywają sławę. – Umilkła,
potem jednak podjęła znowu: - Jeśli musisz tamtą drogą iść, pozwól mi
przyłączyć się do twojej świty. Zbrzydło mi już to czajenie się w górskich
kryjówkach, chcę stawić czoło niebezpieczeństwu w otwartej walce.
-
Masz obowiązek zostać ze swoim ludem – odparł.
-
Wciąż tylko słyszę o swoich obowiązkach! – krzyknęła. – Czyż nie jestem córką
rodu Eorla, której przystoi walka i zbroja bardziej niż niańczenie niedołęgów i
pieluchy? Dość już długo czekałam i uginałam kolana. Teraz, gdy wreszcie mocno
stoję na nogach, czy mi nie wolno rozporządzić swoim życiem tak, jak sama chcę?
-
Innej kobiecie przyniosłaby zaszczyt taka wola – odparł. – Ty jednak wzięłaś na
siebie pieczę i władzę nad ludem, póki nie wróci król. Gdyby nie wybrano
ciebie, któryś z marszałków lub dowódców znalazłby się na twoim miejscu i nie
ważyłby się opuścić posterunku, choćby mu zbrzydło podjęte zadanie.
-
Czy zawsze na mnie padać będzie wybór? – spytała z goryczą. – Czy zawsze mam
zostawać w domu, gdy jeźdźcy ruszają w pole, pilnować gospodarstwa, gdy oni
zdobywają sławę, czekać na ich powrót przygotowując dla nich jadło i kwatery?
-
Wkrótce może nadejdzie taki dzień, że nie wróci żaden z tych, co ruszyli w pole
– powiedział Aragorn. – Wtedy potrzebne będzie męstwo bez sławy, bo nikt nie
zapamięta czynów dokonanych w ostatniej obronie naszych domów. Ale brak chwały
nie ujmie tym czynom męstwa.
-
Piękne słowa, lecz naprawdę znaczą tylko tyle: jesteś kobietą, siedź w domu –
odpowiedziała Eowina. – Kiedy mężowie polegną na polu chwały, będzie ci wolno
podpalić dom, na nic im już nie potrzebny, i spłonąć z nim razem. Ale jam z
rodu Eorla, a nie dziewka służebna. Umiem dosiadać konia i władać mieczem, nie
boję się trudu ani śmierci.
-
A czego się boisz, Eowino? – zapytał.
-
Klatki – odpowiedziała. – Czekania za kratami, aż zmęczenie i starość każą się
z nimi pogodzić, aż wszelka nadzieja wielkich czynów nie tylko przepadnie, lecz
straci powab.
-
I mimo to radziłaś mi, żebym się wyrzekł obranej drogi, ponieważ jest
niebezpieczna?
-
Innym można dawać takie rady – odparła. – Nie namawiam cię jednak, żebyś
uciekał przed niebezpieczeństwem, lecz żebyś stanął do bitwy, w której możesz
mieczem zasłużyć na zwycięstwo i sławę. Ścierpieć nie mogę, gdy wyrzuca się na
marne rzecz cenną i doskonałą.
-
ja także bym tego nie ścierpiał – rzekł Aragorn. – Toteż powiadam ci, Eowino:
zostań! Nie masz obowiązku do spełnienia na południu.
-
Jeźdźcy, którzy ci towarzyszą, także nie mają tego obowiązku. Jadą, ponieważ
nie chcą rozstać się z tobą, ponieważ cię kochają.
Odwróciła
się i znikła wśród nocy.
G |
dy
niebo pojaśniało, chociaż słońce jeszcze nie wyjrzało znad wysokiej krawędzi
gór na wschodzie, Aragorn kazał przygotować się do odjazdu. Drużyna już dosiała
koni, on zaś właśnie miał skoczyć na siodło, kiedy nadeszła Eowina, żeby ich
pożegnać. Miała na sobie strój jeźdźca i miecz u pasa. W ręku trzymała puchar,
z którego upiła łyk wina życząc swym gościom szczęśliwej drogi, po czym podała
go Aragornowi, a ten wychylił kielich mówiąc:
-
Żegnaj, księżniczko Rohanu. Piję za pomyślność twego rodu, twoją i całego
plemienia. Powtórz swojemu bratu te słowa: na drugim brzegu ciemności spotkamy
się znowu!
Gimlemu
i Legolasowi, stojącym tuż obok, zdawało się, że Eowina jest bliska łez, i
wzruszył ich jej smutek tym bardziej, że zazwyczaj była tak dumna i dzielna.
Spytała jednak tylko:
-
Więc jedziesz, Aragornie?
-
Jadę, księżniczko.
-
I nie pozwolisz mi jechać w swojej świcie, jakem cię prosiła?
-
Nie, księżniczko. Nie mogę ci na to pozwolić bez wiedzy twego ojca i brata,
którzy nie zjawią się tutaj wcześniej niż jutro wieczorem. Ja zaś nie mam teraz
ani godziny, ani chwili do stracenia. Bądź zdrowa!
Wtedy
padła na kolana mówiąc:
-
Błagam cię, Aragornie!
-
Nie, księżniczko! – odparł i ująwszy Eowinę za ręce podniósł ją, ucałował jej
dłoń, skoczył na siodło i ruszył nie oglądając się już za siebie. Tylko ci,
którzy najlepiej go znali i byli najbliżej, rozumieli, jak bardzo cierpiał.
Lecz
Eowina stała niby posąg kamienny, opuściwszy ramiona, i zaciskając pięści
patrzyła za odjeżdżającymi, póki nie skryli się w cieniu pod czarną ścianą
Dwimorbergu, Nawiedzanej Góry, w której otwierała się Brama Umarłych. Kiedy
znikli jej z oczu, zawróciła i potykając się jak ślepiec poszła ku domowi. Nikt
jednak z jej ludu niw widział tego pożegnania, bo wszyscy pochowali się
wystraszeni i nie chcieli wyjść ze swych kątów, póki dzień nie rozjaśni się na
dobre i nie opuszczą Dunharrow obcy, nieulękli goście.
Ten i ów mówił:
-
To nasienie elfów. Niechże jadą tam, gdzie ich miejsce, w jakieś ciemne krainy,
i nigdy do nas nie wracają. I bez nich dość mamy biedy.
J |
echali
w szarym półmroku, bo słońce jeszcze nie podniosło się nad wysoki czarny
grzbiet Nawiedzanej Góry spiętrzonej przed nimi. Dreszcz ich przeszedł, gdy
między dwoma rzędami starych głazów zbliżali się do Dimholt. Tu pod czarnymi
drzewami, których posępny cień nawet Legolas znosił z trudem, odszukali jamę
otwartą u korzeni góry, a pośrodku ścieżki ujrzeli samotny olbrzymi głaz sterczący
groźnie jak palec ostrzegający przed zgubą.
-
Krew marznie mi w żyłach – powiedział Gimli, inni wszakże milczeli, a głos
krasnoluda zabrzmiał głucho, jakby się zapadł w wilgotną ściółkę świerkowych
igieł pod ich stopami. Konie wzdragały się przejść obok złowróżbnego kamienia,
więc jeźdźcy zsiedli i poprowadzili wierzchowce za uzdę. Tak zeszli w głąb jamy
i stanęli przed nagą ścianą skalną, w której Czarne Wrota ziały jak paszcza
nocy. Wyryte na ogromnym łuku sklepienia znaki i cyfry tak się zatarły zbiegiem
lat, ze były już nieczytelne, lecz groza je spowijała niby czarny obłok.
Drużyna
zatrzymała się i pewnie nie było w tej gromadzie ani jednego serca, które by
nie zadrżało z trwogi, prócz serca Legolasa, bo elfy nie boją się ludzkich
upiorów.
-
To straszne Czarne Wrota – powiedział Halbarad – czuję, że za nimi czai się
moja śmierć. Mimo to wejdę w nie, ale konie wejść nie zechcą.
-
Musimy wejść, a więc konie muszą pójść z nami – odparł Aragorn. – Jeśli bowiem
uda nam się przebrnąć przez ciemności, będziemy mieli jeszcze wiele staj drogi
przed sobą, a każda chwila zwłoki przybliżałaby tryumf Saurona. Za mną!
Wszedł
pierwszy, a taka była potęga jego woli w tej godzinie, że wszyscy Dunedainowie
poszli za nim, a ich wierzchowce dały się im wprowadzić. Konie Strażników tak
bowiem kochały swoich panów, że gotowe były przezwyciężyć nawet grozę tych
Czarnych Wrót, gdy wyczuwały spokój w sercach ludzi. Lecz Arod, koń z Rohanu,
nie chciał przekroczyć progu ciemności i stanął, zlany potem i dygocący z
przerażenia tak, że budził litość. Wówczas Legolas zasłonił mu rękoma oczy i
zanucił kilka słów, które łagodnie zadźwięczały w mroku; koń poddał się i
poszedł z nim razem. Gimli został sam. Kolana uginały się pod nim i zły był na
siebie.
-
Niesłychana rzecz – powiedział. – Elf wchodzi do podziemi, a krasnolud wzdraga
się wejść!
Z
tymi słowy skoczył naprzód. Ale zdawało mu się, że wlecze przez próg nogi
ciężkie jak z ołowiu, i ogarnęły go ciemności tak nieprzeniknione, że nawet on,
Gimli, syn Gloina, który bez trwogi przemierzał najgłębsze lochy świata – jakby
oślepł nagle.
Aragorn zaopatrzył się w Dunharrow w
łuczywa i teraz idąc na czele trzymał jedno z nich wzniesione nad głową; drugie
niósł Elladan, który szedł ostatni za grupą Strażników; Gimli potykając się
usiłował go dopędzić. Nie widział nic prócz dymiących płomieni pochodni, lecz
kiedy Drużyna stanęła na chwilę, miał wrażenie, że otacza go ze wszystkich
stron szmer nieustannego szeptu, ściszony gwar słów w języku, którego nigdy
jeszcze nie słyszał w życiu.
Nikt ich nie napastował, żadne
przeszkody nie hamowały marszu, a mimo to strach rosnący z każdą chwilą
ogarniał krasnoluda; przede wszystkim wiedział, że nie ma z tej drogi powrotu,
bo czuł za swymi plecami tłum niewidzialnej armii prącej w ciemnościach naprzód
trop w trop za Drużyną.
Tak szli czas jakiś, aż wreszcie
Gimli ujrzał widok, którego nigdy później nie mógł wspomnieć bez zgrozy.
Ścieżka, o ile się orientował, była od początku dość szeroka, lecz w pewnej
chwili ściany z obu stron jakby się rozstąpiły i Drużyna wydostała się
niespodzianie na rozległą pustą przestrzeń. Strach niemal obezwładnił
krasnoluda. Daleko po lewej ręce coś zalśniło w ciemnościach w świetle łuczywa,
z którym zbliżał się tam właśnie Aragorn. Najwidoczniej chciał zbadać ów
lśniący przedmiot.
-
Że też on się nie boi – mruknął krasnolud. – W każdej innej pieczarze Gimli,
syn Gloina, pierwszy pobiegłby za przebłyskiem złota. Ale nie tutaj! Niechby
zostało tu w spokoju!
Mimo
wszystko podsunął się bliżej i zobaczył, że Aragorn klęczy, Elladan zaś
przyświeca mu dwiema pochodniami. Przed nimi widniał szkielet ogromnego
mężczyzny, w kolczudze, obok niego zaś broń, nie zniszczona, bo w jaskini było
niezwykle sucho, a zmarły miał zbroję i oręż pozłacaną, pas złoty wysadzany
granatami i bogato zdobiony złotem hełm wciśnięty na trupią czaszkę; leżał
twarzą do ziemi. Upadł pod odsuniętą w głąb ścianą. Wpatrując się Gimli
dostrzegł w tej ścianie zamknięte kamienne drzwi; palce trupa czepiały się
zarysowanej w ich szczeliny, a wyszczerbiony miecz, porzucony u jego boku,
świadczył, że rycerz w śmiertelnej rozpaczy próbował wyrąbać sobie przejście w
skale.
Aragorn nie dotknął szkieletu, ale
długo przyglądał mu się w milczeniu, potem zaś wstał i westchnął głęboko.
-
Temu nieborakowi kwiaty simbeline nie zakwitną do końca świata! – szepnął. –
Dziewięć Kurhanów i siedem mogił zieleni się o tej porze pod słońcem, on jednak
przeleżał długie lata pod drzwiami, których nie zdołał otworzyć. Dokąd
prowadzą? Dlaczego chciał przez nie przejść? Nikt nigdy się nie dowie.
-
To nie moja sprawa! – krzyknął, odwracając się ku rozszeptanym ciemnościom
podziemi. -–Zachowajcie swoje skarby i swoje tajemnice zrodzone w Czarnych
Latach! Ja nie żądam niczego prócz pośpiechu. Dajcie nam przejść i
przybywajcie, wzywam was pod Głaz na Erech.
N |
ikt
mu nie odpowiedział, chyba że odpowiedzią była głucha cisza, bardziej jeszcze
przerażająca niż poprzednie szepty; potem mroźny podmuch wionął podziemiem,
płomienie łuczywa zachybotały się, zgasły i nie dały się już na nowo zapalić. Z
tego, co się działo przez następną godzinę, Gimli niewiele zapamiętał. Drużyna
parła naprzód, on jednak wciąż biegł ostatni, gnany lękiem przed czającą się
grozą, wciąż pod wrażeniem, że niewidzialny tłum następuje mu niemal na pięty;
słyszał za swymi plecami szelest, jakby widmowe kroki niezliczonych stóp.
Potykał się, osuwał na czworaki jak zwierzę, myśląc w trwodze, że nie zniesie
dłużej tej męczarni, że jeśli nie nastąpi wkrótce jej koniec, oszalały ze
strachu zawróci i ucieknie prosto w ramiona ścigającej go zmory.
Nagle usłyszał szmer wody, twardy i
czysty dźwięk jak odgłos kamienia spadającego w senną czarną studnię.
Rozwidniło się i Drużyna niespodzianie przekroczyła drugą bramę, sklepioną
wysokim i szerokim łukiem; obok nich płynął potok, a pod nimi rysowała się
ścieżka stromo opadająca pomiędzy ścianami urwiska spiętrzonego ostrymi jak
noże szczytami aż pod niebo. Wąwóz był tak głęboki i wąski, że niebo zdawało
się ciemne i błyszczały na nim maleńkie gwiazdy. A przecież – jak się później
Gimli dowiedział – brakowało jeszcze dwóch godzin do zachodu słońca i do
wieczora tego dnia, w którym wyruszyli z Dunharrow; w tym jednak momencie
uwierzyłby, gdyby mu powiedziano, że to zmierzch dnia w wiele lat później lub
nad innym światem.
Jeźdźcy znów dosiedli koni, Gimli
wraz z Legolasem wspólnego wierzchowca. Jechali dwójkami, a tymczasem wieczór
zapadł i otoczył ich ciemnoszafirowym zmrokiem. Strach ścigał ich wciąż. Kiedy
Legolas odwrócił się mówiąc coś do krasnoluda i spojrzał wstecz, Gimli
dostrzegł dziwny blask w jasnych oczach elfa. Za nimi cwałował Elladan, ostatni
z Drużyny, lecz nie ostatni z wędrowców spieszących tą drogą ku nizinom.
-
Umarli ciągną za nami – rzekł Legolas. – Widzę sylwetki ludzi i koni, widzę
sztandary białe jak strzępy obłoków, włócznie jak nagi zimowy las we mgle.
Umarli ciągną za nami.
-
Tak jest – potwierdził Elladan. – Usłuchali wezwania.
W |
ychynęli
wreszcie z wąwozu, a stało się to tak nagle, jakby przez szczelinę w murze
wypadli na otwartą przestrzeń. Przed nimi leżała górna część wielkiej doliny, a
płynący obok potok z zimnym pluskiem spadał z jej progów w dół...
-
W jakim miejscu Śródziemia jesteśmy teraz? – spytał Gimli.
-
Zjechaliśmy wąwozem od źródła Morthondy, długiej i zimnej rzeki, która daleko
stąd wpada do Morza obmywającego skały Dol Amrothu. Nie będziesz już musiał
pytać, bo sam rozumiesz, dlaczego ludzie nazwali ją Czarnym Korzeniem.
Dolina
Morthondy tworzyła szerokie zakole sięgając aż pod urwistą południową ścianę
gór. Strome stoki porastała trawa, zdawały się jednak szare o tej porze, bo
słońce już zaszło i daleko w dole w oknach siedzib ludzkich migotały światełka.
Dolina była żyzna i miała wielu mieszkańców.
W pewnej chwili Aragorn nie
odwracając się zawołał tak donośnie, że wszyscy go usłyszeli:
-
Przyjaciele, zapomnijcie o zmęczeniu! Naprzód! Naprzód! Trzeba nam stanąć przy
Głazie na Erech, zanim ten dzień się skończy, a droga jeszcze daleka.
Nie
oglądając się więc na nic mknęli przez górskie hale, aż trafili na most
przerzucony nad wezbranym potokiem, a stąd na drogę prowadzącą ku nizinom.
W domach wiosek, które mijali,
światła gasły, drzwi się zatrzaskiwały, a ludzie, jeśli byli w polu, uciekali
przed nimi z krzykiem, spłoszeni jak ścigane sarny. W gęstniejącym mroku coraz
rozlegały się te same okrzyki:
-
Król Umarłych! Król Umarłych najechał naszą krainę!
Gdzieś
w dole dzwony uderzyły na trwogę; nie było człowieka, który by na widok
Aragorna nie umykał w popłochu. Ale
Szara Drużyna pędziła niby gromada myśliwych za zwierzyną, aż wreszcie konie
znużone zaczęły potykać się i ustawać. Tuż przed północą, wśród ciemności
równie czarnych, jak pod ziemią w górskich pieczarach, znaleźli się na Szczycie
Erech.
Z |
dawna groza Umarłych panowała nad tym wzgórzem
i nad pustką okolicznych pól. Na szczycie bowiem stał Czarny Głaz, utoczony na
kształt olbrzymiej kuli, której wierzchołek sięgał na wysokość rosłego
mężczyzny, chociaż do połowy zagrzebana była w ziemi. Wyglądała niesamowicie,
jak gdyby spadła tutaj z nieba; niektórzy nawet twierdzili, że tak właśnie
było, lecz inni, pamiętający jeszcze stare dzieje Westernesse, powiadali, że
przywieziono ów Głaz z ruin Numenoru i że to Isildur po wylądowaniu na tym
wybrzeżu kazał go tutaj ustawić. Ludzie z doliny nie śmieli do niego się
zbliżać ani osiedlać się w jego bliskim sąsiedztwie, mówiąc, że na tym miejscu
wyznaczają sobie spotkania cienie ludzkie, by w dniach trwogi cisnąc się wokół
Głazu toczyć szeptem narady.
Do tego to Głazu dotarła Drużyna i
przy nim zatrzymała się wśród głuchej nocy. Elrohir podał srebrny róg Aragornowi,
który podniósł go do ust i zagrał; stojący wokół wydało się, że słyszą odzew
wielu innych rogów, jakby echo z głębi odległych pieczar. Innych głosów nie
słyszeli, mimo to czuli obecność wielkiej armii zgromadzonej wokół wzgórza;
mroźny wiatr niby tchnienie upiorów ciągnął od szczytów. Aragorn zsiadł z konia
i stojąc tuż przy Głazie krzyknął donośnie:
-
Wiarołomcy, po coście tu przyszli?
Z ciemności, jak gdyby z bardzo
daleka nadeszła odpowiedź:
-
Aby dopełnić przysięgi i odzyskać spokój.
Wówczas
Aragorn rzekł:
-
Wybiła dla was wreszcie ta godzina. Jadę do Pelargiru nad Anduinę, wy zaś
pojedziecie za mną. I dopiero gdy cały ten kraj zostanie oczyszczony ze sług
Saurona, uznam, że dotrzymaliście przysięgi; wtedy odejdziecie, by na zawsze
odnaleźć spokój. Jam jest Elessar, spadkobierca Isildura z Gondoru.
To
rzekłszy kazał Halbaradowi rozwinąć wielką chorągiew, którą przywiózł z
Rivendell. O dziwo, była cała czarna, jeśli zaś na niej wyszyto jakieś znaki
czy słowa, nikt ich nie mógł w ciemności dostrzec. Potem zaległa cisza, której
przez długie godziny nocy nie zmącił nawet szept ani westchnienie. Drużyna
rozbiła obóz przy Głazie, lecz niewiele zaznała snu, bo zgroza osaczających
wzgórze Widmowych Zastępów nie pozwalała zmrużyć oczu.
Gdy zajaśniał świt, blady i zimny,
Aragorn zerwał się i powiódł Drużynę w dalszą drogę, marszem tak forsownym i
nużącym, że nawet dla zahartowanych wędrowców niesłychanym; sam tylko Aragorn
jakby nie znał zmęczenia i jego wola wszystkich podtrzymywała. Nikt z ludzi
śmiertelnych nie zniósłby takich trudów prócz Dunedainów z północy i dwóch ich
towarzyszy: elfa Legolasa i krasnoluda Gimlego.
Przesmykiem Tarlanga wydostali się
do Lamedonu, a Zastęp Cieni wciąż pędził ich tropem, przed nimi zaś biegła
trwoga, aż wreszcie dotarli do Kalembel, grodu położonego nad rzeką Kiril, skąd
ujrzeli słońce zachodzące krwawo za Pinnath Gelin, które zostawili daleko za
sobą. Miasta i brody na rzece zastali opustoszałe, bo większość mężczyzn
ruszyła na wojnę, reszta zaś ludności zbiegła w góry na wieść, że zbliża się
Król Umarłych. Następnego dnia brzask nie rozjaśnił nieba, Szarą Drużynę
ogarnęły ciemności Mordoru tak, że zniknęła sprzed oczu ludzkich. Ale Umarli
ciągnęli wciąż trop w trop.
W |
szystkie
drogi zbiegały się w jedną zmierzając ku wschodowi na spotkanie bliskiej już
wojny i napaści złowrogiego Cienia. W tej samej chwili, gdy Pippin patrzał na
księcia Dol Amrothu wjeżdżającego w łopocie sztandarów przez Wielką Bramę
grodu, król Rohanu wyprowadził swój poczet jeźdźców spośród gór. Dzień chylił
się ku wieczorowi. W ostatnich promieniach słońca wydłużone spiczaste cienie
jeźdźców kładły się przed nimi na ziemię. Pod szumiące świerki, które porastały
strome górskie zbocza, zakradł się już zmrok. Król jechał teraz wolno po całym
dniu marszu. Ścieżka właśnie okrążyła ogromne, nagie ramię skalne, zanurzając
się w cień i łagodny poszum drzew. Długa kolumna jeźdźców krętą ścieżką
zjeżdżała wciąż w dół. Kiedy wreszcie znaleźli się u wylotu wąwozu, wieczór już
panował na nizinie. Słońce zniknęło. Zmierzch przesłonił wodospady.
Przez cały dzień widzieli pod swymi
stopami bystry potok spływający z wysokiej przełęczy, która została za nimi,
wrzynający się wąskim korytem między porośnięte lasem zbocza; tu, w dole, potok
przelewał się przez kamienną bramę w szerszą dolinę. Jeźdźcy posuwając się
teraz wzdłuż jego brzegu ujrzeli nagle Harrowdale i usłyszeli głośny szum wody
wśród ciszy wieczoru. Tędy bowiem biały Śnieżny Potok zgarniając z obu stron
mniejsze strumienie mknął pieniąc się po kamieniach ku Edoras, ku zielonym
wzgórzom i równinom. Daleko na prawo u przyczółka wielkiej doliny majaczył
potężny Nagi Wierch, spiętrzony na szerokim cokole spowitym w chmury; tylko
poszarpany szczyt ubielony wiecznym śniegiem lśnił ponad światem, okryty od
wschodu niebieskim cieniem, od zachodu zaś migocący czerwonym odblaskiem
chylącego się słońca.
Merry z podziwem przyglądał się
nieznanej krainie, o której nasłuchał się wiele podczas długiej podróży. Był to
świat bez nieba, gdzie oko poprzez mętne topiele mglistego powietrza błądziło
tylko wśród coraz wyżej wznoszących się zboczy i groźnych przepaści, osnutych
białym oparem. Hobbit siedział długą chwilę rozmarzony, wsłuchując się w szum
wody, w szepty ciemnych drzew, w trzask kamieni, w ogromną ciszę przyczajoną
jakby w oczekiwaniu pod tymi wszystkimi głosami. Kochał góry, a raczej kochał
ich obraz ukazujący się na marginesach opowieści przyniesionych z dalekich
stron, teraz jednak przytłaczał go nad miarę wielki ciężar Śródziemia i Merry
zatęsknił, by odciąć się od tych ogromów czterema ścianami i zasiąść w
zacisznym pokoju przy kominku.
Był zmęczony, bo chociaż posuwali
się z wolna, rzadko bardzo popasali. Przez trzy długie dni godzina po godzinie
trząsł się na siodle, to wspinając się pod górę, to zjeżdżając w dół, przez
przełęcze, przez doliny, w bród przez niezliczone potoki. Czasem, gdy ścieżka
rozszerzała się, jechał obok króla, nie spostrzegając uśmiechów, z jakimi inni
jeźdźcy przyglądali się dziwnej parze: hobbitowi na małym, kudłatym, siwym
kucyku i Władcy Rohanu na ogromnym białym koniu. Gawędził wtedy z Theodenem,
opowiadając mu o swojej ojczyźnie i zwyczajach mieszkańców Shire’u albo
słuchając opowieści o Riddermarchii i jej dawnych bohaterach. Najczęściej
jednak, zwłaszcza ostatniego dnia, trzymał się samotnie tuż za królem milcząc i
starając się zrozumieć powolną dźwięczną mowę Rohanu, którą posługiwali się
wokół niego ludzie. Miał wrażenie, że jest w tym języku wiele słów znajomych,
jakkolwiek brzmiących w ustach Rohirrimów soczyściej i mocniej niż w Shire; nie
mógł jednak powiązać tych wyrazów w zdania. Niekiedy któryś z jeźdźców śpiewał
czystym głosem jakąś wzruszającą pieśń, a wówczas serce hobbita biło żywiej,
mimo że nie rozumiał treści.
Bądź co bądź czuł się osamotniony, a
teraz, pod koniec podróży, bardziej jeszcze niż na początku. Zastanawiał się,
gdzie pośród tego dziwnego świata obraca się Pippin, co dzieje się z Aragornem,
Legolasem i Gimlim. W pewnej chwili mróz przejął mu serce, gdy nagle stanął mu
w pamięci Frodo i Sam. „Zapomniałem o nich! – powiedział do siebie z wyrzutem.
– A przecież oni dwaj ważniejsi są od nas wszystkich. Wyruszyłem z domu, żeby
im pomóc, a teraz są gdzieś daleko, o setki mil ode mnie, jeśli w ogóle jeszcze
żyją”. I na tę myśl zadrżał.
-
Wreszcie Harrowdale przed nami! – rzekł Eomer. – Jesteśmy niemal u celu.
Zatrzymali
się; ścieżka opadała wąskim jarem stromo w dół. W omglonej dali ledwie mały
wycinek wielkiej doliny ukazywał się jak gdyby przez wysokie okno; nad rzeką
mrugało jedno jedyne światełko.
-
Na dziś podróż się kończy – rzekł Theoden – ale przede mną droga jeszcze
daleka. Zeszłej nocy księżyc był w pełni, jutro o świcie ruszę więc do Edoras
na wielki zlot wojowników Marchii.
-
Jeśli jednak posłuchasz mojej rady, królu – powiedział zniżając głos Eomer –
wrócisz po przeglądzie znowu tutaj, by przeczekać, aż wojna się rozstrzygnie
zwycięstwem albo klęską.
Theoden
uśmiechnął się na to.
-
Nie, mój synu – bo pozwól, że tak będę cię teraz nazywał – nie sącz ospałych
słówek Smoczego Języka w moje starcze uszy! – Wyprostował się w siodle i
obejrzał szeregi rozciągniętej za nim kolumny jeźdźców, ginącej dalej w mroku.
– Zdaje mi się, że lata całe przeżyłem w ciągu tych dni, które upłynęły, odkąd
wyruszyłem na zachód, lecz nigdy już nie będę wspierał się ciężko na lasce.
Jeżeli wojnę przegramy, cóż mi pomoże kryć się wśród gór? Jeśli zaś wygramy,
któż by się martwił, choćbym zginął strawiwszy dla zwycięstwa resztkę sił? Na
razie wszakże nie będziemy o tym rozprawiali. Tę noc spędzę w Warowni Dunharrow.
Przynajmniej ten jeden wieczór pozostał nam jeszcze. Naprzód!
W |
gęstniejącym zmierzchu zagłębili się w dolinę.
Śnieżny Potok płynął tu pod zachodnimi jej ścianami; ścieżka wkrótce
doprowadziła jeźdźców do brodu, gdzie płytko rozlana woda pluskała głośno wśród
kamieni. Bród był strzeżony. Gdy oddział zbliżył się, spod skał, gdzie kryli
się w cieniu, wyskoczyli zbrojni ludzie, lecz poznając króla zakrzyknęli z
radością:
-
Król Theoden! Król Theoden! Król Marchii wrócił!
Potem
któryś z nich zadął w róg. Echo poszło po dolinie. Inne rogi odpowiedziały na
apel i na drugim brzegu rozbłysły światła. Nagle z góry, jakby z ukrytej wśród
szczytów kotliny, zabrzmiały trąby; głosy ich połączone w zgodny chór rozlegały
się donośnie, odbite od kamiennych ścian.
Tak król Marchii wrócił zwycięsko z
wyprawy na zachód do Warowni Dunharrow u podnóży Białych Gór. Zastał tu
zgromadzoną już resztę wojowników ze swego plemienia, bo na wieść o jego
pochodzie dowódcy pospieszyli na spotkanie króla do brodu przynosząc zlecone
przez Gandalfa rady. Przewodził im Dunhern, wódz ludu zamieszkującego
Harrowdale.
-
Trzy dni temu o świcie Gryf przygnał jak wiatr z zachodu do Edoras – mówił
Dunhern. – Gandalf, ku wielkiej naszej radości, przywiózł nowinę o twoim,
królu, zwycięstwie. Przywiózł także twój rozkaz, by przyspieszyć zlot zbrojnych
jeźdźców w stolicy. Potem wszakże zjawił się Skrzydlaty Cień.
-
Skrzydlaty Cień? – powiedział Theoden. – Widzieliśmy go także, lecz w ciemną
noc, przed rozstaniem z Gandalfem.
-
Być może, królu – odparł Dunhern. – Lecz ten sam Cień lub może drugi, zupełnie
do tamtego podobny, złowroga ciemna chmura w postaci olbrzymiego ptaka
przeleciała dziś rano nad Edoras, a na wszystkich ludzi padła wielka trwoga.
Nurkując bowiem nad pałacem Meduseld zniżył się tak, że niemal musnął szczyt
dachu, i wydał okrzyk, od którego serca w nas zamarły. Wówczas to Gandalf
poradził nam nie gromadzić się na przegląd w otwartym polu, lecz spotkać cię,
królu, tutaj, w dolinie pod górami. Zalecał też nie zapalać ognisk i świateł,
prócz najniezbędniejszych. Tak też robiliśmy. Gandalf przemawiał bowiem bardzo
stanowczo. Ufamy, że nie sprzeciwia się to twoim królewskim zamiarom. W
Harrowdale nie zauważono żadnych złowróżbnych znaków.
-
Dobrze zrobiliście – rzekł Theoden. – Pojadę teraz do Warowni i tam przed
udaniem się na spoczynek chcę naradzić się z marszałkami i dowódcami. Niech
więc wszyscy stawią się jak najrychlej.
D |
roga
prowadziła na wschód w poprzek doliny, która w tym miejscu miała nieco ponad
pół mili szerokości. Wkoło ciągnęła się równina, łąka porośnięta szorstką
trawą, szarą w zapadającym zmroku, lecz w dali, u drugiego krańca doliny Merry
dostrzegł surową ścianę, ostatnią wysuniętą straż olbrzymich korzeni Nagiego
Wierchu, w której rzeka przebiła sobie wyłom przed niezliczonymi wiekami.
Wszędzie, gdzie teren był bardziej wyrównany, roiło się od ludzi. Niektórzy
cisnęli się na skraju drogi witając z radosnymi okrzykami króla i jeźdźców
wracających z zachodu. Za tym jednak szpalerem ciągnęły się jak okiem sięgnąć
regularne rzędy namiotów i szałasów, szeregi uwiązanych przy palikach koni,
stosy broni, pęki włóczni zatknięte w ziemię i zjeżone niby gąszcz młodego
lasu. Całe to wielkie zgromadzenie tonęło w mroku, lecz mimo nocnego chłodu
wiejącego od gór nigdzie nie błyszczały latarnie ani też nie rozpalono ognisk.
Wartownicy otuleni w grube płaszcze przechadzali się tam i sam wokół
obozowiska.
Merry zastanawiał się, ilu też
jeźdźców pomieściła dolina. W mroku nie mógł ocenić dokładnie liczby, miał
jednak wrażenie, że jest tu ogromna, wielotysięczna armia. Rozglądał się
ciekawie na wszystkie strony i ani się spostrzegł, gdy oddział królewski dotarł
pod nawisłe groźnie urwisko u wschodniej ściany doliny; ścieżka nagle zaczęła
piąć się stromo pod górę, Merry zaś podniósłszy wzrok osłupiał z podziwu.
Takiej drogi nigdy jeszcze w życiu nie spotkał; musiało to być dzieło potężnych
ludzkich rąk z czasów dawniejszych niż najdawniejsze pieśni. Droga wijąc się
jak wąż wrzynała się w nagą skałę. Stroma jak schody skręcała to w jedną, to w
drugą stronę, wstępując coraz wyżej. Mogły po niej iść konie, mogły nawet
powoli wjeżdżać wozy, lecz jeśliby obrońcy czuwali na górze, nieprzyjaciel nie
zdołałby jej pokonać, chyba lotem ptaka. U każdego zakrętu sterczał wielki
kamień, wyrzeźbiony na podobieństwo ludzkiej postaci, z grubo ciosanymi
kończynami; jakby olbrzym kamienny przycupnął krzyżując potężne, niezdarne uda
i splótłszy krótkie, tępe ręce na tłustym brzuchu. Wielu z nich czas zatarł
oblicza pozostawiając tylko ciemne jamy oczu, które smutnie patrzyły na
jadących drogą podróżnych. Jeźdźcy prawie ich nie widzieli, nazywali ich
Pukelami i nie zwracali na nich uwagi, stracili bowiem od dawna odstraszającą
moc; Merry jednak przyglądał im się z podziwem i niemal z litością, tak
żałośnie wydali mu się wśród zmierzchu.
Kiedy po chwili obejrzał się za
siebie, stwierdził, że jest już o paręset stóp ponad doliną, lecz wciąż
jeszcze, choć z dala, dostrzega w mroku krętą kolumnę jeźdźców przeprawiających
się przez brody i ciągnących ku przygotowanemu dla nich obozowisku. Tylko król
z przyboczną gwardią jechał w górę do Warowni.
Wreszcie poczet królewski dotarł na
ostrą grań, skąd droga, wrzynając się między ściany skalne, wiodła krótkim
zboczem na rozległą platformę. Ludzie zwali ją Firienfeld, a była to zielona
hala porosła trawą i wrzosem, górująca nad głębokim korytem Śnieżnego Potoku,
wsparta o zbocza ogromnych gór, które ją osłaniały; od południa piętrzył się
nad nią Nagi Wierch, od północy zaś zębaty jak piła grzbiet Dwimorbergu,
Nawiedzanej Góry, wystrzelającej ponad zalesione ciemnymi świerkami stoki. Dwa
szeregi sterczących pionowo, bezkształtnych głazów dzieliły płaszczyznę na pół,
niknąc w oddali w mroku i w cieniu drzew. Kto by się odważył iść tą drogą,
zaprowadziłaby go wkrótce do czarnego lasu Dimholt pod Nawiedzaną Górą, przed
ostrzegawczy kamienny słup i ziejącą ciemną paszczę zakazanych drzwi.
Tak
wyglądała Warownia Dunharrow, działo dawno zapomnianego plemienia. Zaginęło w
niepamięci nawet jego imię, nie zachowane w żadnej pieśni ani legendzie. Nikt
też nie wiedział, jakiemu celowi służyło pierwotnie to obronne miejsce, czy
było tu ongi miasto, czy może tajemna świątynia, czy też grobowiec króla.
Ludzie trudzili się ociosując tu skały za Czarnych Lat, zanim pierwszy statek
przybił do zachodnich wybrzeży, zanim Dunedainowie założyli państwo Gondoru;
nie zostało po dawnych mieszkańcach innych śladów prócz kamiennych posągów
wytrwale strzegących każdego zakrętu drogi.
Merry
przyglądał się szpalerowi kamieni; były czarne i poszczerbione zębem czasu,
niektóre pochyliły się, inne padły na ziemię, jeszcze inne popękały i rozsypały
się w gruzy. Wyglądały jak rzędy starych drapieżnych zębów. Zastanawiając się,
jakie mogło być ich przeznaczenie, hobbit miał nadzieję, że król nie zamierza
jechać wytyczonym przez nie szlakiem dalej w noc. Nagle spostrzegł po obu
stronach kamiennej drogi zgrupowane namioty i szałasy, wszystkie jednak
odsunięte nieco od drzew i skupione raczej w pobliżu krawędzi urwiska. Większa
ich część znajdowała się na prawo od drogi, tam bowiem Firienfeld rozpościerało
się szerzej; na lewo rozbity był mniejszy obóz, pośród którego wznosił się
wysoki namiot. Z tej właśnie strony na spotkanie skręcających z drogi
przybyszów wyjechał jeździec.
Jeździec okazał się kobietą, jak Merry
stwierdził podjeżdżając bliżej; w mroku lśniły długie warkocze, chociaż głowę
okrywał rycerski hełm, a pierś zbroja, u pasa zaś zwisał miecz.
-
Witaj, Władco Marchii! – krzyknęła. – Serce moje raduje się z twojego powrotu.
-
Witaj, Eowino! – odparł Theoden. – Wszystko w porządku?
-
W porządku – odpowiedziała, lecz Merry miał wrażenie, że głos kłamie słowom i
że młoda pani jest spłakana, jeśli można posądzać o łzy kobietę o tak mężnym
obliczu. – Wszystko dobrze. Ciężka to była wyprawa dla ludzi oderwanych
znienacka od rodzinnych domów. Doszło do sprzeczek i narzekań, bo przecież
dawno już wojna nie wypędzała nas z naszych zielonych pól. Teraz jednak panuje
zgoda i porządek, jak widzisz. Mieszkanie dla ciebie przygotowane, doszły mnie
bowiem wieści, że wracasz, i oczekiwałam cię właśnie o tej godzinie.
-
A więc Aragorn dojechał pomyślnie – rzekł Eomer. – Czy jest może jeszcze tutaj?
-
Nie, już go nie ma – odparła Eowina odwracając twarz i patrząc na góry,
ciemniejące od wschodu i południa.
-
Dokąd pojechał? – spytał Eomer.
-
Nie wiem – odparła. – Przybył późnym wieczorem i ruszył dalej wczoraj o świcie,
zanim słońce wyjrzało zza szczytów.
-
Widzę, że jesteś zmartwiona, moja córko – rzekł Theoden. – Co się stało?
Powiedz, czy mówił ci o tej ścieżce? – Wskazał Nawiedzaną Górę majaczącą u
końca kamiennej drogi, która już ginęła w mroku. -–czy wspomniał o Ścieżce
Umarłych?
-
Tak, królu – odparła Eowina. – Przekroczył próg ciemności, z których nikt nigdy
jeszcze nie powrócił. Nie mogłam go od tego powstrzymać. Poszedł tam.
-
A więc rozstały się nasze drogi – powiedział Eomer. – Aragorn zginął. Musimy
dalej jechać bez niego i z mniejszą nadzieją w sercu.
Posuwali
się z wolna przez niskie wrzosy i trawę, nie rozmawiając już więcej, aż
znaleźli się przed namiotem królewskim. Wszystko było na przyjęcie gości
gotowe, a Merry przekonał się, że nie zapomniano nawet o nim. Tuż obok
królewskiej siedziby wzniesiono namiocik, z którego hobbit, siedząc samotnie,
obserwował ludzi wchodzących do wielkiego namiotu i wychodzących z niego po
otrzymaniu od króla rozkazów. Noc zapadła, gwiazdy uwieńczyły ledwie widoczne
szczyty górskie na zachodzie, lecz na wschodzie niebo było czarne i puste.
Szpaler kamieni ginął sprzed oczu, za nim jednak majaczyła czarniejsza niż
ciemność nocy ogromna i zwalista bryła Nawiedzanej Góry.
-
Ścieżka Umarłych – mruknął do siebie Merry. – Ścieżka Umarłych? Co to znaczy?
Wszyscy mnie porzucili. Wszyscy poszli na spotkanie groźnego losu: Gandalf i
Pippin na wschód, na wojnę, Sam i Frodo do Mordoru, a Legolas z Gimlim na
Ścieżkę Umarłych. Ale teraz pewnie przyjdzie wkrótce kolej i na mnie. Ciekawe,
o czym oni tak dokoła tu rozprawiają i co król zamierza robić. Bo oczywiście
wypadnie mi pójść tam, dokąd on pójdzie.
Wśród
tych posępnych rozmyślań nagle przypomniał sobie, że jest okropnie głodny,
wstał więc, żeby rozejrzeć się po dziwnym obozowisku, czy nie znajdzie się w
nim nikt, kto by podzielał jego apetyt. W tej samej jednak chwili zagrała
trąbka i przed namiocikiem stanął goniec wzywając Theodenowego giermka do
służby przy królewskim stole.
P |
ośrodku
namiotu odgrodzono haftowanymi zasłonami niewielką przestrzeń i wysłano ją
skórami. Tam przy małym stole zasiadł Theoden z Eowiną, Eomerem i Dunhernem,
wodzem ludzi z Harrowdale. Merry stanął za krzesłem króla, aby mu służyć, lecz
po chwili starzec ocknąwszy się z zadumy zwrócił się do niego z uśmiechem:
-
Nie, mości Meriadoku – rzekł – nie będziesz tak stał. Możesz siedzieć obok mnie
zawsze, dopóki jesteśmy w granicach mego królestwa, i masz rozweselać mnie opowieściami.
Zrobiono
hobbitowi miejsce po lewej ręce króla, nikt jednak nie prosił go o opowieści.
Mało rozmawiano w ogóle, wszyscy jedli i pili w milczeniu, aż w końcu zbierając
się na odwagę Merry zadał pytanie, które dręczyło go od dawna.
-
Miłościwy panie, dwakroć już przy mnie wspomniano o Ścieżce Umarłych – rzekł. –
Co to za szlak? Gdzie jest Obieżyświat, czyli chciałem powiedzieć dostojny
Aragorn? Dokąd się udał?
Król
westchnął, nikt jednak nie kwapił się z odpowiedzią, dopiero po dłuższej chwili
odezwał się Eomer:
-
Nie wiemy i bardzo jesteśmy stroskani. A co do Ścieżki Umarłych, to ty sam,
Meriadoku, postawiłeś już na niej pierwsze kroki. Nie, nie chcę cię przerażać
złą wróżbą! Po prostu droga, którą wspinaliśmy się tutaj, prowadzi dalej pod
Drzwi, otwierające się w lesie Dimholt. Co jednak za nimi się znajduje, nikt
nie wie.
-
Nikt nie wie – rzekł Theoden – lecz stare legendy, rzadko dziś opowiadane,
mówią o tym coś niecoś. Jeśli nie kłamią te pradawne opowieści, które w rodzie
Eorla przekazywano z ojca na syna, za drzwiami pod Nawiedzaną Górą istnieje
tajemna ścieżka prowadząca pod ziemię ku nieznanemu celowi. Nie znalazł się
śmiałek, który by odważył się zbadać jej sekrety, od czasu gdy Baldor, syn
Brega, przekroczył owe drzwi, by nigdy nie wrócić pomiędzy żyjących. Podczas
uczty, którą Brego wyprawił z okazji uroczystego otwarcia pałacu Meduseld,
Baldor rozgrzany winem złożył pochopnie przysięgę, że wyjaśni tajemnicę tej
drogi. Tak stało się, iż nigdy nie zasiadł na tronie, przeznaczonym mu z prawa
dziedzictwa. Ludzie mówią, że ścieżki tej strzeże plemię Umarłych z czasów
Czarnych Lat i że ci strażnicy nie dopuszczają nikogo z żyjących do swojej
tajemnej siedziby, lecz sami niekiedy pokazują się w postaci cieni
przemykających spod drzwi wzdłuż kamiennej drogi. Mieszkańcy Harrowdale
zamykają wtedy na trzy spusty drzwi swych domów, zasłaniają okna i drżą ze
strachu. Ale Umarli rzadko wychodzą z podziemi, zdarza się to tylko w czasach
wielkiego niepokoju i śmiertelnego zagrożenia.
-
Mówią jednak w Harrowdale – powiedziała Eowina ściszając głos – że niedawno w
bezksiężycową noc widziano przeciągające tędy wielkie wojska w dziwnych
zbrojach. Skąd ta armia przybyła, nie wiadomo, lecz dążyła kamienną drogą pod
górę i zniknęła w jej wnętrzu, jakby spiesząc na umówione spotkanie.
-
Dlaczego więc Aragorn obrał tę drogę? – spytał Merry. – Czy nikt nie może tego
wyjaśnić?
-
Jeśli tobie, jako przyjacielowi, nic o tym nie powiedział – odparł Eomer – nikt
z ludzi żyjących nie wie, czym się kierował i do czego zmierzał.
-
Wydał mi się bardzo zmieniony od owego dnia, gdy go pierwszy raz ujrzałam w
królewskim pałacu – powiedziała Eowina – bardziej posępny i starszy. Można by
myśleć, że go coś urzekło, jak bywa z ludźmi, których wzywają Umarli.
-
Może go wezwali – odparł Theoden. – Serce mi mówi, że już go więcej w życiu nie
zobaczę. Ale to mąż królewskiej krwi, powołany do wielkich przeznaczeń. Tym się
pociesz, córko, bo widzę, że zasmuca cię jego los i potrzebujesz pociechy.
Legendy mówią, że kiedy potomkowie Eorla po przybyciu z północy przeprawili się
przez Śnieżny Potok szukając obronnych miejsc i schronów na dni grozy, Brego ze
swoim synem Baldorem wspiął się po skalnych schodach do tej Warowni i tędy
doszedł do Drzwi Umarłych. W progu siedział starzec, którego lat nie da się
zliczyć wedle naszej rachuby czasu; był wysoki, królewskiej postawy, lecz
zmurszały jak odwieczny głaz. Toteż w pierwszej chwili wzięli go za stary
kamień, bo nie poruszał się i nie odzywał, dopóki nie spróbowali wyminąć go i
wejść do pieczary. Wtedy z jego piersi jak spod ziemi dobył się głos i ku ich
zdumieniu przemówił w języku zachodnich plemion: „Droga jest zamknięta”.
Zatrzymali
się więc, spojrzeli na niego uważniej i dopiero wówczas zrozumieli, że to żywy
człowiek. On jednak nie patrzył na nich. „Droga jest zamknięta – powtórzył. –
Zbudowali ją ci, którzy dziś są umarli, oni też jej strzegą, póki się czas nie
dopełni. Droga jest zamknięta”.
„A
kiedy czas się dopełni?” – spytał Baldor. Nie usłyszał jednak odpowiedzi. W tym
bowiem momencie starzec padł martwy, twarzą ku ziemi. Nigdy nikt w naszym
plemieniu nie zdobył więcej wiadomości o dawnych mieszkańcach tych gór. Kto
wie, może dziś właśnie wybiła zapowiedziana godzina i zamknięta droga otworzy
się przed Aragornem.
-
Jakże jednak inaczej przekonać się, czy już czas się dopełnił, jeśli nie
próbując przekroczyć progu? – rzekł Eomer. – Nie, ja nie zrobiłbym tego, choćby
mnie ścigała cała armia Mordoru, choćbym był sam i nie miał innej drogi
ucieczki. Wielkie to nieszczęście, że na wezwanie Umarłych odpowiedział mąż tak
wspaniałego męstwa, tak potrzebny w ciężkiej naszej godzinie. Czyż nie dość
złych istot nawiedziło świat, by szukać ich jeszcze pod ziemią? Wojna przecież
wybuchnie lada dzień.
Umilkł,
bo w tym momencie z dworu dobiegł gwar: ktoś wywoływał imię Theodena, a
wartownik przed namiotem bronił wstępu.
D |
owódca
straży rozchylił zasłonę.
-
Konny wysłaniec Gondoru, miłościwy panie – zameldował. – Prosi, żeby mógł bez
zwłoki stanąć przed tobą.
-
Wprowadzić go! – rzekł Theoden.
Wszedł
smukły mężczyzna. Merry omal nie krzyknął głośno, bo w pierwszej chwili wydało
mu się, że to Boromir wskrzeszony powrócił z zaświatów. Potem przyjrzawszy się
lepiej stwierdził, że nie jest to Boromir, lecz ktoś tak do niego podobny jak
bliski krewny: wysoki, z siwymi oczyma, dumnej postawy. Miał na sobie strój
jeźdźca i ciemnozielony płaszcz zarzucony na kolczugę pięknej roboty. Hełm nad
czołem zdobiła mała srebrna gwiazda. W ręku trzymał strzałę, opatrzoną czarnym
piórem i stalowym ostrzem, pomalowanym na końcu czerwoną farbą. Przykląkł na
jedno kolano pokazując Theodenowi strzałę.
-
Pozdrawiam cię, Władco Rohirrimów, przyjacielu Gondoru – rzekł. – Nazywam się
Hirgon, jestem gońcem Denethora, który przysyła ci ten znak wojny. Gondor
pilnie potrzebuje pomocy. Rohirrimowie wspierali nas nieraz, dziś jednak pan
nasz, Denethor, wzywa ich, aby przybyli w jak największej sile i jak
najspieszniej, inaczej bowiem Gondor zginie.
-
Czerwona Strzała! – powiedział Theoden biorąc z rąk gońca strzałę. Widać było
po nim, że z dawna oczekiwał tego znaku, a mimo to nie mógł obronić się od
zgrozy, gdy go ujrzał. Ręka mu drżała. – Nigdy jeszcze za moich dni nie zjawiła
się w Marchii Czerwona Strzała! A więc do tego już doszło! Na jakie posiłki, na
jaki pośpiech z mojej strony liczyć może Denethor?
-
To już sam wiesz najlepiej, miłościwy królu – odparł Hirgon. – Lecz wkrótce
może się zdarzyć, że Minas Tirith będzie ze wszech stron otoczone, jeśli więc
nie rozporządzasz taką potęgą, by przebić się przez pierścień wielu
oblegających gród armii, władca nasz, Denethor, polecił mi oznajmić, że w takim
przypadku wedle jego mniemania lepiej byłoby, aby siły zbrojne Rohanu znalazły
się w obrębie fortecznych murów, nie zaś poza nimi.
-
Lecz władca wasz z pewnością wie, że Rohirrimowie przywykli raczej bić się
konno i w otwartym polu, a także to, że plemię nasze żyje w rozproszeniu i
trzeba czasu, żeby zgromadzić wszystkich jeźdźców. Czy mylę się, Hirgonie,
sądząc że Władca Minas Tirith więcej wie, niż powiedział w swoim wezwaniu? Sam
chyba widzisz, że my już toczymy wojnę i że nie zastałeś nas całkowicie nie
przygotowanych. Był u nas Gandalf Szary, a dziś właśnie zebraliśmy się tutaj na
przegląd sił przed wyruszeniem do boju na wschód.
-
Nie mogę ci odpowiedzieć, królu, na pytanie, co nasz władca wie o tych sprawach
i czego się domyśla – odparł Hirgon. – To wszakże pewne, że jesteśmy w
rozpaczliwym położeniu. Mój władca nie przysyła rozkazów, lecz prosi, abyś
wspomniał na dawną przyjaźń i na z dawna wiążące cię przysięgi i uczynił
wszystko, co w twojej mocy, zarówno dla naszego, jak i dla własnego dobra.
Doszły nas wieści, że wielu królów ze wschodu ciągnie ze swoimi zastępami, by
oddać się na służbę Mordorowi. Od północy do pól Dagorladu wszędzie już toczą
się utarczki i słychać zgiełk wojenny. Na południu ruszyli się Haradrimowie i
strach padł na całe zaprzyjaźnione z nami nadbrzeżne plemiona, tak że niewiele
od nich możemy oczekiwać posiłków. Pospieszaj, królu! Nie gdzie indziej bowiem,
lecz pod murami Minas Tirith rozstrzygnie się los dzisiejszego świata, a jeśli
tam nie powstrzymamy fali, zaleje ona wkrótce piękne stepy Rohanu i nawet ta
Warownia wśród gór nie będzie bezpiecznym schronieniem.
-
Straszne przynosisz wieści, lecz nie wszystkie one są dla nas niespodzianką –
rzekł Theoden. – Powiedz Denethorowi, że nawet gdyby Rohan nie czuł się sam
zagrożony i tak przyszedłby mu z pomocą. Lecz ponieśliśmy srogie straty w
bitwie ze zdrajcą Sarumanem i musimy pamiętać zarówno o naszych północnych, jak
i wschodnich granicach; przypominają nam o tym nowiny przez Denethora
nadesłane. Może się też zdarzyć wobec wielkiej potęgi, jaką teraz Władca
Ciemności rozporządza, że nas okrąży, zanim dotrzemy do waszego grodu, i że
natrze przeważającymi siłami zza rzeki nie dopuszczając do Królewskiej Bramy.
Ale
dość na dziś tych słów rozwagi. Pójdziemy wam na pomoc. Jutro ma się odbyć
przegląd broni. Potem wydam rozkazy i wyruszymy w drogę. Myślałem, że będę mógł
wysłać stepem na postrach wrogowi dziesięć tysięcy włóczni. Teraz niestety
widzę, że będzie ich mniej; nie śmiem bowiem zostawić moich warowni bez obrony.
Sześć tysięcy wszakże poprowadzę pod Minas Tirith. To powiedz Denethorowi, że w
ciężkiej godzinie król Marchii sam spieszy do Gondoru, choć pewnie żywy nie
wróci z tej wyprawy. Ale to daleka droga, przy tym ludzie i konie muszą dojść
na miejsce w pełni sił do walki. Od jutrzejszego ranka upłynie tydzień, zanim
usłyszycie bojowy okrzyk synów Eorla nadciągających z północy.
-
Tydzień! – powiedział Hirgon. – Musimy się z tym pogodzić, skoro inaczej być
nie może. Ale kto wie, czy przybywając za siedem dni nie ujrzycie już tylko
zburzonych murów, jeśli nie zjawi się wcześniej jakaś inna pomoc z
nieoczekiwanej strony. Nawet jednak w najgorszym razie dobrze się stanie, że
zakłócicie orkom i Dzikim Ludziom ich tryumfalną ucztę wśród ruin Białej Wieży.
-
Tyle przynajmniej zrobimy na pewno – rzekł Theoden. – Teraz wybacz, jestem
znużony po niedawnej bitwie i długim marszu, muszę odpocząć. Zostań tutaj na te
jedną noc. Jutro zobaczysz przegląd sił Rohanu i napatrzywszy się im odjedziesz
z lżejszym sercem i tym żwawiej po wypoczynku. Ranek nieraz przynosi radę, a
noc często odmienia myśli.
Król
podniósł się i wszyscy wstali ze swoich miejsc.
-
Rozejdźcie się i śpijcie dobrze – powiedział król. – Ciebie, mój Meriadoku, nie
będę już dziś potrzebował. Bądź jednak gotów na wezwanie o wschodzie słońca.
-
Będę gotów – odparł Merry – choćbyś mi, królu, kazał za sobą jechać Ścieżką
Umarłych.
-
Nie wymawiaj tych złowróżbnych słów! – rzekł król. – Niejedną bowiem ścieżkę
można by takim mianem nazwać. Nie powiedziałem też wcale, że wezmę cię z sobą w
dalszą drogę. Dobranoc!
- N |
ie
chcę zostać i czekać, aż przypomną sobie o mnie po wszystkim – rzekł Merry. –
Nie chcę zostać, nie chcę!
I
tak powtarzając wciąż w kółko ten protest usnął wreszcie pod swoim namiotem.
Zbudził go jakiś człowiek potrząsając za ramiona.
-
Wstawaj, wstawaj, mości niziołku! – krzyczał. Merry w końcu ocknął się z
głębokiego snu i zerwał z posłania. Stwierdził, że jest jeszcze bardzo ciemno.
-
Co się stało? – zapytał.
-
Król cię wzywa.
-
Słońce przecież nie wzeszło jeszcze.
-
Nie i nie wzejdzie dzisiaj. Wygląda na to, że nigdy go już nie zobaczymy zza
tej chmury. Ale czas nie zatrzymał się, chociaż zagubił słońce. Pospiesz się,
żywo!
Chwytając
szybko płaszcz Merry wyjrzał z namiotu. Świat był mroczny. Nawet powietrze
zdawało się jakieś bure, wszystko wokoło czarne i szare, a żaden kształt nie
rzucał na ziemię cienia; cisza panowała zupełna. Nie widać było zarysów chmury,
tylko gdzieś w dali rozpostarty szeroko na wschodzie mrok wysuwał przed siebie
jak gdyby łapczywe palce, między którymi przeświecała odrobina światła. Wprost
nad głową hobbita zawisł ciężki strop bezkształtnych ciemności, a światło
zamiast się potęgować przygasało z każdą chwilą.
Na polanie dostrzegł mnóstwo ludzi,
a wszyscy patrzyli w górę i coś mruczeli z cicha; twarze mieli smutne i
zszarzałe, niektórzy wyraźnie drżeli z lęku. Ze ściśniętym sercem szedł Merry
do króla. Hirgon, goniec z Gondoru, wyprzedził hobbita, a towarzyszył mu drugi
człowiek, podobny do niego z rysów i ubioru, lecz niższy i tęższy. Gdy Merry
wchodził do królewskiego namiotu, Gondorczyk rozmawiał z Theodenem.
-
Ciemność przyszła z Mordoru – mówił. – Nadciągnęła wczoraj o zachodzie słońca.
Ze wzgórz Wschodniej Bruzdy twojego królestwa widziałem, jak się podnosi i
pełznie po niebie. Teraz ogromna chmura zawisła nad całą krainą pomiędzy nami a
Górami Cienia i coraz bardziej się rozrasta. Wojna już się zaczęła.
P |
rzez
chwilę król milczał. Wreszcie przemówił:
-
A więc stało się! Już wybuchła ta Wielka Bitwa naszych czasów, która przyniesie
kres wielu rzeczy. Bądź co bądź nie pora już ukrywać się dłużej. Pojedziemy
najprostszą drogą, otwarcie, ile sił w koniach. Przegląd zacznie się
natychmiast, nie będziemy czekali na maruderów. Czy macie w Minas Tirith
przygotowane zapasy? Jeśli bowiem mamy ruszyć spiesznym marszem, nie możemy
obciążać się niczym, weźmiemy tyle tylko wody i chleba, żeby przeżyć do
pierwszej bitwy.
-
Mamy wielkie zapasy z dawna przygotowane – odparł Hirgon. – Jedźcie bez juków i
pospieszajcie.
-
Zawołaj, Eomerze, trębaczy – powiedział Theoden. – Niech jeźdźcy staną w
ordynku.
Eomer
wyszedł i niemal zaraz potem w Warowni rozległa się pobudka, a w dolinie
odpowiedziały na nią głosy trąbek; nie zabrzmiały jednak teraz w uszach Meriadoka
tak czysto i śmiało jak poprzedniego wieczora. W ciężkim powietrzu grały głucho
i ochryple, złowieszczo i jękliwie.
Król
zwrócił się do hobbita:
-
Jadę na wojnę, mój Meriadoku – rzekł. – Ruszam za chwilę w drogę. Zwalniam cię
ze służby, chociaż nie cofam ci przyjaźni. Zostaniesz tutaj i jeżeli zechcesz,
będziesz służył księżniczce Eowinie, która w moim zastępstwie sprawować ma
rządy nad naszym ludem.
- Ale... ale... królu – wyjąkał Merry
– ofiarowałem ci przecież mój miecz... Nie chcę rozstać się z tobą w ten
sposób, królu Theodenie. Wszyscy moi przyjaciele wezmą udział w tej walce,
wstydziłbym się zostać na tyłach.
- Jedziemy na dużych i śmigłych koniach - powiedział
Theoden - a ty, chociaż serce masz dzielne, nie możesz dosiąść takiego
wierzchowca.
- Więc mnie przywiąż do siodła albo powieś na
strzemieniu. Zrób, co chcesz, byleś mnie wziął z sobą - odparł Merry. - Droga
daleka, ale ja muszę ją przebyć. Jeśli nie konno, to piechotą, choćbym miał
nogi zedrzeć i przyjść o parę tygodni za późno.
Theoden uśmiechnął się na to.
- Wolałbym wziąć cię na siodło Śnieżnogrzywego wraz z
sobą, niż pozwolić na coś podobnego. W każdym razie pojedziesz ze mną do Edoras
i zobaczysz Meduseld. Tamtędy bowiem wiedzie nasza droga. Do Edoras doniesie
cię twój Stybba, wielki bieg zacznie się dopiero potem, na równinie.
- Chodź ze mną, Meriadoku - odezwała się wstając Eowina.
- Pokaże ci zbroję, którą kazałam dla ciebie przygotować.
Wyszli więc we dwoje.
- O jedno tylko prosił mnie Aragorn - powiedziała Eowina
prowadząc hobbita między namiotami. - O to, żebym cię uzbroiła do bitwy.
Obiecałam mu zrobić wszystko, co w mojej mocy. Serce mi mówi, że będzie ci
potrzebna zbroja, zanim ta wojna się skończy.
Stanęli przed szałasem pośród stanowisk królewskiej
gwardii. Zbrojmistrz wyniósł z wnętrza mały hełm, okrągłą tarczę i inne części
bojowego rynsztunku.
- Nie znalazła się u nas kolczuga na twoją miarę -
powiedziała Eowina - i nie było czasu, żeby wykuć dla ciebie nową; jest za to
mocna kurtka ze skóry, pas i nóż. Miecz masz własny.
Merry skłonił się, a księżniczka pokazała mu tarczę,
podobną do tej, którą dostał Gimli, i naznaczoną godłem Białego Konia.
- Weź to wszystko - powiedziała - i niech ci służy
szczęśliwie. Bądź zdrów, Meriadoku. Myślę, że jeszcze spotkamy się w życiu.
T |
ak więc w gęstniejącym mroku król Marchii gotował się do
wyruszenia na czele swoich jeźdźców ku wschodowi. Serca ludziom ciążyły,
niejeden kulił się z trwogi przed ciemnością. Ale był to lud mężny, wierny
swemu królowi, toteż niewiele słyszało się płaczu i szemrania, nawet w
obozowisku Warowni, gdzie schronili się uchodźcy z Edoras, kobiety, dzieci i
starcy. Złowrogi los zawisł nad nimi, stawiali mu jednak czoło bez skarg.
Dwie
godziny przemknęły szybko i król już siedział na swoim siwym koniu lśniącym w
półmroku. Zdawał się dumny i wielki, chociaż spod wysokiego hełmu włosy
spływały mu na ramiona białe jak śnieg. Ten i ów, spoglądając na niego z
podziwem, nabierał otuchy widząc, że król jest nieugięty i niestrudzony.
Na
rozległej płaszczyźnie za huczącym potokiem ustawiły się w porządku zastępy
wojska, około pięciu i pół tysiąca jeźdźców w pełnym uzbrojeniu, dalej zaś
kilkuset luzaków z zapasowymi końmi, lekko objuczonymi. Zagrała jedna tylko
trąbka. Król podniósł rękę i armia Marchii w głuchej ciszy ruszyła z miejsca.
Najpierw jechało dwunastu przybocznych królewskich gwardzistów, doborowi,
najsławniejsi jeźdźcy; potem sam król z Eomerem u boku. Pożegnał się z Eowiną
na górze, w Warowni, i pamięć tej chwili bolała go jeszcze, ale już zwracał
myśl ku drodze, która leżała przed nim. Tuż za królem człapał na kucyku Merry
wśród dwóch gońców Gondoru, a za nimi znów dwunastu królewskich gwardzistów.
Jechali zrazu między długim podwójnym szpalerem żołnierzy, czekających z
surowymi, niewzruszonymi twarzami. Dopiero gdy dosięgli niemal końca
wyciągniętych szeregów, jeden z ludzi spojrzał uważnie i przenikliwie na
hobbita. Odwzajemniając spojrzenie Merry zobaczył młodego, jak mu się wydało,
jeźdźca, mniejszego i szczuplejszego niż inni. Dostrzegł błysk jasnoszarych oczu
i zadrżał, bo nagle zrozumiał, że to jest twarz człowieka, który rusza w drogę
bez nadziei, szukając śmierci.
Zjeżdżali
w dół drogą wzdłuż Śnieżnego Potoku rwącego kamienistym łożyskiem, przez wioski
Podskale i Przyrzecze, gdzie z uchylonych drzwi ciemnych chat patrzyły na nich
smutne kobiety; bez grania rogów, bez muzyki i bez śpiewu zaczynała się ta
pamiętna wyprawa na wschód, którą potem przez wiele pokoleń sławić miała pieśń
Rohanu:
Z mroków
Dunharrow, przez poranek szary
jechał syn
Thengla wraz z drużyną swą:
do Edoras
przybył, do zasnutych mgłą
starożytnych
siedzib Rohanu strażników;
pozłociste bramy
w ciemnej stały mgle.
Pożegnał już był
swój rodzinny dom,
tron i lud swój
wolny, miejsca uświęcone,
gdzie długo, aż
światła pobladły, świętował.
Naprzód jechał
król, strach pozostał za nim,
los nieznany
przed nim. Wierność z sobą wziął;
złożone
przysięgi wypełnił do cna.
Naprzód jechał
Theoden. Pięć nocy i dni
na wschód, wciąż
na wschód prą Eorlingowie
przez Bruzdy,
przez Bagna i lasy
w sześć tysięcy
włóczni, aż do Sunlending,
do Mundburga
mocy pod Mindolluiną,
miasta królów
Morza w Królestwie Południa,
które obległ
wróg i ogniem otoczył.
Los tak ich tam
gnał. Ciemność niosła ich,
i konie, i
jeźdźców; końskich kopyt stuk
tonął w ciszy:
tyle powiada nam pieśń.
Król wjeżdżał do Edoras w samo południe, lecz mrok coraz
ciemniejszy zalegał nad światem. Theoden zatrzymał się w stolicy krótko i
wzmocnił swój zastęp o kilka dziesiątków jeźdźców, którzy nie zdążyli stawić
się na przegląd wojsk. Posiliwszy się gotów był do dalszej drogi, zechciał
jednak przedtem łaskawie pożegnać swego giermka. Merry raz jeszcze spróbował
ubłagać króla, żeby mu pozwolił towarzyszyć sobie w wyprawie.
- Czeka nas droga, której na takim wierzchowcu, jak
Stybba, nie zdołałbyś przebyć - odparł Theoden. - Cóż byś zresztą robił w
bitwie, którą mamy stoczyć na polach Gondoru, mój dzielny Meriadoku, mimo że
nosisz miecz i że serce masz wielkie w małym ciele?
- Nikt tego z góry nie wie, co zrobi w bitwie - rzekł
Merry. - Ale po co, miłościwy panie, przyjąłeś mnie na giermka, jeśli nie po
to, żebym był zawsze u twego boku? Nie chcę, żeby kiedyś w pieśni wspomniano o
mnie tylko jako o tym, który stale zostawał w domu.
- Powierzono mi cię w opiekę - odpowiedział Theoden - i
zdano twój los na moją wolę. Żaden z mych jeźdźców nie może wziąć dodatkowego
ciężaru na siodło. Gdyby bitwa rozgrywała się tutaj, u naszych bram, kto wie,
czy nie dokonałbyś czynów, godnych uwiecznienia w pieśniach; ale od Mundburga,
stolicy Denethora, dzieli nas przeszło sto staj. To moje ostatnie słowo,
Meriadoku.
Merry skłonił się i odszedł zrozpaczony, by jeszcze
przyjrzeć się ustawionym w szeregach jeźdźcom. Kompanie przygotowywały się do
wymarszu, ludzie ściskali popręgi, opatrywali siodła, poklepywali konie; ten i
ów niespokojnie zerkał na nisko nawisłe chmury. nagle jeden z jeźdźców chyłkiem
przysunął się do hobbita.
- Gdzie nie brak chęci, tam sposób zawsze się znajdzie -
szepnął mu do ucha. - Dlatego na twojej drodze ja się znalazłem. - Merry
spojrzał mu w twarz i poznał młodego rycerza, który rano zwrócił jego uwagę. -
Chcesz jechać tam, dokąd wybiera się Władca Marchii, czytam to z twoich oczu.
- Tak - przyznał Merry.
- A więc pojedziesz ze mną - rzekł młody jeździec. -
Wezmę cię przed siebie na siodło i ukryję pod płaszczem, póki nie będziemy
daleko stąd, na stepie, wśród bardziej jeszcze nieprzeniknionych ciemności.
Takiej dobrej woli, jaką ty masz, nie wolno się sprzeciwiać. Nie mów nic nikomu
i chodź za mną.
- Dziękuję ci, dziękuję z całego serca - powiedział
Merry. - Nie znam jednak twojego imienia.
- Nie znasz? - z cicha odparł jeździec. - Możesz mnie
nazywać Dernhelmem.
T |
ak stało się, że gdy król wyruszał w dalszy pochód, na
siodle przed Dernhelmem jechał z nim hobbit Meriadok, a rosły siwy wierzchowiec
Windfola nie czuł nawet dodatkowego ciężaru; Dernhelm bowiem, chociaż zwinny i
zgrabnej budowy, ważył mnie niż większość rycerzy.
Cwałowali
wśród mroków. na noc rozbili obóz w gęstwie wierzb opodal ujścia Śnieżnego
Potoku do Rzeki Entów, o dwanaście staj na wschód od Edoras. O świcie ruszyli
dalej przez Bruzdę, a potem przez Bagna, gdzie po ich prawej ręce wielkie lasy
dębowe pięły się na podnóża gór w cieniu Halifirien, wznoszącej się na
pograniczu Gondoru, po lewej zaś mgły zasnuwały trzęsawiska ciągnące się nad
dolnym biegiem Rzeki. W drodze doszły ich pogłoski o wojnie na północy. Samotni
jeźdźcy pędzący co koń wyskoczy zatrzymywali się, by królowi meldować o napaści
na wschodnie granice, o bandzie orków, która wtargnęła na płaskowyż Rohanu.
- Naprzód! Naprzód! - wołał Eomer. - nie czas już
oglądać się na boki. Moczary nadrzeczne muszą strzec naszych flanków. Nam nie
wolno tracić ani chwili. Naprzód!
Król Theoden porzucił więc własne królestwo, oddalał się
od niego mila za milą, pod długiej drodze wijącej się na wschód, i mijał w
pochodzie kolejne wzgórza ognistych wici: Kalenhad, Min-Rimmon, Erelas, Nardol.
Ale ogniska na szczytach już wygasły. Kraj wokół był szary i cichy, tylko w
miarę jak się posuwali, cień gęstniał, a nadzieja słabła we wszystkich sercach.
Rozdział 4
Oblężenie Gondoru
P |
ippina obudził Gandalf. W izbie paliły się świece, bo
przez okna sączył się ledwie mętny półmrok. Powietrze było parne jak przed
burzą.
- Która godzina? - spytał ziewając Pippin.
- Minęła druga - odparł Gandalf. - Pora, żebyś wstał i
ubrał się przyzwoicie. Wzywa cię władca grodu; zaczniesz się uczyć swoich
nowych obowiązków.
- A czy władca da mi śniadanie?
- Nie, ale ja ci tu przygotowałem coś do przegryzienia.
To musi ci wystarczyć do południa. Wydano rozkaz oszczędzania prowiantów.
Pippin markotnie spojrzał na skąpą kromkę chleba i
zupełnie - jego zdaniem - niedostateczną porcję masła, przygotowane obok kubka
cienkiego mleka.
- Ach, po cóż mnie tu przywiozłeś! - westchnął.
- Dobrze wiesz, po co - odparł Gandalf. - Żeby cię ustrzec
od gorszych tarapatów. A jeśli ci się tutaj nie podoba, nie zapominaj, że sam
sobie napytałeś biedy.
Pippin ucichł od razu.
W |
krótce potem znów szedł wraz z Gandalfem przez zimne
korytarze do drzwi Sali Wieżowej. Denethor siedział tam w szarym półmroku
"jak stary, cierpliwy pająk" - pomyślał Pippin; można by uwierzyć, że
nie ruszył się z tego miejsca od wczoraj. Wskazał Gandalfowi krzesło, ale na
stojącego przed nim Pippina przez dłuższą chwile nie zwracał jakby uwagi.
Wreszcie zwrócił się do niego mówiąc:
- No, mości Peregrinie, mam nadzieję, że dzień
wczorajszy spędziłeś pożytecznie i przyjemnie? Obawiam się tylko, że wikt w
naszym mieście jest nieco za skromny jak na twoje upodobania.
Pippin doznał niemiłego wrażenia, że władca grodu jakimś
sposobem zna wszystkie jego słowa i uczynki, a nawet zgaduje myśli. Nic nie
odpowiedział.
- Co chcesz robić w mojej służbie?
- Myślałem, miłościwy panie, że ty wyznaczysz mi
obowiązki.
- Tak też zrobię, ale najpierw muszę się dowiedzieć, do
czego się nadajesz - odparł Denethor. - A dowiem się tego wcześniej, jeżeli
zatrzymam cię przy sobie. Właśnie mój przyboczny giermek pałacowy poprosił o
zwolnienie, żeby przyłączyć się do załogi na murach, wezmę więc ciebie
tymczasem na jego miejsce. Będziesz mi usługiwał, chodził na posyłki i zabawiał
mnie rozmową, jeżeli wojna i narady pozostawią na to czas wolny. Czy umiesz
śpiewać?
- Owszem - odrzekł Pippin. - To znaczy, że umiałem
śpiewać dość dobrze w swoim kółku, ale my, w Shire, nie znamy pieśni stosownych
do wielkich pałaców ani też na ciężkie czasy, miłościwy panie. Większość
naszych piosenek mówi o rzeczach zabawnych, z których można się pośmiać, albo o
jedzeniu i piciu.
- Czemuż by takie pieśni miały być niestosowne na moim
dworze i w dzisiejszych czasach? Żyliśmy tak długo pod grozą Cienia, że tym
chętniej posłuchamy echa z kraju, który tych trosk nie zaznał. Może wtedy
lepiej zrozumiemy, że czuwaliśmy tutaj nie na próżno, chociaż ci, którzy z tego
korzystali, nie wiedzieli, komu swoje szczęście zawdzięczają.
Pippin zmarkotniał. Nie zachwycała go myśl o śpiewaniu
Władcy Minas Tirith piosenek z Shire'u, a zwłaszcza piosenek żartobliwych,
które umiał najlepiej; wydawały mu się zanadto prostackie na tak uroczystą
okazję. na razie jednak ciężka próba została mu oszczędzona. Denethor nie
zażądał śpiewu. Zwrócił się do Gandalfa wypytując o Rohirrimów, o ich zamiary i
o stanowisko Eomera, królewskiego siostrzeńca. Pippin nie mógł się nadziwić, że
Denethor, który z pewnością od wielu lat nie wydalał się poza granice państwa, tyle
ma wiadomości o narodzie mieszkającym tak daleko od jego stolicy.
W
pewnej chwili władca skinął na hobbita i znów go odprawił.
- Idź do zbrojowni w Twierdzy - rzekł. - Dostaniesz tam
ubiór i broń jak wszyscy, którzy pełnią służbę w Wieży. Zastaniesz te rzeczy
przygotowane. Wczoraj dałem odpowiednie rozkazy. Przebierz się i wracaj do
mnie.
Wszystko było rzeczywiście gotowe i wkrótce Pippin
ujrzał się w niezwykłym stroju - całym z czerni i srebra. Mała kolczuga, z
pierścieni, jak się zdawało, stalowych, była czarna jak agat; wysoki hełm
zdobiły z obu stron małe skrzydła krucze, nad czołem zaś srebrna gwiazda
wpisana w koło. Zbroję przykrywała krótka czarna kurtka z wyhaftowanym na
piersi srebrnym godłem Drzewa. Stare ubranie hobbita zwinięto i odłożono do
magazynów, pozwolono mu tylko zatrzymać szary płaszcz, dar z Lorien, chociaż
miał go używać jedynie poza służbą. Pippin oczywiście tego nie wiedział, ale
wyglądał w tym stroju doprawdy jak Ernil i Feriannath, książę niziołków, jak go
w Gondorze przezywano; czuł się jednak bardzo nieswojo. Ponury mrok działał na
niego przygnębiająco. Przez cały dzień było ciemno i chmurno. Od bezsłonecznego
świtu do wieczora cień gęstniał coraz bardziej, a wszystkie serca w grodzie
ściskały się od złych przeczuć. Od Kraju Ciemności górą pełzła z wolna na
zachód ogromna chmura, która pochłaniała światło i posuwała się wraz z wichrem
wojny; w dole jednak powietrze było jeszcze ciche i spokojne, jak gdyby cała
Dolina Anduiny czekała na nadejście niszczycielskiej burzy.
O |
koło jedenastej, nareszcie zwolniony na chwilę ze
służby, Pippin wyszedł na poszukiwanie kęsa strawy i kropli napoju, by
rozpogodzić serce i skrócić czas nieznośnego oczekiwania. W żołnierskiej
kantynie spotkał znów Beregonda, który powrócił właśnie z Pelennoru, gdzie go
wysłano z rozkazami do wież strażniczych czuwających na Wielkiej Grobli. We
dwóch więc wyszli na mury, bo Pippin czuł się wśród ścian jak w więzieniu i
duszno mu było nawet pod wysokimi stropami Wieży. Siedli znów w niszy otwartej
ku wschodowi, na tym samym miejscu, gdzie posilali się i gawędzili poprzedniego
dnia.
Miało się
ku zachodowi, lecz całun cieni rozpostarł się daleko i słońce w ostatniej
chwili, już zanurzając się w Morzu, zdołało przed nocą przemycić kilka
pożegnalnych promieni, tych właśnie, które Frodo ujrzał złocące głowę obalonego
króla u Rozstaja Dróg. Na pola Pelennoru jednak, okryte cieniem Mindolluiny,
nie sięgnął nawet ten przelotny blask; pozostały brunatne i posępne.
Pippin miał wrażenie, że lata upłynęły od tej chwili,
gdy siedział tutaj po raz pierwszy, w jakiejś odległej na pół zapomnianej
epoce, gdy był jeszcze hobbitem, lekkomyślnym wędrowcem, którego serce ledwie
po wierzchu musnęły wszystkie przebyte niebezpieczeństwa. teraz stał się małym
żołnierzem w grodzie przygotowującym się do odparcia straszliwej napaści, nosił
dumny, lecz ponury strój strażników Wieży.
W innym
czasie i na innym miejscu Pippin może by się bawił nowym przebraniem, lecz
rozumiał, że tu nie w zabawie bierze udział, że jest naprawdę w służbie posępnego
władcy i związał się ze sprawami śmiertelnej powagi. Kolczuga uwierała go, hełm
ciążył na głowie. Płaszcz położył obok na kamiennej ławie. Odwrócił zmęczony
wzrok od ciemniejących na dole pól, ziewnął i westchnął.
- Zmęczył cię dzisiejszy dzień? - spytał Beregond.
- Bardzo! - odparł Pippin. - Zmęczyło mnie próżniactwo i
oczekiwanie. Obijałem pięty o zamknięte drzwi komnaty mojego pana, podczas gdy
on przez długie godziny toczył narady z Gandalfem, z księciem i innymi
dostojnymi osobami. Wiedz też, Beregondzie, że nie przywykłem z pustym brzuchem
usługiwać ludziom, kiedy jedzą. To jest dla hobbita za ciężka próba. Ty zapewne
uważasz, że powinienem sobie wyżej cenić ten zaszczyt. Ale co po takich
zaszczytach? Więcej powiem, co po jadle i napitkach pod grozą tego
nadpełzającego cienia? Co to za cień? Powietrze samo zdaje się gęste i bure.
czy macie często takie ponure mgły, kiedy wiatr wieje od wschodu?
- Nie - odrzekł Beregond. - To nie jest zwykła
niepogoda. To złośliwy podstęp Tamtego, który znad Góry Ognia śle jakieś
trucizny i dymy, żeby zamroczyć serca i rozumy. Bardzo skutecznie zresztą.
Chciałbym, żeby już wrócił Faramir. On nie poddałby się lękowi. Ale kto wie,
czy Faramir zdoła w ogóle powrócić zza Rzeki pośród tych Ciemności?
- Tak, Gandalf także jest zaniepokojony - rzekł Pippin.
- Zdaje mi się, że nieobecność Faramira odczuł jako dotkliwy zawód. Gdzie się
podziewa Gandalf? Opuścił naradę u władcy przez południowym posiłkiem, i to
bardzo, jak widziałem, chmurną miną. Może ma złe przeczucia albo dostał
niepomyślne wiadomości?
Nagle rozmowa urwała się, obaj oniemieli, zastygli
nasłuchując. Pippin przycupnął na kamieniach zaciskając pięściami uszy, lecz
Beregond, który mówiąc o Faramirze podszedł do parapetu i wyglądał zza niego ku
wschodowi, pozostał w tej postawie, wpatrzony wytężonym wzrokiem przed siebie.
Pippin znał przerażający krzyk, który przed chwilą rozdarł im uszy; słyszał go
ongi w Marish, w kraju Shire, lecz głos od tamtego dnia spotężniał, nabrzmiał
bardziej jeszcze nienawiścią, przeszywał serca i sączył w nie jad rozpaczy.
Wreszcie
Beregond otrząsnął się i z trudem znowu przemówił:
- Nadlecieli! Zdobądź się na odwagę i spójrz! Zobaczysz
okrutne potwory.
Pippin niechętnie wdrapał się na kamienną ławę i wyjrzał
zza muru. U jego stóp majaczyły w mroku pola Pelennoru ginąc na linii Wielkiej
Rzeki, którą odgadywał raczej, niż dostrzegał w oddali. lecz na pośredniej
wysokości, pomiędzy szczytem Mindolluiny a równiną, krążyły szybko, niby cienie
nocy, olbrzymie, podobne do ptaków stwory, odrażające jak sępy, lecz większe
niż orły, a bezlitosne jak sama śmierć. To przybliżały się zuchwale niemal na
odległość strzały z łuku, to oddalały zataczając szersze kręgi.
- Czarni Jeźdźcy - szepnął Pippin. - Czarni Jeźdźcy w
powietrzu! Ale spójrz, Beregondzie! - krzyknął nagle. - Oni czegoś szukają!
Spójrz, jak kołują i zniżają lot wciąż nad jednym miejscem. Czy widzisz? Tam
coś rusza się na ziemi. Drobne, ciemne figurki... Tak, to ludzie na koniach!
Czterech, pięciu konnych. Ach, nie mogę na to patrzeć! Gandalfie! Gandalfie,
ratuj!
Po raz drugi rozległ się okropny, przeciągły okrzyk, a
Pippin odskoczył od parapetu i skulił się za murem dysząc jak ścigane zwierzę.
Nikły, stłumiony przez tamten straszliwy głos, przebił się z dołu sygnał trąbki
zakończony długą, wysoką nutą.
- Faramir! Nasz Faramir! To jego sygnał! - krzyknął
Beregond. - On się nie uląkł. Ale jakże utoruje sobie drogę do Bramy, jeśli te
piekielne ptaki mają inną broń prócz strachu! Patrz! Nasi jeźdźcy nie cofnęli
się, dotrą do Bramy... Nie! Konie uciekają spłoszone. Patrz! Jeźdźcy zeskoczyli
z siodeł, biegną pieszo ku Bramie. Jeden został na koniu, ale i on spieszy za
innymi. To kapitan. Jego słuchają zwierzęta i ludzie. Ach! Potwór zniża się,
godzi w niego! Ratunku! ratunku! Czy nikt nie przyjdzie mu z pomocą? Faramir!
I Beregond z tym imieniem na ustach pobiegł po murze,
zniknął w ciemności. Zawstydzony, że bał się o własną skórę, gdy Beregond
przede wszystkim myślał o ukochanym dowódcy, Pippin podniósł się i znów wyjrzał
zza parapetu. W tej samej chwili od północy mignęła mu jakby biała i srebrna
gwiazdka pośród ciemnych pól. Mknęła jak strzała i zbliżając się rosła
zmierzając w trop za czterema ludźmi w stronę Bramy. Pippinowi zdawało się, że
gwiazdka promieniuje bladym światłem i że czarne cienie ustępują przed nią, a
gdy już znalazła się blisko, posłyszał niby echo odbite od murów potężne
wołanie.
- Gandalf! - krzyknął Pippin. - Gandalf! On zawsze się
zjawia w najczarniejszej godzinie. Naprzód, naprzód, Biały Jeźdźcze! Gandalf!
Gandalf! - wykrzykiwał gorączkowo jak widzowie podczas wielkich wyścigów
zagrzewający głosem zawodnika, który wcale ich zachęty nie potrzebuje.
Teraz już czarne, krążące w powietrzu cienie dostrzegły
także nowego przeciwnika. Jeden skręcił i zniżył się nad nim, lecz w tym
okamgnieniu Biały Jeździec podniósł rękę i Pippinowi wydało się, że strzeliła z
niej w górę wiązka jasnych promieni. Nazgul z przeciągłym jękliwym okrzykiem
poszybował chwiejnie wstecz, a czterej inni zawahali się, potem zaś, szybkimi
spiralami wzbijając się wyżej, odlecieli na wschód i zniknęli w nawisłej na
widnokręgu czarnej chmurze. Przez chwilę nad Pelennorem mrok trochę pojaśniał.
Pippin
patrzał, jak konny rycerz spotkał się z Białym Jeźdźcem, jak obaj zatrzymali
się czekając na pieszych. Z grodu biegli teraz ku nim ludzie. Wkrótce
zewnętrzny mur przesłonił ich tak, że hobbit nie widział już nikogo, wiedział
jednak, że weszli pod Bramę i zgadywał, że udadzą się prosto do Wieży i do
Namiestnika. Zbiegł więc szybko z murów podążając ku Bramie twierdzy. Znalazł
się w tłumie, wszyscy bowiem, którzy z murów obserwowali wyścig i szczęśliwy
jego wynik, spieszyli witać ocalonych.
Wieść o
całym zdarzeniu rozeszła się w lot po mieście i na ulicach, wiodących od
zewnętrznych jego kręgów ku górze, zgromadzili się ludzie wiwatując i
wykrzykując imiona Faramira i Mithrandira. Wreszcie Pippin zobaczył pochodnie i
na czele cisnącego się tłumu dwóch jeźdźców posuwających się stępa; jeden, cały
w bieli, nie jaśniał już blaskiem, blady zdawał się w półmroku, jakby walka
wyczerpała lub stłumiła jego ogień; drugi, w ciemnej odzieży, jechał z głową
pochyloną na piersi. Zsiedli z koni, które zaraz stajenni wzięli pod opiekę, i
ruszyli pieszo ku posterunkom strzegącym wejścia do Cytadeli. Gandalf szedł
pewnym krokiem; szary płaszcz odrzucił z ramion, w oczach tlił mu się jeszcze
żar. Drugi przybysz, w zielonym płaszczu, szedł powoli, chwiejąc się trochę na
nogach, jak gdyby bardzo znużony albo ranny.
Pippin
przecisnął się do pierwszego szeregu wiwatujących i w świetle latarni pod
sklepieniem Bramy spojrzał z bliska w bladą twarz Faramira. Z wrażenie aż mu
dech zaparło. Była to bowiem twarz człowieka, który przeżył okropny strach czy
może ból, i opanował je wielkim wysiłkiem. Dumny i poważny stał przez chwilę
rozmawiając z wartownikiem; Pippin przyglądał mu się i dostrzegł teraz
niezwykłe jego podobieństwo do Boromira, którego hobbit od pierwszej chwili
bardzo lubił, podziwiając jego trochę wielkopańską, choć dobrotliwą postawę.
lecz Faramir zbudził w nim niespodzianie jakieś nie znane dotychczas uczucie.
Ten rycerz Gondoru miał w sobie dziwne dostojeństwo; takie jakie niekiedy
objawiało się w Aragornie, nie tak może wzniosłe, ale też mniej nieobliczalne i
niedostępne; był to jeden z tych królów ludzkich, urodzonych w tej późnej epoce,
lecz tchnęła od niego zarazem mądrość i smutek starszych braci ludzkiego rodu -
elfów. Pippin zrozumiał, dlaczego Beregond wymawiał imię Faramira z taką
miłością. Za tym dowódcą chętnie szli żołnierze, za nim nawet hobbit poszedłby
bez wahania, choćby w cień czarnych skrzydeł.
- Faramir! - krzyknął Pippin wraz z innymi. - Faramir!
Faramir dosłyszał ten głos odmienny w chórze
Gondorczyków, odwrócił się i spojrzawszy z góry na Pippina zdziwił się bardzo.
- A ty skąd się tutaj wziąłeś? - zapytał. - Niziołek w
barwach wieżowej straży! Skąd?
W tej chwili Gandalf podszedł do niego i wyjaśnił:
- Przybył wraz ze mną z ojczyzny niziołków - rzekł. - Ja
go tu przywiodłem. Ale nie marudźmy dłużej. Wiele mamy do omówienia i
zrobienia, a ty jesteś zmęczony. Niziołek pójdzie zresztą z nami. Musi, jeśli
bowiem pamięta nie gorzej ode mnie o swoich nowych obowiązkach, wie, że
powinien stawić się do służby przy swoim panu. Chodź, Pippinie!
W |
reszcie więc dotarli do osobistej komnaty władcy grodu.
Przed kominkiem, na którym tlił się żar, ustawiono głębokie fotele; podano
wino, ale Pippin, stojąc za plecami Denethora, nawet nie spojrzał na nie i nie
pamiętał już o zmęczeniu, tak ciekawie słuchał, co mówiono.
Faramir
zjadł kromkę białego chleba, wypił łyk wina i usiadł na niskim fotelu po lewej
ręce swego ojca. Po drugiej stronie, trochę na uboczu, zajął miejsce na
rzeźbionym krześle Gandalf; z początku zdawał się drzemać. Faramir bowiem
zaczął od relacji ze swej wyprawy, na którą go posłał władca przed dziesięciu
dniami; przekazywał wiadomości z Ithilien, mówił o ruchach Nieprzyjaciela i
jego sprzymierzeńców, o walce stoczonej na gościńcu, o rozbiciu oddziału ludzi
z Haradu, którzy z sobą sprowadzili straszliwe bestie olifanty; słowem, było to
jedno z tych sprawozdań, które władca zapewne nieraz już słyszał z ust swoich
wysłanników, opowieść o pogranicznych utarczkach, tak częstych, że już się im
nie dziwiono i nie przywiązywano do nich większej wagi.
Nagle
Faramir spojrzał na Pippina.
- Teraz zaczyna się dziwna część mojej relacji - rzekł.
- Albowiem ten giermek nie jest pierwszym niziołkiem, który z północnych legend
zawędrował w nasze południowe kraje.
Gandalf ocknął się, wyprostował i mocno zacisnął ręce na
poręczach krzesła. Nie rzekł jednak nic i wzrokiem nakazał Pippinowi milczenie.
Denethor spojrzał na nich obu i skinął głową na znak, że wiele z tych nowin
znał, zanim mu je oznajmiono. Wszyscy więc milczeli, a Faramir z wolna snuł swą
opowieść, nie spuszczając niemal oczu z twarzy Gandalfa, chyba po to, by
zerknąć od czasu do czasu na Pippina, jak gdyby chciał odświeżyć w pamięci
obraz niziołków spotkanych za Wielką Rzeką.
Gdy
mówił o spotkaniu z Frodem i jego wiernym sługą, a potem o wydarzeniach w
Henneth Annun, Pippin zauważył, że ręce Gandalfa, zaciśnięte na poręczach
fotela, drżą. Wydawały się teraz białe, bardzo stare, i hobbit z nagłym
dreszczem przerażenia zrozumiał, że Gandalf - nawet Gandalf! - jest
zakłopotany, może nawet przestraszony. W pokoju było duszno i cicho. Wreszcie,
gdy Faramir opowiedział, jak rozstał się z wędrowcami, którzy postanowili iść
na przełęcz Kirith Ungol, głos mu się załamał, rycerz potrząsnął głową i
westchnął. Gandalf poderwał się z miejsca.
- Kirith Ungol? Dolina Morgulu? - zawołał. - Kiedy to
było, Faramirze? Powiedz dokładnie, kiedy się z nimi pożegnałeś? Kiedy mogli
dotrzeć do tej przeklętej doliny?
- Rozstaliśmy się rankiem dwa dni temu - odparł Faramir.
- Jeśli szli wprost na południe, mieli stamtąd do Doliny Morgulduiny piętnaście
staj, a potem jeszcze pięć na wschód do przeklętej wieży. Nawet
najśpieszniejszym marszem nie mogli więc dojść wcześniej niż dziś, a może do
tej pory jeszcze nie doszli. Rozumiem, czego się lękasz. Ale ciemności nie są
skutkiem ich wyprawy. Zaczęły się bowiem gromadzić wczoraj wieczorem i całe
Ithilien ogarnęły w ciągu ostatniej nocy. Jasne jest dla mnie, że Nieprzyjaciel
z dawna planował napaść na nas i wyznaczył godzinę ataku, zanim jeszcze
wypuściłem tych wędrowców spod mojej straży.
Gandalf przemierzał nerwowo komnatę.
- Rankiem przed dwoma dniami, blisko trzy dni marszu!
Jak daleko stąd do miejsca, w którym się rozstaliście?
- Około dwudziestu pięciu staj lotem ptaka - odparł
Faramir. - Nie mogłem przybyć wcześniej. Wczoraj zatrzymałem oddział na Kair
Andros, na długiej wyspie pośród rzeki, gdzie trzymamy stały posterunek. Konie
zostawiliśmy na drugim brzegu. Gdy nadciągnęły ciemności, wiedziałem, że trzeba
się spieszyć, więc nie czekając na resztę ruszyłem z trzema jeźdźcami, którzy
mieli wierzchowce pod ręką. Oddziałowi kazałem iść na południe, aby wzmocnić
załogę broniącą Brodu pod Osgiliath. Mam nadzieję, że nie popełniłem błędu? -
spytał patrząc na ojca.
- Dlaczego pytasz?! - krzyknął Denethor z nagłym
błyskiem w oczach. - Ty jesteś dowódcą, tobie podlega oddział. A może chcesz
usłyszeć mój sąd o wszystkich innych swoich poczynaniach? W mojej obecności
zachowujesz się pokornie, ale od dawna ani razu nie zawróciłeś z własnej drogi,
żeby mnie pytać o radę. Przed chwilą mówiłeś tak zręcznie, jak zwykle.
Widziałem jednak, żeś wpijał oczy w twarz Mithrandira, szukając w niej
potwierdzenia, czy dobrze przedstawiasz sprawę, czyś nie za wiele powiedział.
Od dawna Mithrandir panuje nad twoim sercem. Tak, synu, ojciec jest stary, lecz
wiek nie zaćmił jego umysłu. Wzrok i słuch mam bystry jak za młodu. Nic z tego,
czegoś nie dopowiedział lub co pominąłeś milczeniem, nie uszło mojej uwagi.
Znam rozwiązanie wielu zagadek. Biada mi, biada, żem stracił Boromira!
- W czym cię nie zadowoliłem, ojcze?
– spytał spokojnie Faramir. – Boleję, że nie mogłem zasięgnąć twojej rady, nim
musiałem wziąć na swoje barki brzemię tak wielkiej odpowiedzialności.
-
Czy zmieniłbyś swoje zdanie pod moim wpływem? – odparł Denethor. – Z pewnością
postąpiłbyś i tak wedle własnego rozumu. Znam cię na wylot. Zawsze chcesz wydać
się wielkoduszny i wspaniałomyślny jak dawni królowie, łaskawy i łagodny. Może
to przystoi potomkowi wielkiego rodu, władającemu w czasach pokoju. Ale w
godzinie rozpaczliwego niebezpieczeństwa łagodność często przypłaca się życiem.
-
Gotów jestem zapłacić – rzekł Faramir.
-
Gotów jesteś?! – krzyknął Denethor. – Ale nie twoje tylko życie postawiłeś na
kartę, Faramirze! Także życie swego ojca i całego plemienia, którego masz
obowiązek bronić dziś, skoro zabrakło Boromira.
-
Żałujesz, ojcze, że nie mnie spotkał los Boromira? – spytał Faramir.
-
Tak! – odparł Denethor. – Ponieważ Boromir był mi wiernym synem, a nie
wychowankiem czarodzieja. On pamiętałby, w jakiej ciężkiej potrzebie znalazł
się ojciec, i nie roztrwoniłby skarbu, który mu przypadek dał w ręce.
Przyniósłby ten wspaniały dar ojcu.
Na
chwilę Faramir dał się ponieść wzburzeniu.
-
Zechciej przypomnieć sobie, ojcze, dlaczego nie mój brat, lecz ja właśnie
znalazłem się w Ithilien. Rozstrzygnęła o tym twoja wola. Władca grodu sam
wybrał Boromira na wysłannika w tamtej misji.
-
Nie poruszaj goryczy w tym pucharze, który sam sobie przyrządziłem – rzekł
Denethor. – Czyż nie czuję smaku jej w ustach od wielu nocy lękając się, że
najgorsza trucizna czeka mnie jeszcze w mętach na dnie? I dziś sprawdzają się
moje obawy. Czemuż się tak stało! Czemuż nie dostałem tego skarbu w swoje ręce!
-
Pociesz się – odezwał się Gandalf – bo w żadnym przypadku Boromir nie
przyniósłby ci tego skarbu. Zginął, zginął szlachetną śmiercią, niech śpi w
pokoju. Ale ty się łudzisz, Denethorze. Gdyby Boromir sięgnął po ten skarb i
posiadł go, zatraciłby się na zawsze. Zatrzymałby skarb dla siebie i gdyby z
nim tutaj wrócił, nie poznałbyś własnego syna.
Denethor
zachował twarz zimną i zaciętą:
-
Tobie nie udało się Boromira nagiąć do swej woli, prawda, Mithrandirze? –
odparł z cicha. – Ale ja, rodzony jego ojciec, powiadam ci, że Boromir oddałby
mi na pewno ów skarb. Może jesteś mądry, ale mimo całej swojej chytrości nie
zjadłeś wszystkich rozumów. Są rady i sposoby inne niż sieci intryg snute przez
czarodziejów i niż pochopne zuchwalstwa głupców. Wiem o tych sprawach więcej,
niż ci się wydaje.
-
Cóż zatem wiesz? – spytał Gandalf.
-
Dość, żeby rozumieć, iż dwóch błędów należało się wystrzegać. Posługiwać się
owym skarbem jest niebezpiecznie. Ale w tej groźnej godzinie posłać go pod
opieką głupiego niziołka do kraju Nieprzyjaciela, jak to zrobiłeś ty,
Mithrandirze, do spółki z moim synem – to szaleństwo.
-
A jak postąpiłby mądry Denethor?
-
Nie popełniłby ani pierwszego, ani drugiego z tych błędów. Ale przede wszystkim
z pewnością nie dałby się żadnym argumentem skłonić do tego ryzykownego kroku,
któremu szaleniec tylko może rokować jakieś szanse powodzenia, a który tym się
skończy, że Nieprzyjaciel odzyska swoją zgubę, to zaś oznaczać będzie naszą
ostateczną klęskę. Ten skarb należało zatrzymać wśród nas, ukryć jak najgłębiej
i jak najtajniej. Nie użyć go, chyba w najbardziej rozpaczliwej potrzebie, ale
zabezpieczyć tak, żeby Nieprzyjaciel nie mógł go wydrzeć, chyba po zwycięstwie
druzgocącym wszystko; wtedy jednak nic by nas już to nie obchodziło, ponieważ
nie zostalibyśmy żywi na świecie.
-
Myślisz, jak władcy Gondoru przystoi, o swoim tylko kraju – rzekł Gandalf. –
Ale są inne plemiona, inni ludzie i świat się nie kończy na dniu dzisiejszym.
Co do mnie, lituję się nawet nad niewolnikami Tamtego.
-
A dokąd zwrócą się inni ludzie o pomoc, jeśli Gondor upadnie? – spytał
Denethor. – Gdybym miał tę rzecz teraz ukrytą w głębokich lochach mojej
fortecy, nie drżelibyśmy z lęku przed cieniem, nie balibyśmy się najgorszego,
moglibyśmy naradzić się w spokoju. Jeżeli nie ufasz, że wyszedłbym z tej próby
zwycięsko, nie znasz mnie, Gandalfie.
-
Mimo wszystko nie ufam ci, Denethorze – odparł Gandalf. – Gdyby nie to,
przysłałbym skarb tutaj na przechowanie oszczędzając sobie i innym wielu
trudów. Słysząc zaś, co dziś mówisz, tym mniej mogę ci ufać, podobnie jak nie
mogłem ufać Boromirowi. Ale nie unoś się gniewem! W tej sprawie sobie samemu
także nie ufam, odmówiłem przyjęcia tego skarbu, chociaż mi go dobrowolnie
ofiarowywano. Jesteś silny, Denethorze, i wiem, że władasz sobą w pewnych
sprawach. Gdybyś jednak dostał ów skarb, on by tobą zawładnął. Choćbyś go
zagrzebał pod korzeniami Mindolluiny, paliłby twoje serce, spalałby je w miarę,
jak narastałyby okrutne zdarzenia, które nas czekają już wkrótce.
Na
moment oczy Denethora rozbłysły znowu, gdy władca zwrócił twarz ku Gandalfowi,
i Pippin wyczuł znów napięte, zmagające się z sobą siły dwóch starców, lecz tym
razem spojrzenia jak sztylety godziły w siebie i skrzyły się ogniem gniewu.
Pippin drżał oczekując jakiegoś straszliwego ciosu. Nagle jednak Denethor
przygasł i twarz mu zlodowaciała znowu. Wzruszył ramionami.
-
Gdybym go dostał! Gdybyś ty go zatrzymał! – powiedział. – Gdyby... Próżne
słowa. Odszedł do kraju ciemności, i tylko czas może nam objawić, jaki los
czeka jego i nas. Czas już niedługi. W te dni, które nam zostały, niechże
wszyscy walczący, chociaż różnymi sposobami, z wspólnym Nieprzyjacielem mają
nadzieję, póki jeszcze mieć ją wolno, a gdy nadzieja zgaśnie, niech starczy im
męstwa, żeby umrzeć jak wolni ludzie. – Zwrócił się do Faramira. – Co sądzisz o
załodze w Osgiliath?
-
Nie jest dość silna – odparł Faramir. – Posłałem oddział z Ithilien, żeby ją
wzmocnić, jak już mówiłem.
-
Te posiłki nie wystarczą, moim zdaniem – rzekł Denethor. – Osgiliath musi
wytrzymać pierwszy impet napaści. Trzeba by tam najdzielniejszego dowódcy.
-
I tam, i w wielu innych miejscach – powiedział z westchnieniem Faramir. –
Niestety, brak mego brata, którego ja też serdecznie kochałem! – Wstał. – Czy
wolno mi pożegnać cię, ojcze?
To
mówiąc zachwiał się i musiał szukać oparcia o krzesło.
-
Jesteś, jak widzę, bardzo znużony – rzekł Denethor. – Za szybko jechałeś, za
daleko się zapuściłeś pod grozą Cienia i złych potęg powietrza.
-
Nie mówmy teraz o tym – powiedział Faramir.
- Jak sobie życzysz – odparł
Denethor. – Idź, odpocznij, póki można. Jutro czeka cię dzień cięższy jeszcze
niż dzisiejszy.
W |
szyscy
pożegnali Władcę i odeszli, by odpocząć, korzystając z ostatnich chwil ciszy
przed bitwą. Na dworze noc była czarna i bezgwiezdna, kiedy Gandalf z Pippinem,
który przyświecał Czarodziejowi łuczywem, wracali na swoją kwaterę. Nie
rozmawiali, póki nie znaleźli się za zamkniętymi drzwiami. Wtedy dopiero hobbit
chwycił Gandalfa za rękę.
-
Powiedz mi – prosił – czy jest bodaj iskra nadziei? Chodzi mi o Froda, a
przynajmniej najbardziej o Froda.
Gandalf
położył dłoń na jego głowie.
-
Od początku nie było wiele nadziei – powiedział. – Tylko szaleniec mógł rokować
szansę powodzenia całemu przedsięwzięciu – jak nam przed chwilą powiedziano.
Ale kiedy usłyszałem o Kirith Ungol... – Urwał i podszedł do okna, jakby chcąc
wzrokiem przebić noc czarniejszą na wschodzie. – Kirith Ungol – szepnął. –
Dlaczego obrał tę drogę? – Odwrócił się do hobbita. – Wiedz, Pippinie, że na
dźwięk tej nazwy serce omal nie zamarło we mnie. A jednak mówię ci prawdę, że w
wieściach przyniesionych przez Faramira upatruję pewną nadzieję. Wynika z nich
bowiem jasno, że Nieprzyjaciel rozpoczął pierwsze wojenne kroki, gdy Frodo jeszcze
chodził wolny po świecie. A więc Oko przez kilka dni na pewno będzie zwrócone w
innym kierunku, poza granice Kraju Ciemności. Wyczuwam jednak z daleka niepokój
i pośpiech Nieprzyjaciela. Zaczął rozgrywkę wcześniej, niż zamierzał. Musiało
się zdarzyć coś, co go przynagliło.
Przez
chwilę Gandalf rozmyślał w milczeniu.
-
Może – szepnął. – Może nawet twój szaleńczy wybryk pomógł w tym trochę,
Pippinie. Zastanówmy się: jakieś pięć dni temu odkrył zapewne, że rozgromiliśmy
Sarumana i zabrali z Orthanku kryształ. Ale cóż z tego? Nie bardzo moglibyśmy
się nim posługiwać bez wiedzy Nieprzyjaciela. A może... Może Aragorn? Jego
dzień się przybliża. On jest silny i surowy, śmiały i stanowczy, zdolny do
powzięcia własnej decyzji i zaryzykowania w potrzebie najwyższej stawki. To
wydaje się prawdopodobne. Aragorn mógł zajrzeć w kryształ i ukazać się
Nieprzyjacielowi, aby mu rzucić wyzwanie. Ciekawe! Ano, nie dowiemy się prawdy,
dopóki nie przybędą jeźdźcy Rohanu... jeśli nie przybędą za późno! Czekają nas
złe dni. Śpijmy dziś, skoro jeszcze można.
-
Ale... – zaczął Pippin.
-
O co chodzi? Na dziś wypraszam sobie więcej „ale”.
-
Ale Gollum! – powiedział Pippin. – Jakże to możliwe, że Frodo i Sam wędrują
razem z Gollumem, a nawet za jego przewodem? Wyczułem, że droga, którą obrali,
przeraża Faramira nie mniej niż ciebie. Co na niej grozi?
-
Tego ci nie mogę dzisiaj wytłumaczyć – odparł Gandalf – ale serce moje z dawna
przeczuwało, że Frodo spotka się z Gollumem, zanim dopełni swojej misji. Na
szczęście albo na zgubę. O Kirith Ungol na razie nie chcę nic mówić. Boję się
zdrady ze strony tego nieszczęsnego stwora. Tak jednak musi być. Pamiętajmy, że
często zdrajca sam siebie zdradza i mimo woli oddaje usługi dobrej sprawie.
Bywa tak, bywa. Dobranoc, Pippinie!
Nazajutrz poranek był szary jak
zmierzch, a w sercach ludzkich otucha, na krótko ożywiona dzięki powrotowi
Faramira, znów zamarła. Skrzydlatych Cieni nie ujrzano tego dnia nad grodem,
lecz raz po raz z wysoka dochodził uszu mieszkańców nikły okrzyk, i każdy, kto
go usłyszał, kulił się na chwilę z przerażenia, a co słabsi duchem jęczeli i
płakali.
Faramir znów opuścił stolicę. „Nie
dają mu wytchnąć – szemrali ludzie. – Władca zbyt wiele wymaga od swego syna;
obciąża go podwójnymi obowiązkami, skoro drugi syn zginął”. Wszyscy też
wypatrywali od północy przybycia sojuszników pytając: „Gdzie są jeźdźcy
Rohanu?”
Faramir
nie wyjechał z własnej ochoty. Władca grodu zazwyczaj narzucał swoją wolę
Radzie, a w owych dniach mniej niż kiedykolwiek skłonny był ulegać cudzemu
zdaniu. Wczesnym rankiem zwołał Radę. Podczas niej wszyscy dowódcy stwierdzili
zgodnie, że wobec zagrożenia od południa siły ich są niedostateczne i nie mogą
ze swej strony podjąć żadnych kroków wojennych, dopóki nie przybędą jeźdźcy
Rohanu. Na razie trzeba tylko obsadzić mury wojskiem i czekać.
-
Mimo wszystko – rzekł Denethor – nie wolno lekkomyślnie opuszczać zewnętrznych
placówek obronnych, murów Rammas z tak wielkim nakładem pracy pobudowanych.
Nieprzyjaciel musi drogo zapłacić za przekroczenie Rzeki. Nie może zaś tego
dokonać w większej sile, zdolnej zagrozić naszemu grodowi, ani od północy w
Kair Andros, gdzie chronią przeprawy bagna, ani też od południa w okolicy
Lebennin, gdzie Rzeka jest bardzo szeroka i potrzebowałby wielkiej floty, aby
ją przebyć. Uderzy z pewnością całym impetem na Osgiliath, jak niegdyś, kiedy
Boromir zagrodził mu skutecznie drogę.
-
To była tylko próba – powiedział Faramir. – Teraz gdyby nawet przeprawa
kosztowała Nieprzyjaciela dziesięćkroć więcej niż nas, i tak byłby to dla nas
opłakany rachunek. On bowiem mniej ucierpi na stracie całej armii niż my na
stracie jednej kompanii. A ci, których pozostawimy na tak daleko wysuniętych
placówkach, będą mieli odwrót odcięty, gdy nieprzyjacielskie wojska wedrą się w
głąb granic.
-
Co stanie się z Kair Andros? – spytał książę. – Te strażnicę koniecznie trzeba
utrzymać, jeśli chcemy obronić Osgiliath. Nie zapominajmy o niebezpieczeństwie
grożącym od lewego skrzydła. Rohirrimowie może nadejdą, a może nie. Faramir
powiadomił nas, jak wielka potęga zgromadziła się za Czarną Bramą. Niejedna
armia stamtąd wyruszy i nie w jednym tylko miejscu spróbuje zapewne przekroczyć
Rzekę.
-
na wojnie nie obędzie się bez wielkiego ryzyka – odparł Denethor. – W Kair
Andros mamy załogę, większych posiłków nie możemy posłać na tak odległą
placówkę. Ale nie oddam linii Rzeki ani Pelennoru bez walki, chyba żeby
zabrakło dowódcy, gotowego spełnić mężnie rozkaz swego Władcy.
Na
te słowa umilkli wszyscy. Po długiej chwili odezwał się Faramir:
-
Nie sprzeciwię się twojej woli, ojcze. Skoro los zabrał Boromira, pójdę, gdzie
rozkażesz, i zrobię, co w mojej mocy, aby go zastąpić. Czy taka jest twoja
decyzja?
-
Tak – powiedział Denethor.
-
A więc żegnaj, ojcze – rzekł Faramir. – Jeżeli wrócę, może wtedy zechcesz mnie
sądzić łaskawiej.
-
To będzie zależało od tego, z czym powrócisz – odparł Denethor.
Ostatni
rozmawiał z Faramirem Gandalf, zanim syn Namiestnika wyruszył na wschód.
-
Nie szukaj pochopnie i w rozgoryczeniu śmierci – powiedział. – Będziesz
potrzebny tutaj do innych zadań niż wojenne. Ojciec kocha cię, Faramirze, i z
pewnością o tym sobie przypomni w ostatniej chwili. Bywaj zdrów!
Tak
więc Faramir znów odjechał biorąc z sobą garstkę żołnierzy, których można było
ująć załodze stolicy i którzy chcieli w tej wyprawie wziąć udział. Z murów
Gondoru ludzie spoglądali ku zburzonej twierdzy Osgiliath usiłując odgadnąć, co
się tam dzieje, i nic nie widząc w pomroce. Inni patrzyli wciąż ku północy
licząc staje dzielące ich gród od Rohanu i jeźdźców Theodena. „Czy przybędzie?
Czy nie zapomniał o dawnym przymierzu?” – pytali z niepokojem.
-
Tak, przybędzie – odpowiadał Gandalf. – Nawet gdyby miał przybyć za późno. Ale
zastanówcie się: Czerwona Strzała mogła dojść do jego rąk w najlepszym razie
przed dwoma dniami, a droga z Edoras daleka.
N |
owin
doczekali się dopiero w nocy. Od brodów na rzece przygnał konny wysłaniec z
wieścią, że z Minas Morgul wyszła wielka armia i ciągnie na Osgiliath; są w
niej pułki okrutnych rosłych ludzi z południa, Haradrimów.
-
Dowiedzieliśmy się – mówił wysłaniec – że dowodzi nimi znowu Czarny Wódz, a
imię jego szerzy postrach na wybrzeżach Rzeki.
Tymi
złowieszczymi słowy zakończył się trzeci dzień pobytu Pippina w Minas Tirith.
Mało kto zasnął tej nocy w grodzie, wszyscy bowiem rozumieli, że nadzieja jest
znikoma i że nawet Faramir nie utrzyma długo brodów na Anduinie.
N |
azajutrz,
chociaż ciemności osiągnęły już swoją pełnię i nie mogły się bardziej jeszcze
pogłębiać, ciążyły coraz dotkliwszym brzemieniem w sercach ludzkich, przejętych
trwogą. Znowu nadeszły złe nowiny. Nieprzyjaciel przekroczył Anduinę. Faramir
cofał się ku murom Pelennoru ściągając swe oddziały do Strażnic na Grobli, ale
napastnik rozporządzał dziesięćkroć większymi siłami niż obrońcy.
-
Jeśli Faramir przedrze się przez pola Pelennoru, Nieprzyjaciel będzie mu
następował na pięty – mówił goniec. – Przeprawa kosztowała go drogo, nie tak
jednak drogo, jak się spodziewaliśmy. Plan napaści był doskonale obmyślony.
Teraz dopiero wydało się, że od dawna we wschodnim Osgiliath budowano potężną
flotę i przygotowano mnóstwo łodzi. Przepłynęli Rzekę całym mrowiem. Ale zgubą
naszą jest Czarny Wódz. Mało kto chce mu stawiać czoło, a wielu ucieka na sam
dźwięk jego imienia. Właśni jego podwładni drżą przed nim, każdy gotów
poderżnąć sobie gardło na jedno jego słowo.
-
Bardziej tam jestem potrzebny niż tutaj – oświadczył Gandalf i natychmiast
skoczył na Gryfa. Jak błyskawica mignął na polach i znikł z oczu. A Pippin
przez całą noc samotny czuwał na murach wytężając wzrok w stronę wschodu.
Z |
nowu
ozwały się dzwony oznajmiające świt nowego dnia, jak na urągowisko, bo
ciemności nie ustąpiły; w tej samej chwili Pippin dostrzegł w oddali ognie
rozbłyskujące to tu, to tam na majaczącej niewyraźnie linii zewnętrznych murów
Pelennoru. Wartownicy krzyknęli głośno, wszyscy żołnierze grodu stanęli w
pogotowiu bojowym. Czerwone płomienie mnożyły się na widnokręgu i poprzez
duszne powietrze już dochodziły głuche grzmoty wybuchów.
-
Zdobyli mury! – wołali ludzie. – Wysadzają je w powietrze, by otworzyć wyłomy!
Nadchodzą!
-
Gdzie Faramir?! – krzyknął z rozpaczą Beregond. - Nie mówcie mi, że zginął!
Pierwsze
dokładniejsze wiadomości przywiózł Gandalf. Wraz z kilku jeźdźcami zjawił się
przed południem eskortując kolumnę krytych budami wozów. Na wozach przywieziono
rannych, niedobitków straszliwej walki stoczonej w Strażnicach na Grobli.
Gandalf udał się natychmiast do Denethora. Władca siedział w komnacie na
szczycie Białej Wieży, nad wielką salą, a Pippin stał u jego boku; patrząc
przez mętne okna to na północ, to na południe, to na wschód Denethor wytężał
swe ciemne oczy, usiłując przebić złowrogie ciemności otaczające gród ze
wszystkich stron. Najczęściej zwracał wzrok ku północy i nasłuchiwał, jak gdyby
jego uszy znały jakąś starodawną sztukę i umiały złowić z daleka tętent kopyt na
równinie.
-
Czy Faramir wrócił? – spytał.
-
Nie – odrzekł Gandalf. – Ale żył jeszcze, kiedym się z nim rozstawał.
Postanowił zostać z tylną strażą, aby odwrót przez pola Pelennoru nie zmienił
się w paniczną ucieczkę. Może uda mu się utrzymać żołnierzy dostatecznie długo
w karności, nie jestem tego jednak pewien. Ma przeciw sobie druzgocącą
przewagę. Pojawił się bowiem ktoś, kogo najbardziej lękałem się ujrzeć na czele
nieprzyjacielskich wojsk.
-
Czy... czy to sam Władca Ciemności?! – krzyknął Pippin, z przerażenia
zapominając, gdzie jest i co mu wolno.
Denethor
zaśmiał się z goryczą.
-
Nie, jeszcze nie, mości Peregrinie! On zjawi się dopiero po zwycięstwie, żeby
nade mną tryumfować. Do walki używa innych, swoich narzędzi. Ta postępują
wszyscy wielce władcy, jeśli mają rozum, wiedz o tym, niziołku. Gdyby nie to,
czyż ja siedziałbym w swojej Wieży i rozmyślał, i wypatrywał, i czekał,
poświęcając nawet własnych synów? Wszakże sam umiem jeszcze władać orężem!
Wstał
i odrzucił długi czarny płaszcz, pod którym ukazała się zbroja i zawieszony u
pasa miecz o wielkiej gardzie, ukryty w czarno-srebrnej pochwie.
-
W takim odzieniu chadzam i sypiam od wielu lat – powiedział – aby z wiekiem
ciało nie zmiękło i nie straciło hartu.
-
Mimo to w tej chwili zewnętrzne mury twojego kraju zdobył w imieniu Władcy
Barad-Duru najokrutniejszy z jego wodzów – rzekł Gandalf – ten, który niegdyś
był królem Angmaru, Czarnoksiężnikiem, Upiorem Pierścienia, a teraz jest
dowódcą Nazgulów, biczem postrachu w ręku Saurona, Cieniem Rozpaczy.
-
W takim razie masz wreszcie, Mithrandirze, godnego siebie przeciwnika – odparł
Denethor. – Co do mnie, to od dawna wiedziałem, kto jest naczelnym wodzem sił
Czarnej Wieży. Czy wróciłeś tylko po to, żeby mnie o tym powiadomić? Czy też
może wycofałeś się ze starcia, ponieważ zostałeś już pokonany?
Pippin
zadrżał, bojąc się, że Gandalf pod wpływem zniewagi wpadnie w gniew, lecz obawy
hobbita okazały się płonne.
-
Mogłoby się to stać – odparł łagodnie Gandalf – ale nie doszło jeszcze do próby
sił miedzy nami. Jeżeli jednak wierzyć starym przepowiedniom, ten mój
przeciwnik nie zginie z ręki mężczyzny, ale jaki spotka go los, tego żaden z
mędrców nie wie. W każdym razie Wódz Rozpaczy nie wysuwa się na czoło w walce.
Trzyma się raczej zasady, o której wspomniałeś, Denethorze, i z zaplecza
kieruje swoimi podwładnymi zagrzewając ich do morderczego marszu naprzód.
Powróciłem
tu przede wszystkim po to, żeby ochraniać w drodze transport rannych, których
można jeszcze uratować. Wyłomy poczynione w zewnętrznych szańcach są szerokie i
liczne, wkrótce armia Morgulu wtargnie przez nie w wielu miejscach naraz.
Chciałem ci też jedną jeszcze dać radę, Denethorze. Lada godzina bitwa rozegra
się na tych polach. Trzeba przygotować zbrojną wycieczkę za mury grodu.
Najlepiej oddział konny. W konnicy nasza cała nadzieja, bo to jedyna broń, na
której Nieprzyjacielowi zbywa.
-
My jej także nie mamy wiele. Teraz już liczę chwile do zjawienia się jeźdźców
Rohanu – rzekł Denethor.
-
Wcześniej zapewne doczekamy się innych gości – odparł Gandalf. – Uchodźcy z
Kair Andros już są w grodzie. Wyspa zdobyta. Inna armia wymaszerowała z Czarnej
Bramy i okrążyła nas od północo-wschodu.
-
Zarzucano ci, Mithrandirze, jakobyś lubił przynosić złe wieści – powiedział
Denethor – lecz ta nie jest dla mnie nowiną. Znam ją od wczorajszego wieczora.
Co do zbrojnej wycieczki, już o niej pomyślałem. A teraz zejdźmy na dół.
C |
zas
płynął. Wkrótce strażnicy z murów zobaczyli wycofujące się ku grodowi załogi
pogranicznych placówek. Najpierw pojawiły się bezładne drobne grupy znużonych,
a często też rannych żołnierzy; wielu z nich biegło w panice, jak gdyby ich
ścigano. W oddali na wschodzie migotały płomienie; potem zaczęły się rozpełzać
coraz szerzej i bliżej po równinie. Paliły się domy i spichrze. Wreszcie z wielu
punktów rozbiegły się szybkie, małe strużki ognia, znacząc się czerwienią w
szarym zmroku, dążąc wszystkie na linię szerokiego gościńca, który od bramy
grodu prowadził do Osgiliath.
-
Nieprzyjaciel! – szeptali ludzie. – Grobla zdobyta. Wdzierają się przez jej
wyłomy w głąb kraju. Niosą, jak się zdaje, żagwie. Gdzie podziewają się nasi?
Wedle zegarów był wczesny wieczór,
lecz ściemniło się tak, że nawet najbystrzejsze oczy nie mogły wiele dostrzec z
tego, co się rozgrywało na przedpolach, prócz linii ognia, które rozszerzały
się i przysuwały coraz szybciej. W końcu w odległości niespełna mili od grodu
pojawił się dość znaczny oddział, maszerując w porządku, nie biegnący,
trzymający się w zwartej grupie. Obserwatorzy na murach krzyknęli bez tchu:
-
Faramir! To Faramir z pewnością ich prowadzi! Jego słuchają ludzie i zwierzęta.
Faramir mimo wszystko opanuje sytuację.
Główna
kolumna cofających się wojsk znalazła się już o niespełna ćwierć mili od murów.
Z ciemności wyłonił się w galopie mały konny oddział, resztka straży tylnej.
Raz jeszcze jeźdźcy zawrócili półkolem i stawili czoło nadciągającej ognistej
linii. Nagle wzbił się w niebo zgiełk dzikich okrzyków. Zjawiła się
nieprzyjacielska konnica. Linie ognia zlały się w wezbrany potok, szereg za
szeregiem parli naprzód orkowie z zapalonymi żagwiami, dzicy południowcy pod
czerwonymi chorągwiami wykrzykujący coś w swoim chrapliwym języku, a cały ten
tłum rósł w oczach i już wyprzedzał oddział Gondorczyków w odwrocie. I w tym
momencie z przenikliwym wrzaskiem spadły nań spod nieba Skrzydlate Cienie;
Nazgule nurkowały nad polem szerząc śmierć.
Odwrót zamienił się w panikę.
Szeregi załamały się, ludzie w obłędzie rozbiegli się na wszystkie strony,
rzucając broń, z okrzykiem strachu padając na ziemię.
Wtedy z wyżyn twierdzy zagrała
trąbka. Denethor wreszcie wysłał odział zbrojnych na odsiecz. Żołnierze od
dawna czekali na sygnał ukryci pod Bramą lub w cieniu zewnętrznego kręgu murów.
Zebrano tu wszystkich konnych, jacy byli w grodzie. Skoczyli naprzód,
sformowali się w szyku, pomknęli galopem i natarli z głośnym okrzykiem. Z murów
odpowiedział im krzyk współplemieńców; na czele bowiem rycerzy spod znaku
Łabędzia cwałował książę Dol Amrothu, a nad nim powiewała błękitna chorągiew.
-
Amroth z Gondorem! – wołali ludzie. – Amroth z Faramirem!
Jak grom runęli na obu skrzydłach
okrążających oddział w odwrocie. Lecz jeden jeździec wszystkich innych
wyprzedził, szybszy niż wiatr w stepie: niósł go Gryf. Blask bił od Gandalfa,
błyskawice strzelały w górę z podniesionej ręki. Nazgule z wrzaskiem odleciały
na wschód, bo wódz ich nie przybył jeszcze, żeby się zmierzyć z białym ogniem
swego wroga. Bandy Morgulu, zaprzątnięte walką, zaskoczone znienacka,
rozpierzchły się jak iskry rozniesione przez wichurę. Oddziały Gondorczyków wiwatując
głośno rzuciły się z kolei w pościg za nimi. Zwierzyna przeobraziła się w
myśliwych. Odwrót zamienił się w krwawe zwycięstwo. Trupy orków i ludzi zasłały
pole, nad którym z porzuconych żagwi wiły się słupy cuchnącego dymu. Jeźdźcy z
księciem na czele gnali za pierzchającym nieprzyjacielem. Denethor jednak nie
pozwolił im zapędzić się daleko. Wprawdzie napaść była na razie powstrzymana i
odparta, lecz od wschody ciągnęły nowe i potężne siły. Raz jeszcze zagrała
trąbka, tym razem wzywając do powrotu. Jeźdźcy Gondoru wstrzymali konie. Za ich
osłoną oddziały ze straconych pogranicznych placówek sformowały szeregi. Teraz
maszerowali w stronę grodu pewnym krokiem. Dosięgli Bramy i przeszli przez nią
dumnie. Z dumą też patrzyli na nich ludzie z grodu, sławiąc ich męstwo
okrzykami, lecz serca ściskał smutek. Szeregi bowiem powracających były bardzo
przerzedzone. Faramir stracił jedną trzecią swego wojska. I gdzież był Faramir?
Przybył ostatni. Wszyscy jego
żołnierze już się znaleźli za Bramą. Nadjechali też konni, a na końcu pod
błękitną chorągwią książę Dol Amrothu; obejmował przed sobą na siodle ciało
swego krewniaka, Faramira, syna Denethora, zebrane z pobojowiska.
-
Faramir! Faramir! – z płaczem wołali zgromadzeni na ulicach ludzie. Nie mógł im
odpowiedzieć. Tłum odprowadzał go krętymi drogami aż pod Wieżę, dom jego ojca.
W momencie kiedy Nazgule rozpierzchły się przed Białym Jeźdźcem, mordercza
strzała z góry dosięgła Faramira, który właśnie staczał pojedynek z olbrzymim
jeźdźcem Haradu. Syn Denethora padł na ziemię. Tylko szarża konnicy Dol Amrothu
ocaliła go od dzikich południowców, którzy niechybnie dobiliby rannego. Książę
Imrahil wniósł Faramira do Białej Wieży.
-
Syn twój wrócił, Denethorze – oznajmił. – Dokonał czynów godnych bohatera.
I
opowiedział o wszystkim, co na własne oczy widział. Denethor wstał, spojrzał w
twarz swego syna i nie wyrzekł ani słowa. Wreszcie kazał złożyć Faramira na
posłaniu w swojej komnacie i odprawił wszystkich. Sam zaś udał się do tajemnej
izby pod szczytem Wieży; ktokolwiek w tym czasie podniósł wzrok ku górze, mógł
obserwować nikłe światło błyszczące i mrugające przez chwilę w wąskich oknach,
a potem rozbłysk i ciemność. Kiedy Denethor zeszedł i usiadł milcząc przy
wezgłowiu Faramira, poszarzała twarz ojca zdawała się wyraźniej naznaczona
piętnem śmierci niż twarz syna.
M |
iasto
było teraz oblężone, zamknięte w pierścieniu wrogich wojsk. Zewnętrzne szańce
pękły. Cały Pelennor znalazł się w ręku napastnika. Ostatnie wieści, jakie
dotarły spoza murów, przynieśli przed zamknięciem Bramy uciekinierzy, którzy
przybyli drogą z północy. Była to garstka żołnierzy ocalałych z pogromu
placówki, strzegącej miejsca, gdzie szlaki z Anorien i Rohanu wychodziły na
przedpola grodu. Prowadził ich Ingold, ten sam, który ledwie pięć dni temu, gdy
jeszcze słońce świeciło i ranek darzył nadzieją, przepuścił przez zewnętrzną
Bramę Gandalfa i Pippina.
-
O Rohirrimach ani słychu – powiedział. – Teraz już nie można ich oczekiwać. A
nawet gdyby przybyli, na nic to się już nie zda. Wyprzedziło ich inne wojsko,
które, jak nam mówiono, przeprawiło się przez rzekę koło Kair Andros. Potężna
armia, są w niej pułki orków z godłem Oka, a prócz nich zastępy ludzi nie
znanego dotychczas plemienia. Niewysocy, ale krzepcy i okrutni, brody noszą jak
krasnoludy i uzbrojeni są w ciężkie topory. Przybyli pono z jakiegoś dzikiego
kraju daleko na Wschodzie. Ci panują nad szlakami północnymi, a wielu przeszło
też do Anorien. Rohirrimowie nie mogą przybyć.
Z |
amknięto
Bramę. Przez całą noc strażnicy na murach słyszeli, jak na polach mrowią się
nieprzyjacielskie wojska, paląc zboża i drzewa, nie szczędząc nikogo, żywych
ani umarłych. W ciemnościach trudno było odgadnąć, ilu napastników już
przeprawiło się na ten brzeg Anduiny, lecz rankiem, a raczej w bledszej nieco
pomroce za dnia, przekonano się, że strach nocny niewiele wyolbrzymił groźną
prawdę. Na równinie aż czarno było od maszerujących oddziałów, a jak wzrokiem
sięgnąć otaczało miasto mrowie czarnych lub ciemnoczerwonych namiotów, niby
potworne grzyby, co wyrosły w ciągu jednej nocy na polach.
Pracowici jak mrówki orkowie
krzątali się, kopali w olbrzymim kręgu głębokie rowy, na strzał z łuku odległe
od murów grodu; gdy rowy były gotowe, zapalono w nich ognie, nie wiadomo jaką
sztuką czy diabelskim czarem, bo nie gromadzono ani nie dorzucano drew czy też
innego paliwa. Przez cały dzień nie ustawała robota, a ludzie z Minas Tirith
przyglądali się jej bezsilnie, nie mogąc w niczym przeszkodzić. Kiedy wszystkie
rowy osiągnęły wyznaczoną długość, nadjechały ogromne kryte wozy. Wkrótce nowe
oddziały nieprzyjacielskie zaczęły się spiesznie krzątać ustawiając pod osłoną
okopów wielkie machiny do miotania pocisków. W grodzie nie było machin równie
potężnych, zdolnych sięgnąć pociskiem tak daleko i zahamować złowrogie
przygotowania.
Z początku ludzie śmieli się i nie
bardzo bali się tych dziwnych wynalazków. Główny bowiem mur twierdzy był wysoki
i gruby na podziw, zbudowany jeszcze za dawnych czasów, nim ludzie z Numenoru
zatracili na wygnaniu pierwotne swoje siły i umiejętności. Zewnętrzna ściana,
twarda i czarna jak Wieża Orthanku, mogła się oprzeć stali i płomieniom; żeby
ją rozbić trzeba by wstrząsnąć chyba fundamentem ziemi, na której stała.
-
Nie! – mówili Gondorczycy. – Nawet gdyby Bezimienny we własnej osobie przyszedł
tu, nie wdarłby się przez nasze mury, póki my żyjemy.
Ten i ów jednak odpowiadał:
-
Póki my żyjemy? A czy pożyjemy długo? Nieprzyjaciel rozporządza bronią, która
już niejedną najpotężniejszą twierdzę przywiodła do upadku, odkąd świat
istnieje: głód. Wszystkie drogi odcięte. Rohan nie przyjdzie z odsieczą.
Machiny
nie trwoniły jednak pocisków na niezwyciężoną ścianę. Atakiem na największego
wroga Władcy Mordoru nie kierował przecież prosty zbój ani też dziki ork, lecz
umysł mądry w swej złośliwości. Gdy wśród wielu okrzyków, skrzypienia lin i
bloków ustawiono wreszcie potężne katapulty, zaczęły one zaraz miotać kule
bardzo wysoko, tak że przelatywały tuż nad blankami i spadały z hukiem na
pierwszy krąg grodu; wiele z nich dzięki jakiemuś tajemnemu wynalazkowi wybuchało
ogniem jeszcze przed upadkiem.
Wkrótce niebezpieczeństwo pożarów
zagroziło miastu i wszyscy wolni od innych pilnych obowiązków mieli pełne ręce
roboty, gasząc płomienie wytryskujące wciąż w nowych punktach grodu. Potem
wśród cięższych bomb sypnął się grad pocisków mniej zabójczych, ale bardziej
jeszcze przerażających. Ulice i zaułki za murami usłały dziwne niewielkie kule,
które nie buchały ogniem. Gdy jednak ludzie nadbiegli, by zbadać nowe, nieznane
niebezpieczeństwo, rozległy się jęki i głośny płacz: Nieprzyjaciel ciskał na
miasto głowy poległych w walkach pod Osgiliath, na granicznym murze i na
przedpolach grodu. Straszny to był widok; wiele głów rozrąbanych okrutnie,
zmiażdżonych i bezkształtnych, wiele jednak zachowało rozpoznawalne rysy i twarze
świadczące o przedśmiertnej męce; wszystkie nosiły wypalone złowrogie piętno:
Oko bez powiek. Niejednokrotnie w tych skalanych i zbezczeszczonych szczątkach
poznawano twarze przyjaciół, którzy niedawno jeszcze chodzili dumni i zbrojni
po mieście, uprawiali okoliczne pola albo przyjeżdżali tu w dni świąteczne na
zabawy z zielonych dolin pośród gór.
Ludzie w bezsilnym gniewie wygrażali
pięścią okrutnemu wrogowi, oblegającemu czarnym mrowiem Bramę. Tamci nie
słyszeli przekleństw albo ich nie rozumieli, nie znając języka zachodu,
porozumiewając się wrzaskliwie ochrypłymi głosami jak dzikie zwierzęta lub
drapieżne ptaki żerujące na padlinie. Wkrótce też w Minas Tirith mało kto miał
jeszcze dość odwagi, by pokazać się na murach i wyzywać napastników. Władca Czarnej
Wieży posiadał bowiem broń zwyciężającą szybciej niż głód: strach i rozpacz.
Pojawiły się znów Nazgule, a że Władca Ciemności wzrósł w siły i potęgę, głosy
skrzydlatych potworów, które wyrażały tylko jego wolę i złośliwość, także
nabrzmiały większą jeszcze złością i grozą. Nazgule krążyły wciąż nad miastem
niby sępy w oczekiwaniu uczty z ciał skazanych na śmierć ludzi. Latały poza
zasięgiem wzroku i strzał, stale jednak obecne, a zabójczy ich krzyk rozdzierał
powietrze. Nikt się z nim nie mógł oswoić, każdy następny krzyk przerażał
bardziej jeszcze niż poprzedni. Wreszcie nawet najodważniejsi padali na ziemię,
gdy nad nimi przelatywał niewidoczny morderca, albo też stawali osłupiali
wypuszczając z bezwładnych rąk oręż, a w zamroczonych głowach gasła myśl o
walce, ustępując miejsca myślom o kryjówce, pokornym pełzaniu, o śmierci.
P |
rzez
cały ten ponury dzień Faramir leżał na posłaniu w komnacie Białej Wieży,
majacząc w straszliwej gorączce; ktoś powiedział: „Umiera” – i wkrótce wszędzie
na murach i na ulicach z ust do ust podawano sobie tę wieść: „Umiera”. Ojciec
siedział, wpatrzony w niego bez słowa, nie troszcząc się już o obronę grodu.
Gorszych godzin nie przeżył Pippin nawet w pazurach dzikich Uruk-hai. Obowiązek
nakazywał mu usługiwać władcy, który jak gdyby o nim zapomniał, więc hobbit
stał u drzwi nie oświetlonej komnaty, starając się w miarę swych sił panować
nad strachem. Zdawało mu się, gdy patrzał na Denethora, że w jego oczach władca
starzeje się z każdą chwilą, jakby pękła sprężyna jego dumnej woli i zaćmiła
się jasność surowego umysłu. Zapewne dręczył go żal i wyrzuty sumienia. Hobbit
dostrzegł bowiem łzy spływające po tej tak zawsze zimnej twarzy, i przeraziły
go one bardziej niż poprzednie wybuchy gniewu.
-
Nie płacz, panie – wyszeptał. – Może jeszcze wyzdrowieje. Czy prosiłeś o radę
Gandalfa?
-
Nie próbuj mnie pocieszać imieniem Czarodzieja – odparł Denethor. – Szaleńcza
nadzieja zawiodła. Nieprzyjaciel dostał w swe ręce skarb, władza jego wzrasta;
czyta nawet nasze myśli, a wszystko, co podejmujemy, obraca się na naszą zgubę.
Wysłałem syna bez dobrego słowa, bez błogosławieństwa, naraziłem go
niepotrzebnie; oto leży przede mną, a w jego żyłach płynie trucizna. Nie, nie,
jakiekolwiek będą losy tej wojny, mój ród wygasa, kończy się dynastia namiestników.
Samozwańcy będą odtąd rządzili resztką królewskiego plemienia, kryjącego się
pośród gór, dopóki ostatni Gondorczyk nie zostanie wytropiony.
Coraz
to pod drzwi Wieży przybiegał ktoś, domagając się z krzykiem, by władca wyszedł
i wydał rozkazy.
-
Nie wyjdę – odpowiadał Denethor. – Muszę czuwać przy moim synu. Może przemówi
przed śmiercią. A śmierć jest już blisko. Słuchajcie, kogo chcecie, choćby
Szarego Szaleńca, jakkolwiek jego nadzieja zawiodła. Ja tutaj zostanę.
T |
ak
więc Gandalf objął dowództwo w rozpaczliwej obronie stolicy Gondoru.
Gdziekolwiek się pojawiał, ludziom serca rosły i zapominali o grozie
Skrzydlatych Cieni. Niezmordowanie stary czarodziej przemierzał wciąż drogę z
Cytadeli do Bramy, z północy na południe wzdłuż murów grodu, a z nim razem
książę Dol Amrothu w swej błyszczącej zbroi. On bowiem i jego rycerze wytrwali
w dumnej postawie szczerych potomków Numenoru. Ludzie na jego widok szeptali:
„Prawdę mówią stare legendy, krew elfów płynie w żyłach tego plemienia;
przecież lud Nimrodel długo przemieszkiwał ongi w ich kraju”. I często ktoś
wśród zmroku zaczynał nucić strofki o Nimrodel albo inne pieśni z zamierzchłej
przeszłości Doliny Wielkiej Rzeki.
Ale kiedy ci dwaj odchodzili, cień
znów ogarniał ludzi, serca stygły, męstwo Gondoru rozsypywało się w proch. Tak
z wolna mijał mroczny dzień trwogi i nastawała ciemna noc rozpaczy. Pożary już
nieposkromione szalały w najniższym kręgu grodu, załoga pierwszego muru była w
wielu miejscach odcięta bez możliwości odwrotu. Co prawda niewielu żołnierzy
wytrwało wiernie na tych posterunkach, większość zbiegła za Drugą Bramę.
T |
ymczasem
na zapleczu bitwy przez Rzekę przerzucono zbudowane pospiesznie mosty i w ciągu
całego dnia napływały zza niej nowe nieprzyjacielskie wojska oraz sprzęt
wojenny. Wreszcie około północy rozpoczął się szturm na miasto. Przednie straże
wysunęły się przed zasieki ognia, w których pozostawiono liczne, chytrze
obmyślone przejścia. Żołdacy Mordoru szli naprzód zuchwale, bezładną kupą
zbliżyli się na odległość strzały. Na murach jednak niewielu zostało obrońców,
zdolnych wyrządzić w ich szeregach poważniejsze szkody, chociaż napastnicy w
świetle płomieni stanowili łatwy cel, a Gondor niegdyś szczycił się
mistrzostwem swoich łuczników. Widząc, że duch już w oblężonym grodzie
podupadł, niewidzialny wódz rzucił do walki główne swoje siły. Olbrzymie wieże
oblężnicze zbudowane w Osgiliath toczyły się w ciemnościach ku murom.
Z |
nów
gońcy zakołatali do drzwi Białej Wieży, i to tak natarczywie, że Pippin wpuścił
ich do komnaty. Denethor powoli odwrócił wzrok od twarzy Faramira i w milczeniu
spojrzał na natrętów.
-
Pierwszy krąg miasta płonie – mówili. – Jakie są twoje rozkazy? Jesteś przecież
władcą i Namiestnikiem. Nie wszyscy chcą iść pod komendę Mithrandira. Ludzie
uciekają z murów pozostawiając je bez obrony.
-
Dlaczego? Dlaczego ci głupcy uciekają? – odpowiedział Denethor. – Skoro musimy
spłonąć, czyż nie lepiej spłonąć od razu? Wracajcie w ogień. A ja? Ja zbuduję
sobie własny stos. Wstąpię na stos. Nie będzie grobowców Denethora i Faramira.
Nie chcę grobowców ani długiego snu zabalsamowanej śmierci. My dwaj spłoniemy
jak pogańscy królowie z dawnych czasów, przed pojawieniem się pierwszych
okrętów z zachodu. Zachód ginie. Wracajcie w ogień.
Wysłańcy bez ukłonu i bez odpowiedzi uciekli.
Denethor wstał, wypuścił z uścisku
rozgorączkowaną dłoń Faramira, którą dotychczas wciąż trzymał w swych rękach.
-
On już płonie, już płonie – rzekł ze smutkiem. – Dom jego już się wali. –
Podszedł bliżej do Pippina i spojrzał na niego z góry. – Żegnaj! – powiedział.
– Żegnaj, Peregrinie, synu Paladina. Krótko trwała twoja służba u mnie i już
dobiega końca. Zwalniam cię od tej chwili na tę niewielką resztkę życia, jaka
ci zostaje. Idź umrzeć śmiercią, która wyda ci się najlepsza. Idź, z kim chcesz,
choćby z tym przyjacielem, którego szaleństwo masz przypłacić życiem. Przyślij
mi tutaj pachołków, a sam odejdź. Żegnaj.
_
nie, nie żegnam się z tobą, mój panie – odparł Pippin przyklękając. Lecz nagle
ocknęła się w nim hobbicka czupurność; wyprostował się i spojrzał prosto w oczy
Staremu Władcy. – Odejdę teraz – rzekł – ponieważ chcę koniecznie porozumieć
się z Gandalfem. Nie jest on szaleńcem, a ja nie chcę myśleć o śmierci, póki on
nie straci nadziei na życie. Nie będę się też czuł zwolniony z mego słowa i od
służby, dopóki ty, panie, żyjesz. A jeśli nieprzyjaciele wtargną do tej Wieży,
mam nadzieję, że będę u twego boku i może okażę się godny tej zbroi, którą z
twojej łaski otrzymałem.
-
Zrób, jak ci się podoba, mości niziołku – rzekł Denethor – ale wiedz, że moje
życie jest już złamane. Zawołaj tu sługi.
I z tymi słowy wrócił do wezgłowia
Faramira.
P |
ippin
wybiegł i zawołał sługi pałacowe, sześciu pachołków krzepkich i dorodnych,
którzy mimo to zadrżeli słysząc wezwanie. Denethor wszakże łagodnym tonem
polecił im okryć Faramira ciepłymi derkami i wynieść go wraz z łożem. Spełnili
rozkaz, dźwignęli łoże i wynieśli z komnaty. Stąpali ostrożnie, by pogrążony w
gorączce chory jak najmniej odczuł wstrząsy; za nim zgarbiony i wsparty na
lasce szedł Denethor, na końcu zaś Pippin. Niby orszak pogrzebowy wyszli z
Białej Wieży w ciemną noc, pod nawisłe ciężkie chmury rozświetlane od dołu
czerwonymi migocącymi skrami. Z wolna minęli Najwyższy Dziedziniec, gdzie na
skinienie Denethora przystanęli pod Martwym Drzewem. Z niższych kręgów grodu
dochodził zgiełk wojenny, tu jednak panowała taka cisza, że słychać była smutny
szelest kropel spadających z uschłych gałęzi do czarnego jeziorka. Potem wyszli
za bramę Cytadeli, odprowadzani zdumionym i zrozpaczonym wzrokiem wartownika.
Skręcili na zachód i wreszcie dotarli do drzwi w wewnętrznej ścianie szóstego
muru. Zwano je Fen Hollen i otwierano jedynie podczas pogrzebów; wolno było
tedy przechodzić tylko władcy i ludziom noszącym odznakę służby grobowej,
utrzymującej w porządku Domy Umarłych. Za drzwiami kryła się ścieżka zstępująca
ślimakiem w dół ku wąskiemu skrawkowi łąki, na której w cieniu urwistej ściany
Mindolluiny stały grobowce zmarłych królów oraz królewskich Namiestników.
Odźwierny, siedzący przed małym
domkiem przy drodze, na widok nadchodzących zerwał się wystraszony, z latarnią
wzniesioną w ręku. Na rozkaz władcy otworzył drzwi, które odchyliły się
bezszelestnie. Przeszli przez nie wziąwszy od odźwiernego latarnię. Na stromej
drodze między starymi murami było ciemno, tylko snop światła rzucany przez
rozkołysaną latarnię wydobywał z mroku po obu stronach filarki długich
rzeźbionych balustrad. Schodzili wciąż w dół, a powolne ich kroki rozlegały się
echem w tym kamiennym korytarzu, aż w końcu znaleźli się w Rath Dinen – ulicy
Milczenia – między bielejącymi niewyraźnie kopułami, pustymi pałacami i
posągami z dawna umarłych ludzi. Weszli do Domu Namiestników i tu postawili
łóżko z rannym Faramirem na podłodze.
Rozglądając się z niepokojem wkoło,
Pippin ujrzał dużą sklepioną komnatę, ozdobioną jak gdyby draperiami ogromnych
cieni, które mała latarka rzucała na obite kirem ściany. W mroku rozróżnił
szeregi rzeźbionych marmurowych stołów, a na każdym z nich postać spoczywającą
jakby we śnie, z rękoma skrzyżowanymi na piersi, z głową opartą na kamiennej
poduszce. Lecz jeden wielki stół, najbliższy, był pusty. Tam na rozkaz
Denethora złożono Faramira; ojciec wyciągnął się obok niego, a słudzy nakryli
obu jednym całunem i stanęli chyląc głowy jak żałobnicy nad łożem śmierci.
Denethor ściszonym głosem powiedział:
-
Tu będziemy czekali. Nie przysyłajcie mistrzów balsamowania. Przynieście drzewo
wysuszone dobrze, podłóżcie kłody wokół nas i pod tym stołem, oblejcie wszystko
oliwą. A kiedy dam znak, wrzucicie w stos zapaloną żagiew. Tak wam rozkazuję.
Nic już teraz nie mówcie do mnie. Żegnajcie!
-
Przepraszam, miłościwy panie, ale teraz muszę cię opuścić! – zawołał Pippin,
zawrócił na pięcie i w panice umknął z tego domu śmierci. „Biedny Faramir! –
myślał. – Trzeba co prędzej odnaleźć Gandalfa. Biedny Faramir! Prawdopodobnie
bardziej przydałyby mu się lekarstwa niż łzy. Och, gdzie szukać Gandalfa?
Pewnie tam, gdzie najgoręcej kipi walka. Nie będzie może miał czasu do
stracenia dla umierających albo obłąkanych”.
W drzwiach zagadnął jednego z
pachołków, którego zostawiono tutaj na straży.
-
Twój pan nie wie, co czyni – powiedział. – Zwlekajcie z wykonaniem jego
rozkazów. Nie podpalajcie stosu, dopóki Faramir żyje. Nie róbcie nic,
czekajcie, aż przyjdzie Gandalf.
-
kto rządzi w Minas Tirith? Nasz pan, Denethor, czy ten szary Włóczęga? – odparł
sługa.
-
jak się zdaje, Szary Włóczęga i nikt poza nim – odpowiedział Pippin i puścił
się ile sił w nogach z powrotem krętą drogą pod górę, minął zdumionego
odźwiernego, wypadł za wrota i pędził dalej, dalej, aż znalazł się wreszcie w
pobliżu bramy twierdzy. Wartownik krzyknął na niego i Pippin poznał głos
Beregonda.
-
Dokąd tak pędzisz, mości Peregrinie?
-
Szukam Mithrandira! – odkrzyknął Pippin.
-
Zapewne władca wysłał cię w pilnych sprawach i nie chciałbym ci w wykonaniu
jego zleceń przeszkadzać – rzekł Beregond – lecz jeśli możesz, powiedz mi
pokrótce, co się właściwie dzieje? Dokąd udał się Namiestnik? Dopiero co
objąłem wartę, ale słyszałem, że poszedł ku Zamkniętej Furcie, a słudzy nieśli przed
nim Faramira.
-
Tak – odparł Pippin. – Poszedł na ulicę Milczenia.
Beregond zwiesił głowę na piersi, by
ukryć łzy.
-
Mówili ludzie, że umiera – westchnął. – A więc naprawdę umarł!
-
Nie! – zaprzeczył Pippin. – Jeszcze nie! I myślę, że nawet teraz można by go od
śmierci ocalić. Ale władca grodu poddał się, Beregondzie, zanim wróg zdobył
jego gród. Popadł w niebezpieczny obłęd. – Szybko opowiedział Beregondowi o
dziwnych słowach i postępkach Denethora. – Muszę natychmiast odnaleźć Gandalfa
– zakończył.
-
W takim razie musisz iść w najgorętszy wir bitwy.
-
Wiem. Denethor zwolnił mnie ze służby. Tymczasem, Beregondzie, błagam cię, zrób
co w twojej mocy, żeby nie dopuścić do spełnienia tych okropności.
-
Władca nie pozwala tym, którzy noszą barwy czarne i srebrne, opuszczać
posterunków pod żadnym pozorem, chyba jego osobisty rozkaz.
-
A więc wybieraj między wiernością rozkazom a życiem Faramira – powiedział
Pippin. – A poza tym jestem przekonany, że w tej chwili nie mamy już do
czynienia z władcą, lecz z obłąkanym starcem. Ale na mnie czas. Wrócę, gdy będę
mógł.
Pobiegł
w dół w stronę zewnętrznych kręgów miasta. Spotykał ludzi uciekających z
płonących dzielnic, a niektórzy na widok jego barw odwracali się krzycząc
obelgi, lecz hobbit nie zważał na nic. Wreszcie minął Drugą Bramę, za którą
spomiędzy murów wszędzie buchały płomienie. Mimo to panowała niesamowita cisza.
Nie dochodził tu zgiełk bitwy ani krzyki walczących, ani szczęk broni. Nagle
rozległ się okropny wrzask, ziemia zadrżała od potężnego wstrząsu, dał się
słyszeć głęboki, grzmiący łoskot. Przezwyciężając strach, który go ogarnął i
niemal rzucił dygocącego ze zgrozy na kolana, Pippin wypadł zza zakrętu na duży
otwarty plac tuż za Bramą grodu. Stanął jak wryty. Odnalazł Gandalfa, lecz
cofnął się skulony w cień muru.
O |
d
późnego wieczora nieprzerwanie trwał szturm na miasto. Grzmiały werble. Od
północy i od południa Nieprzyjaciel rzucał coraz to nowe pułki do walki pod
mury. Olbrzymie bestie Haradu, mumakile, niby ruchome domy w czerwonym blasku
migotliwych płomieni przesuwały się pomiędzy wieżami oblężniczymi i miotającymi
ogień machinami. Wódz Mordoru nie dbał o to, jak walczą jego podwładni i ilu
ich zginie. Wysłał ich do boju tylko po to, by wypróbować siły obrońców i
rozproszyć je na całej długości murów. Główne natarcie przygotowywał na Bramę
grodu. Była potężna, wykuta ze stali i żelaza, broniona przez wieże i bastiony
z niewzruszonego kamienia, lecz stanowiła klucz, najsłabszy punkt w
nieprzeniknionym kręgu murów.
Werble odezwały się głośniej. Płomienie
wystrzeliły w górę. Ciężkie machiny ruszyły przez pole; między nimi ogromy
taran, niby pień olbrzymiego drzewa długi na sto stóp, kołysał się na
łańcuchach. Od dawna wykuwano go pracowicie z żelaza w posępnych kuźniach
Mordoru; potworna głowica odlana była z czarnej stali na kształt wilczego łba
szczerzącego zęby, a na niej wypisane były złowieszcze runiczne zaklęcia. Zwano
ten taran Grond, na pamiątkę legendarnego Młota pradawnych podziemnych krajów.
Ciągnęły go olbrzymie mumakile, otaczały go tłumy orków, a na końcu szli trolle
z gór, siłacze, którzy umieli się nim posługiwać.
Młot pełznął naprzód. Ogień go się
nie imał. Ogromne bestie ciągnące taran wpadały niekiedy w szał i tratowały
stłoczonych wokół orków szerząc wśród nich śmierć, lecz nikt się tym nie
wzruszał; odsuwano tylko z drogi trupy i zaraz miejsce pomordowanych zajmowali
nowi żołdacy.
Młot pełznął naprzód. Werble dudniły
dzikim rytmem. Nad zwałami trupów zjawiła się straszliwa postać: wysoki
jeździec z twarzą ukrytą w kapturze, spowity czarnym płaszczem. Z wolna,
miażdżąc pod kopytami wierzchowca ciała poległych, zbliżał się nie zważając na
niebezpieczeństwo strzał. Zatrzymał konia i podniósł długi, blady miecz. Strach
poraził wszystkich, zarówno napastników, jak obrońców; ludziom na murach ręce
zwisły bezwładnie, ani jedna strzała nie śmignęła w powietrzu. Na chwilę
zaległa głucha cisza.
Werble wciąż grały. Z potężnym
rozmachem ręce olbrzymów pchnęły naprzód żelazny Młot. Dosięgnął Bramy.
Zakołysał się, uderzył. Głęboki huk przetoczył się nad miastem jak grzmot w
chmurach. Ale żelazne drzwi i stalowe filary wytrzymały cios. Wtedy Czarny Wódz
stanął w strzemionach i straszliwym głosem krzyknął w jakimś zapomnianym języku
słowa władcze i groźne, zaklęcie burzące serca i kamienie.
Trzykroć powtarzał okrzyk. Trzykroć
wielki taran uderzał w Bramę. I nagle za trzecim ciosem Brama Gondoru pękła.
Jakby ją rozpruło niewidzialne zaczarowane ostrze, w oślepiających iskrach
błyskawicy rozpadła się w bezładny stos żelastwa.
W |
jechał
do grodu Wódz Nazgulów. Olbrzymią czarną sylwetką na tle łuny pożarów górował
nad wszystkim, urastał do symbolu grozy i rozpaczy. Pod sklepieniem murów,
których nigdy jeszcze nie przekroczył Nieprzyjaciel, wjechał do grodu Wódz
Nazgulów, a kto żyw, umknął albo padł na twarz.
Z jednym wyjątkiem. Na pustym placu
za Bramą czekał Gandalf na swoim Gryfie; spośród wolnych koni na całej ziemi
tylko Gryf nie ugiął się przed strachem, niewzruszony, spokojny, jak kamienny
posąg rumaka z Rath Dinen.
-
Nie wejdziesz! – powiedział Gandalf, a czarny olbrzymi cień zatrzymał się w
miejscu. – Wracaj do swojej otchłani. Wracaj tam! Rozwiej się w nicość, która
czeka ciebie i twojego pana. Precz stąd!
Czarny
Jeździec zrzucił kaptur i oto ukazała się królewska korona; nie było jednak pod
nią widzialnej głowy. Między koroną a ramionami, okrytymi szerokim czarnym
płaszczem, świeciły czerwone płomienie. Z niewidzialnych ust dobył się śmiech
mrożący krew w żyłach.
-
Stary głupcze! – wyrzekł upiór. – Stary głupcze! Dziś wybiła moja godzina. Czy
nie poznajesz śmierci, kiedy patrzysz w jej oblicze? Daremne są twoje zaklęcia.
Umrzesz w tej chwili.
Podniósł
swój długi miecz, płomienie przebiegły po klindze. Gandalf nie drgnął. W tym
samym momencie gdzieś daleko, na którymś podwórku wiejskim zapiał kogut.
Przenikliwie, donośnie, ptak nie wiedzący nic o czarach pozdrawiał nowy dzień,
który wysoko ponad mrokami śmierci wstawał wraz ze świtem na niebie. Jak gdyby
w odpowiedzi z daleka odezwały się inne głosy: granie rogów. Echo rozniosło ich
muzykę po ciemnych zboczach Mindolluiny. Sławne rycerskie rogi północy grały
pobudkę do boju. Rohan wreszcie przybył z odsieczą.
Rozdział 5
Droga Rohirrimów
W |
ciemnościach, leżąc na ziemi i okryty derką,
Merry nic nie widział, ale chociaż noc była parna i bezwietrzna, wszędzie
dokoła niewidoczne drzewa wzdychały z cicha. Merry podniósł głowę. Wciąż
słyszał ten sam dźwięk, jak gdyby nikłe dudnienie bębnów dochodzące z
zalesionych podgórzy i stoków górskich. Dudnienie to milkło nagle, to odzywało
się znowu w innym miejscu, raz bliżej, raz dalej. Hobbit zadał sobie pytanie,
czy wartownicy również słyszą te dziwne odgłosy.
Nie widział ich, ale wiedział, że
wszędzie wokół obozują Rohirrimowie. Czuł w ciemności zapach koni, słyszał, jak
przestępują z nogi na nogę albo uderzają kopytem o miękką iglastą ściółkę.
Jeźdźcy rozbili biwak w sosnowym borze pod wzgórzem ognistych wici zwanym
Eilenach, wystrzelającym nad długim grzbietem lasu Druadan, który opodal
gościńca ciągnął się do wschodniego Anorien.
Mimo zmęczenia Merry nie mógł spać.
Wędrował na końskim grzbiecie od czterech dni, a pogłębiający się mrok
przytłaczał go coraz bardziej. Hobbit zaczął już nawet dziwić się sam sobie,
dlaczego tak się upierał, żeby wziąć udział w tej wyprawie, skoro wszystko,
nawet królewski rozkaz, upoważniało go do pozostania w Edoras. Zastanawiał się,
czy stary król wie o jego nieposłuszeństwie i czy bardzo się gniewa. Może wcale
nie? Wydawało się, że istnieje jakieś ciche porozumienie między Dernhelmem a
dowódcą eoredu, Elfhelmem, który, podobnie jak wszyscy inni Rohirrimowie, jak
gdyby nie widział i nie słyszał hobbita. Traktowali go, jakby był dodatkowym
workiem przytroczonym do siodła Dernhelma. W Dernhelmie nie znalazł Merry
pocieszyciela, bo młody jeździec okazał się bardzo małomówny. Hobbit czuł się
mały, nikomu niepotrzebny i osamotniony. W powietrzu wisiał niepokój, dokoła
czaiło się bliskie już niebezpieczeństwo. Niespełna dzień marszu dzielił teraz
Rohirrimów od zewnętrznych murów Minas Tirith, opasujących szeroki krąg
podgrodzia. Wysłano naprzód zwiadowców. Niektórzy w ogóle nie wrócili, inni
przynieśli wieści, że dalsza droga jest odcięta. O trzy mile na zachód od Amon
Din rozbiła po obu jej stronach obóz nieprzyjacielska armia, silne patrole
zapuszczają się wzdłuż drogi w głąb kraju, dochodząc na odległość nie większą
niż trzy staje pod biwak Rohanu. Po górach i lasach okolicznych grasują
orkowie. Król i Eomer naradzali się do późna w noc.
Merry tęsknił za towarzyszem, z
którym by mógł pogadać, i wiele myślał o Pippinie. Ale te myśli jeszcze
potęgowały jego niepokój. Biedny Pippin, zamknięty w wielkim kamiennym mieście,
samotny i przerażony. Merry żałował, że nie jest dużym jeźdźcem, jak Eomer, bo
wówczas zadąłby w róg, dałby przyjacielowi jakiś sygnał i galopem pomknąłby na
jego ratunek. Usiał nasłuchując głosu bębnów, które teraz dudniły gdzieś
bliżej. W tej samej chwili tuż obok niego odezwały się przyciszone głosy
ludzkie i zamajaczyła na pół osłonięta latarka posuwająca się wśród drzew.
Obozujący w pobliżu ludzie zaczęli krzątać się niepewnie po ciemku. Jakaś
wysoka postać wychynęła z mroku, potknęła się o leżącego hobbita, mruknęła coś
o przeklętych korzeniach, o które człowiek nogi może połamać. Merry poznał głos
Elfhelma, dowódcy szwadronu, z którym wędrował.
-
Nie jestem korzeniem, poruczniku, ani workiem – powiedział – tylko
posiniaczonym hobbitem. Należy mi się dla zadośćuczynienia przynajmniej
informacja, co się właściwie święci.
-
Nikt tego dokładnie nie wie w tych diabelskich ciemnościach – odparł oficer. –
Dostałem jednak rozkaz, abyśmy byli w pogotowiu, bo w każdej chwili można się
spodziewać wymarszu.
-
Czy nieprzyjaciel się zbliża? – spytał zaalarmowany Merry. – Co to za bębny tak
grają? Już myślałem, że mnie słuch łudzi, bo nikt prócz mnie na to bębnienie
nie zwraca uwagi.
-
Nie, nie – uspokoił go Elfhelm. – Nieprzyjaciel jest na drodze, nie wśród gór.
Słyszysz bębny Wosów, Dzikich Leśnych Ludzi, oni w ten sposób porozumiewają się
między sobą na odległość. Podobno zamieszkują jeszcze lasy Druadan. To już
tylko szczątek prastarego plemienia, niewielu ich jest i żyją w ukryciu, dzicy
i czujni – jak leśne zwierzęta. Nie biorą udziału w wojnach przeciw Gondorowi
lub Marchii. Teraz zaniepokoiły ich ciemności i nadejście w te strony band
orków; boją się powrotu Czarnych Lat, który wydaje się dość prawdopodobny.
Dziękujmy losowi, że nie na nas polują, mają bowiem zatrute strzały, a jak
chodzą słuchy, myśliwcy z nich są niezrównani. Ale ofiarowali swoje usługi
Theodenowi. Właśnie w tej chwili ich przywódcę prowadzą na rozmowę z królem. O,
tam idą ze światłami. Tyle wiem, nic ponadto. Zbierz się do kupy, mości worku.
Teraz muszę się zająć wypełnieniem królewskich rozkazów.
Elfhelm zniknął w ciemności. Merry
niezbyt był podniesiony na duchu opowiadaniem o zatrutych strzałach i Dzikich Ludziach,
lecz niezależnie od tego nękał go szczególny niepokój. Oczekiwanie przewlekało
się nieznośnie. Hobbit niecierpliwił się, bardzo chciał wreszcie wiedzieć, co
najbliższa przyszłość mu gotuje. Wstał i markotnie powlókł się za światełkiem
ostatniej latarki, zanim zniknęła pośród drzew.
W |
yszedł
na polanę, gdzie pod wielkim drzewem ustawiono mały namiot króla. Z konara
zwisała duża, nakryta od góry latarnia, rzucając na trawę krąg bladego światła.
Tam siedział Theoden z Eomerem, przed nim zaś na ziemi przycupnął dziwaczny,
krępy człowiek, obrośnięty jak stary głaz, z rzadką brodą zjeżoną niby suchy
mech na masywnej szczęce. Nogi miał krótkie, ramiona grube, mięsiste i toporne,
odziany zaś był jedynie w spódniczkę z traw okrywającą biodra. Merry miał wrażenie,
że go już gdzieś w życiu widział, i nagle przypomniał sobie figurki Pukelów w
Dunharrow. Oto miał teraz przed oczyma jakby ożywiony tamten posążek lub może
istotę w prostej linii pochodzącą od tych, które posłużyły za wzór rzeźbiarzowi
w zamierzchłej przeszłości. Gdy Merry przemykał bliżej, panowało właśnie
milczenie, po chwili jednak Dziki Leśny Człowiek przemówił, jakby odpowiadając
na zadane pytanie. Głos miał gruby i gardłowy, lecz ku zdumieniu hobbita
posługiwał się Wspólną Mową, jakkolwiek trochę zająkliwie i mieszając od czasu
do czasu jakieś barbarzyńskie wyrazy.
-
Nie, ojcze jeźdźców – mówił. – Nie prowadzimy wojny. Polujemy tylko. Zabijamy w
lesie gorguny, nienawidzimy orków. Wy także nienawidzicie gorgunów. Pomagamy,
jak możemy. Dzicy Ludzie mają bystre oczy, czujne uszy; znają wszystkie
ścieżki. Dzicy Ludzie byli tu wcześniej niż kamienne domy, zanim Duzi Ludzie
przypłynęli zza Wielkiej Wody.
-
Nam trzeba pomocy w bitwie – odparł Eomer. – Jaką może nam dać twój lud?
-
Możemy dostarczać wieści – powiedział Dziki Człowiek. – Wypatrujemy ze szczytów
gór. Wspinamy się wysoko i spoglądamy w doliny. Kamienne miasto jest otoczone.
Dokoła niego ogień, a teraz widać już także płomienie w samym mieście. Chcecie
tam dojechać? Musicie się spieszyć. Ale gorguny i ludzie stamtąd – machnął
krótkim, sękatym ramieniem w stronę wschodu – obsadzili gościniec. Jest ich
dużo, więcej niż waszych jeźdźców.
-
Skąd to wiesz? – zapytał Eomer.
Ani
płaska twarz starca, ani jego ciemne oczy nie zmieniły wyrazu, lecz w głosie
zabrzmiała uraza:
-
Dzicy Ludzie są dzicy i wolni, ale nie są dziećmi – odparł. – Ja wśród nich
jestem wielkim naczelnikiem, nazywają mnie Ghan-buri-Ghan. Umiem liczyć różne
rzeczy: gwiazdy na niebie, liście na drzewach i ludzi w ciemności. Was jest dziesięć
i pięć razy po dwadzieścia dwudziestek. Tamtych dużo więcej. Wielka bitwa. Kto
wygra? A wokół murów kamiennego miasta zebrało się też dużo wojska.
-
Niestety, mądrze mówi ten człowiek – powiedział Theoden. – Zwiadowcy donieśli,
że Nieprzyjaciel zrobił wykopy i palisady w poprzek drogi. Nie będziemy mogli
zaskoczyć przeciwników i zgnieść impetem natarcia.
-
Mimo to trzeba się spieszyć – rzekł Eomer. – Mundburg płonie.
-
Pozwólcie, żeby Ghan-buri-Ghan dokończył – odezwał się Dziki Człowiek. – On zna
niejedną drogę. Poprowadzi was na taką, na której nie ma wilczych dołów, po
której nie chodzą gorguny, a tylko Dzicy Ludzie i zwierzęta. Za czasów, gdy
ludzie z kamiennych domów byli silniejsi, pobudowali dużo różnych ścieżek.
Ćwiartowali skały tak, jak myśliwy ubitego zwierza. Dzicy Ludzie myślą, że się
żywili kamieniami. Jeździli przez Druadan do Rimmonu wielkimi wozami. Teraz już
nie jeżdżą. Zapomnieli o tej drodze, ale Dzicy Ludzie pamiętają o niej. Biegnie
ona nad górą i za górą w trawie, pośród drzew, za Rimmonem w dół ku Din i
zawraca znów do Szlaku Jeźdźców. Dzicy Ludzie pokażą wam tę drogę. Pozabijacie
gorguny, rozpędzicie te brzydkie ciemności jasnymi mieczami, a Dzicy Ludzie
będą mogli znowu spać spokojnie w dzikim lesie.
Eomer
wymienił z królem kilka zdań w języku Rohanu. Wreszcie Theoden zwrócił się do
Dzikiego Człowieka.
-
Przyjmujemy twoją propozycję – powiedział. – Wprawdzie zostawimy w ten sposób
za swoimi plecami poważne siły nieprzyjacielskie, ale to już nie ma znaczenia.
Jeśli Kamienne Miasto upadnie, i tak nie będzie dla nas odwrotu. Jeśli zaś
ocaleje, bandy orków znajdą się w potrzasku. Okaż się wiernym,
Ghan-buri-Ghanie, a przyrzekam ci moją sowitą nagrodę i przyjaźń Marchii na
wieki.
-
Umarli nie mogą być przyjaciółmi żywych ani obdarzać ich podarkami – odrzekł
Dziki Człowiek. – Lecz jeśli będziesz żywy po przeminięciu ciemności, zostaw
Dzikich Ludzi w spokoju w lasach i nie poluj na nich jak na zwierzynę.
Ghan-buri-Ghan nie zwabi cię w pułapkę. Sam pójdzie razem z Ojcem Jeźdźców, a
gdyby prowadził źle, możesz go zabić.
-
A więc umowa zawarta! – powiedział Theoden.
-
Ile trzeba czasu, żeby wyminąć nieprzyjaciół i powrócić na szlak? – spytał
Eomer. – Będziemy musieli jechać stępa, skoro będziesz szedł przed nami. A
droga z pewnością jest wąska.
-
Dzicy Ludzie chodzą szybko. Droga w Dolinie Kamiennych Wozów jest dość szeroka,
by mogło nią jechać czterech konnych obok siebie – odparł Ghan i wskazał w
stronę południa. – Ale na początku i na końcu bardzo wąska. Dzicy Ludzie, jeśli
stąd wyjdą o świcie, są w Din o południu.
-
Można więc spodziewać się, że czoło pochodu dojdzie w siedem godzin – rzekł
Eomer. – Dla całego wojska trzeba jednak liczyć około dziesięciu godzin. Mogą
też być jakieś nieprzewidziane przeszkody, a że kolumna będzie bardzo rozciągnięta,
musimy mieć sporo czasu na sformowanie szyku, gdy wyjdziemy z gór. Która jest
teraz godzina?
-
Któż to zgadnie? – powiedział Theoden. – Teraz noc trwa całą dobę.
-
Jest ciemno, ale już nie noc – stwierdził Ghan. – Kiedy słońce wschodzi,
czujemy je, chociaż się ukrywa. Już się wznosi nad Wschodnie Góry. Wysoko na
niebie dzień się właśnie zaczyna.
-
Skoro tak, trzeba ruszać nie zwlekając – rzekł Eomer. – Wątpię jednak, czy
nawet przy największym pośpiechu zdążymy jeszcze dziś przyjść Gondorowi z pomocą.
M |
erry
nie czekał dłużej, wymknął się i zaczął przygotowywać do wymarszu. A więc
kończył się ostatni popas przed bitwą. Hobbit nie miał nadziei, by wielu z nich
ją przeżyło, lecz myśl o Pippinie i o płonącym grodzie Minas Tirith tak go
pochłaniała, że zapomniał o własnym strachu.
Wszystko
tego dnia poszło gładko, nie widzieli też ani nie słyszeli nieprzyjaciół
czyhających w zasadzce na drodze. Dzicy Ludzie rozstawili dla osłony
doświadczonych myśliwców wzdłuż szlaku, którym miał ciągnąć oddział, aby żaden
ork ani też inny szpieg nie zauważył ruchu w górach. Mrok gęstniał w miarę, jak
przybliżał się do oblężonego miasta, jeźdźcy sunęli długą kolumną niby cienie
ludzi i koni. Na czele każdego szwadronu szedł przewodnik, Leśny Człowiek, a
stary Ghan trzymał się u boku króla. Z początku posuwali się wolniej, niż
przewidywali, bo jeźdźcy musieli zsiąść z koni i prowadzić je za uzdy
wyszukując przejść w gęstwinie na stoku wznoszącym się nad miejscem biwaku i
potem schodząc w dół, ku ukrytej Dolinie Kamiennych Wozów. Późnym popołudniem
czoło pochodu dotarło do szarych zarośli za wschodnim zboczem Amon Din,
maskującym szeroką wyrwę w łańcuchu gór, które ciągnęły się z zachodu na wschód
od Nardol do Din. Przez tę wyrwę zapomniana stara droga kołowa zbiegała ku niżej
położonemu głównemu szlakowi dla konnych, łączącemu gród z prowincją Anorien;
od wielu pokoleń ludzkich miejsce to było zaniedbane, wyrosły więc gęsto
drzewa, potworzyły się zapadliska i wyboje, liście niezliczonych jesieni usłały
grubą warstwą ziemię. Lecz właśnie ta gęstwina dawała jeźdźcom ostatnią szansę
ukrycia się przed wystąpieniem do otwartej walki, dalej bowiem ciągnął się
szlak konny i rozpościerała się równina Anduiny, a od wschodu i południa
wznosiły się nagie skaliste stoki, gdyż tu góry skupiały się i piętrzyły
bastion za bastionem ku rozłożystym ramionom i potężnemu masywowi Mindolluiny.
Czoło
pochodu zatrzymało się czekając, by wszystkie szwadrony nadeszły z głębi doliny
i rozstawiły w porządku pod szarymi drzewami. Król wezwał dowódców na odprawę.
Eomer rozesłał zwiadowców, żeby przepatrzyli szlak, ale stary Ghan kręcił na to
głową.
- Nie ma po co wysyłać
jeźdźców – rzekł. – Dzicy Ludzie już wypatrzyli wszystko, co można dostrzec w
tej ciemności. Przyjdą tu wkrótce, żeby zdać mi sprawę.
Dowódcy zebrali się wokół
króla, a w tym samym momencie spośród drzew wychynęło ostrożnie kilka stworów,
tak podobnych do Ghana, że Merry’emu trudno je było od niego odróżnić.
Zaszeptali coś do swego naczelnika w dziwnym, chrapliwym języku. Ghan zwrócił się
do króla:
- Dzicy Ludzie mówią wiele
różnych rzeczy – powiedział. – Po pierwsze: bądźcie ostrożni! O niespełna
godzinę marszu stąd w obozowisku za Dinem jest jeszcze dużo nieprzyjacielskich
żołnierzy. – Wskazał w kierunku czarnego szczytu. – Ale nie ma nikogo pomiędzy
nami a nowymi murami Kamiennych Ludzi; tam jest wielki ruch. Mury są obalone.
Gorguny zabijają je za pomocą podziemnych piorunów i drągów z czarnego żelaza.
Na nic nie zważają, nie oglądają się za siebie. Myślą, że ich przyjaciele
dobrze pilnują wszystkich dróg!
To mówiąc stary Ghan
wydawał z gardła dziwne bulgocące głosy, zapewne oznaczające śmiech.
- Dobra nowina! – zawołał
Eomer. – Mimo mroków znowu nam świta nadzieja. Podstępy wroga na przekór jego
zamiarom wyjdą nam na pożytek. Nawet te przeklęte ciemności posłużyły nam za
osłonę. A burząc w niszczycielskim zapale mury Gondoru orkowie usunęli
przeszkodę, której się najbardziej obawiałem. Mogliby nas długo przetrzymać za
zewnętrznymi murami. Teraz przedostaniemy się przez nie bez trudu... jeśli
zdołamy się do nich przebić.
- Raz jeszcze dziękuje ci,
Ghan-buri-Ghanie, dzielny człowieku z lasów – rzekł Theoden – za dobre wieści i
przewodnictwo.
- Zabijcie gorgunów!
Zabijcie orków! Niczym innym nie ucieszycie Dzikich Ludzi – odparł Ghan. – Rozpędźcie
złą pogodę i ciemności jasnymi mieczami!
- Po to właśnie przybyliśmy tutaj z daleka - powiedział
król - i spróbujemy tego dokonać. Czy nam się uda, jutro dopiero pokaże.
Ghan-buri-Ghan skulił się i swoim twardym czołem dotknął
ziemi na znak pożegnania. Potem wstał i już miał ochotę się oddalić, gdy nagle
zatrzymał się i podniósł głowę jak leśne zwierzę węsząc ze zdziwieniem jakiś
osobliwy zapach. Oczy mu rozbłysły.
- Wiatr się zmienia! - krzyknął. Z tymi słowy Ghan i
jego współplemieńcy zniknęli w okamgnieniu w cieniu drzew i żaden z jeźdźców
Rohanu w życiu już ich nie spotkał. Wkrótce potem daleko na wschodzie znowu
odezwało się nikłe dudnienie bębnów. Lecz w niczyjej głowie nie powstała myśl,
że Dzicy Ludzie mogliby okazać się zdrajcami, chociaż tak dziwaczni i brzydcy z
pozoru.
- teraz już nie potrzeba nam przewodników - rzekł Elfhelm -
są bowiem między nami jeźdźcy, którzy nieraz za dni pokoju odbywali drogę do
Mundburga. Na przykład ja sam. Gdy znajdziemy się na szlaku w miejscu, gdzie
skręca on ku południowi, będziemy mieli jeszcze siedem staj do zewnętrznych
murów podgrodzia. Po obu stronach drogi ciągną się bujne łąki. Na tym odcinku
konni posłańcy Gondoru osiągają zwykle najlepsze tempo. My też możemy tam
puścić się galopem nie czyniąc hałasu.
- Wówczas będziemy musieli najbardziej wystrzegać się
zasadzek i być w pełni sił - powiedział Eomer. - Moim zdaniem powinniśmy tutaj
odpocząć i ruszyć nocą obliczając tak, by rozpocząć bój na polach pod grodem z
pierwszym brzaskiem dnia, chociaż zapewne niewiele on da nam światła, lub też w
każdej chwili na znak dany przez króla.
Król przychylił się do tej rady i dowódcy się rozeszli.
Po chwili jednak Elfhelm wrócił.
- Zwiadowcy nic godnego uwagi nie spostrzegli poza
granicą szarego lasu - oznajmił królowi - prócz dwóch trupów ludzkich i dwóch
końskich.
- jak to sobie tłumaczyć? - spytał Eomer.
- Zabici to dwaj gońcy Gondoru, jednym z nich był
zapewne Hirgon. Tak przypuszczam, bo w ręku ściskał jeszcze Czerwoną Strzałę,
ale głowę odrąbali mu zbóje. Można też wnosić z różnych oznak, że gońcy polegli
uciekając na zachód. Myślę, że wracając po spełnieniu poselstwa zastali
nieprzyjaciół już na zewnętrznym murze lub tez nań właśnie nacierających;
musiało to się dziać wieczorem dwa dni temu, jeśli użyli rozstawnych koni, jak
to mają w zwyczaju. Niemożliwe, żeby dotarli do grodu i zawrócili stamtąd.
- A więc Denethor nie doczekał się wiadomości, że Rohan
rusza mu z odsieczą - rzekł Theoden - i nie może pokrzepiać się nadzieją na
pomoc z naszej strony.
- Dwakroć daje, kto w porę daje - powiedział Eomer - ale
też lepiej późno niż nigdy. Kto wie, czy tym razem stare przysłowie nie okaże
się bardziej niż kiedykolwiek prawdziwe.
B |
yła noc. Jeźdźcy Rohanu mknęli bezszelestnie w trawie po
obu stronach drogi. Właśnie tu szlak, okrążając wysunięte podnóże Mindolluiny,
skręcał na południe. W oddali, na wprost przed nimi, czerwona łuna świeciła pod
czarnym niebem, a na jej tle rysowały się ciemne zbocza ogromnej góry. Zbliżali
się do zewnętrznych murów opasujących Pelennor, ale dzień jeszcze nie świtał.
Król
jechał w czołowym oddziale, otoczony przez straż przyboczną. Następnie ciągnął
eored Elfhelma; Merry zauważył, że Dernhelm opuścił swoje miejsce w szeregach i
pod osłoną ciemności wysuwa się stale ku przodowi, aż wreszcie wmieszał się
pomiędzy straż królewskiego pocztu. W pewnej chwili czoło pochodu zatrzymało
się nagle. Merry usłyszał prowadzoną ściszonym głosem rozmowę. To wysłani naprzód zwiadowcy, którzy dotarli
niemal pod same mury, powrócili z wiadomościami. Zdawali sprawę królowi.
- Widać wielkie pożary - mówił jeden. - Miasto całe
zdaje się objęte płomieniami, a pola wokół roją się od nieprzyjacielskich
wojsk. Wszystkie siły, jak można przypuszczać, ściągnęli do oblężenia. Przy
zewnętrznych murach zostało niewielu żołnierzy, a ci, zajęci burzeniem, na nic
poza tym nie zważają.
- Pamiętasz, miłościwy panie, słowa Dzikiego Człowieka?
- zapytał drugi goniec. - Ja w czasach pokojowych mieszkam na otwartej wyżynie,
nazywam się Widfara i umiem z powietrza łowić wiadomości. Wiatr się zmienia.
Tchnienie ciągnie od południa, jest w nim zapach Morza, nikły, ale nieomylny.
Ranek przyniesie zmiany. Ponad dymami zobaczymy świt, gdy przejdziemy za mury.
- Jeśli to prawda, bądź błogosławiony za taką nowinę do
końca swoich dni, Widfaro! - odparł król. Odwrócił się do skupionych najbliżej
ludzi z przybocznej straży i przemówił tak donośnie, że usłyszało go wielu
jeźdźców z pierwszego eoredu: - Teraz bije nasza godzina, jeźdźcy Marchii,
synowie Eorla! Przed wami Nieprzyjaciel, za wami daleko wasze rodzinne domy.
Pamiętajcie, że chociaż walczyć będziecie na obcym polu, sława, którą się
okryjecie, do was będzie należała na wieki. Złożyliście przysięgę, dzisiaj ją
wypełnimy wszyscy, wierni swemu władcy, krajowi i sojuszowi przyjaźni.
Jeźdźcy uderzyli włóczniami o tarcze.
- Eomerze, synu mój! Ty poprowadzisz pierwszy eored -
rzekł Theoden - który uderzy pod królewskim sztandarem pośrodku; Elfhelm zaraz
po przebyciu muru powiedzie swoich na prawe skrzydło. Grimbold na lewe.
Następne eoredy pójdą śladem trzech pierwszych, jak im się uda. Nacierajcie
wszędzie, gdzie skupia się Nieprzyjaciel. Ściślejszych planów teraz nie
będziemy robić, nie wiedząc, co dzieje się na polach Pelennoru. Naprzód i nie
lękajcie się ciemności.
O |
ddział czołowy ruszył, jak mógł najspieszniej, było
bowiem wciąż bardzo ciemno, mimo przepowiedni Widfary. Merry siedział na koniu
za Dernhelmem, jedną ręką trzymając się mocno siodła, drugą usiłując rozluźnić
miecz w pochwie. Gorzko w tej chwili odczuwał prawdę królewskich słów: "W
takiej bitwie, cóż byś zdziałał, Meriadoku?" "Tylko tyle - myślał
zrozpaczony hobbit - że przeszkadzam jeźdźcowi, a w najlepszym razie mogę mieć
nadzieję, że utrzymam się na koniu i nie dam się stratować na miazgę pod
kopytami w galopie".
N |
ie więcej niż staja dzieliła ich od linii, na której
dawniej ciągnęły się zewnętrzne mury. Toteż osiągnęli je prędko, aż za prędko
jak na życzenie Meriadoka. Buchnął dziki wrzask, tu i ówdzie wywiązała się
potyczka, ale trwało to wszystko bardzo krótko. Garstkę orków, zaprzątniętych
swoją niszczycielską robotą i zaskoczonych znienacka, rozniesiono i wybito
niemal błyskawicznie. Nad gruzami północnej bramy murów Pelennoru król
zatrzymał się przez chwilę. Pierwszy eored osłonił go od tyłu i otoczył z dwóch
stron. Dernhelm nie dostępował króla, chociaż oddział Elfhelma skręcił w prawo.
Jeźdźcy pod wodzą Grimbolda zawrócili w lewo i przeszli przez szeroki wyłom
otwarty nieco dalej na wschód.
Merry
wyjrzał spoza pleców Dernhelma. Daleko, o jakieś dziesięć mil stąd, widać było
ogromny pożar, lecz między nim a królewskim wojskiem płonęły wszędzie linie
ognia wygięte w kształt półksiężyca, a najbliższa znajdowała się nie dalej niż
o staję. Hobbit niewiele poza tym mógł dostrzec na ciemnej równinie i jak dotąd
nie widział nadziei poranka ani też nie czuł powiewu wiatru, z tej czy innej
strony.
W ciszy
jeźdźcy Rohanu wtargnęli na pola Gondoru, sunąc naprzód z wolna, lecz wytrwale
niby wezbrana fala przypływu, gdy raz przerwie tamy, które ludziom zdawały się
niezwyciężone. Umysł i wola Czarnego Wodza skupiły się wyłącznie na walce o
gród; dotychczas nie dosięgło ich żadne ostrzeżenie o niespodziance, która
mogła pokrzyżować jego zamiary.
Po
jakimś czasie król poprowadził swój oddział nieco ku wschodowi, aby się znaleźć
między ogniem oblężenia a zewnętrznym polem. Wciąż jeszcze posuwali się bez
zaczepki i Theoden nie dawał rozkazu natarcia. Wreszcie znów się zatrzymał.
Gród był już bliżej. W powietrzu czuło się swąd spalenizny i przyczajony cień
śmierci. Konie się niepokoiły. Król jednak siedział na swym wierzchowcu
nieporuszony i patrzał na agonię Minas Tirith, jakby nagle poraził go zły urok
zgrozy czy może lęku. Zdawało się, że zmalał, przytłoczony wiekiem. Merry też
poddał się grozie i zwątpieniu. Serce w jego piersi zwolniło tętno. Miał
wrażenie, że czas zatrzymał się i zawahał. Przybyli za późno! Za późno to
gorzej niż nigdy. Może Theoden zapłacze, skłoni sędziwą głowę, zawróci i
wyśliźnie się, żeby szukać schronienia w górach.
Nagle
Merry wyczuł zmianę, tym razem bez wątpliwości. Wiatr dmuchał mu prosto w
twarz. Dzień się rozwidniał. Daleko, bardzo daleko na południu można było
rozróżnić chmury, majaczące niewyraźnie odległe szare kształty, skłębione,
podnoszące się ku górze; za nimi jaśniał poranek.
Lecz w
tym momencie trysnęło światło, jakby błyskawica strzeliła z ziemi pod grodem.
Przez krótką wstrząsającą chwilę miasto ukazało się w olśniewającym blasku,
czarne i białe, z wieżą na szczycie niby roziskrzona iglica; potem zasłona
ciemności zapadła z powrotem, a ciężki grzmot przetoczył się nad polami.
Zgarbiona sylwetka króla wyprostowała się nagle. Zdawała się znów wysmukła i
dumna. Theoden stanął w strzemionach i głosem jasnym, jakiego nigdy chyba żaden
z obecnych nie słyszał dotąd z ust śmiertelnika, zakrzyknął:
Zbudźcie się,
jeźdźcy Theodena!
Srogi was czeka
bój, ogień i rzeź!
Niejedna
włócznia wypadnie z rąk,
Niejedna pęknie
tarcza,
Czerwonym
błyskiem miecz
Rozjaśni dzień
przed świtem.
Naprzód,
naprzód, do Gondoru!
Chwycił z rąk chorążego Guthlafa wielki róg i zadął weń
tak potężnie, że róg pękł na dwoje. Natychmiast wszystkie rogi podjęły muzykę i
pieśń Rohanu rozległa się nad polami jak burza, echo zaś grzmotem odbiło ją
wśród gór.
Naprzód,
naprzód, do Gondoru!
Król krzyknął coś Śnieżnogrzywemu i koń skoczył naprzód.
Za nim trzepotała na wietrze chorągiew, godło białego konia na zielonym polu,
lecz król ją wyprzedził. Za nim mknęli rycerze przyboczni, lecz ich także
wyprzedził król. Eomer spiął swego wierzchowca ostrogą, biały ogon koński na
hełmie rozwiał się w pędzie, cały pierwszy eored gnał w grzmocie podków jak
spieniona fala z szumem atakująca brzeg, lecz króla nikt nie prześcignął.
Zdawał się urzeczony, a może w jego żyłach zakipiała bojowa furia praojców, bo
dawał się ponosić Śnieżnogrzywemu, a wyglądał jak dawny bóg, jak Orome Wielki
walczący w wojnie Valarów w owych dalekich czasach, gdy świat był jeszcze
młody. Odsłonięta złota tarcza błyszczała odbiciem słońca i trawa jaśniała
świeżą zielenią pod białymi nogami królewskiego rumaka. Bo oto wstał ranek i wiatr
dmuchnął od Morza. Ciemności rozpierzchły się, jęk przebiegł przez zastępy
Mordoru, zdjęci przerażeniem wojownicy Czarnego Wodza uciekali i ginęli pod
kopytami rozjątrzonych bitwą koni. Z szeregów Rohanu buchnęła chóralna pieśń;
śpiewali zadając śmierć, bo radość bitwy przepełniała ich serca, a piękny i
groźny głos pieśni dosięgnął uszu obrońców oblężonego miasta.
Rozdział 6
Bitwa na polach Pelennoru
A |
le napaścią na Gondor nie kierował prostak, herszt orków,
ani też zwykły zbójca. Ciemności ustąpiły za wcześnie, przed terminem, który im
wyznaczył ich władca. Szczęście zawiodło go na chwilę, świat obrócił się
przeciw niemu, zwycięstwo wymykało się w momencie, gdy go już niemal dosięgał
ręką. Miał jednak długie ramię. Dowodził armią, rozporządzał wielką potęgą.
Król Upiorów Pierścienia, Wódz Nazgulów władał niejedną bronią. Opuścił Bramę i
zniknął.
Król Marchii Theoden dotarł do
drogi, biegnącej spod Bramy ku Rzece, i zwrócił się w stronę miasta, odległego
już tylko o niespełna milę. Wstrzymał nieco wierzchowca rozglądając się za
nowym przeciwnikiem, a wtedy wreszcie dopędzili go jego rycerze; między nimi
był też Dernhelm. Dalej na przedzie, a bliżej murów grodu, jeźdźcy Elfhelma
szaleli wśród machin oblężniczych rąbiąc, siekąc, zapędzając nieprzyjacielskich
żołdaków w ziejące ogniem rowy. Cała prawie północna połać Pelennoru była
oczyszczona z wroga, obóz nieprzyjacielski płonął, orkowie uciekali ku Rzece
jak zwierzyna ścigana przez myśliwców; wszędzie tam Rohirrimowie panowali nad
polem bitwy. Lecz nie rozbili jeszcze oblężenia, nie zdobyli Bramy. Pod nią
zostały znaczne siły przeciwnika, a na drugiej połowie pola zgromadziły się nie
tknięte jeszcze, niezliczone zastępy Mordoru. Na południe od drogi skupił się
trzon armii Haradrimów, ich konnica otaczała chorągiew dowódcy. Ten dostrzegł w
jasnym już teraz świetle dziennym sztandar króla, powiewający w tej chwili z
dala od głównego wiru walki pośród garstki jeźdźców. Wódz Haradrimów zapłonął
wściekłym gniewem, krzyknął, rozwinął swoją chorągiew, Czarnego Węża na krwawym
szkarłacie, i runął do ataku na sztandar Białego Konia i zieleni, a za nim gnał
tłum Haradrimów; wzniesione w górę krzywe ich szable migotały niby rój gwiazd.
Theoden zobaczył go, a nie chcąc
czekać biernie na napaść, pomknął na spotkanie przeciwnika. Starli się ze
straszliwym impetem. Lecz biała furia rycerzy północy rozgorzała goręcej,
lepiej też znali wojenne rzemiosło, bieglej i bardziej zabójczo władali długimi
włóczniami. Mniej ich było, lecz rąbali sobie drogę przez tłum Haradrimów niby
przesiekę w lesie. W najgęstszym bitewnym wirze przecisnął się Theoden, syn
Thengla. Włócznia jego śmignęła w powietrzu godząc w nieprzyjacielskiego
dowódcę. Błyskawicznie dobył miecza i jednym ciosem rozszczepił drzewce
chorągwi wraz z ciałem chorążego; Czarny Wąż opadł na ziemię. Resztka
rozgromionej konnicy Haradrimów umknęła w popłochu.
L |
ecz
nagle w tym momencie tryumfu złota tarcza króla przygasła. Jasny poranek
zniknął z nieba. Przesłonił go znowu mrok. Konie zarżały stając dęba. Ludzie
spadali z siodeł.
-
Do mnie! Do mnie! – krzyknął Theoden. – Naprzód, dzieci Eorla! Nie lękajcie się
ciemności!
Ale
oszalały ze strachu Śnieżnogrzywy wspiął się na zadnie nogi, jakby walcząc z
powietrzem, i z głośnym rżeniem zwalił się na bok, przeszyty czarną strzałą.
Król runął wraz z koniem, przygnieciony jego ciężarem.
Czarny
cień zniżył się jak chmura oderwana od stropu nieba. Nie, to nie była chmura.
Dziwna skrzydlata poczwara, jeśli ptak – to większy niż wszystkie znane ptaki
świata i nagi, nie upierzony; skrzydła miał wielkie, z grubej błony rozpiętej
między zrogowaciałymi palcami. Stwór, być może, z dawnego świata, z gatunku,
który przetrwał w zakątku niezbadanych, zimnych gór pod księżycem dłużej niż
jego epoka i w jakimś ohydnym gnieździe na szczytach wyhodował to ostatnie
zapóźniona potomstwo, zwyrodniałe i złowieszcze. Czarny Władca wziął je pod
swoją opiekę, wykarmił ochłapami mięsa, aż potwór wyrósł ponad miarę wszelkich
innych latających istot. Wtedy Czarny Władca podarował go swemu słudze jako
wierzchowca. Skrzydlaty stwór spuścił się na ziemię, zwinął błoniaste skrzydła,
wydał z siebie okropny chrapliwy wrzask i usiadł na ciele Śnieżnogrzywego
wpijając w nie szpony i wyginając w dół długą, nagą szyję.
Dosiadał go jeździec w czarnym
płaszczu, olbrzymi i groźny, w stalowej koronie, lecz między jej obręczą a
zapięciem płaszcza ziała pustka, pośród której świeciły tylko morderczym
blaskiem oczy. Wódz Nazgulów! Gdy rozwiały się ciemności, zniknął z pola, aby
przywoławszy swego wierzchowca powrócić i znów szerzyć śmierć, zmienić nadzieję
w rozpacz, zwycięstwo w pogrom. W ręku trzymał wielką czarną buławę.
Lecz Theoden nie był przez
wszystkich opuszczony. Wprawdzie przyboczni rycerze albo polegli przy nim, albo
nie zdołali opanować oszalałych koni, które ponosiły ich dalej w pole, jeden
wszakże pozostał przy królu: młody Dernhelm, nieustraszony w swojej wierności,
płakał nad leżącym starcem, którego snadź kochał jak ojca. Przez cały czas
walki Merry siedząc za Dernhelmem nie doznał żadnego szwanku, dopóki nie
nadciągnęły ponownie Ciemności, wtedy bowiem Windfola w panice stając dęba
zrzucił obu jeźdźców i uciekł. Merry czołgał się teraz na czworakach jak
oszołomiony zwierzak, oślepły i bezwładny ze zgrozy.
„
Giermek królewski! Giermek królewski! – powtarzał sobie w duchu. – Musisz
wytrwać przy królu. Sam powiedziałeś, że będziesz go czcił jak rodzonego ojca”.
Lecz
wola nie odpowiadała głosowi serca, a całe ciało dygotało ze strachu. Merry nie
śmiał otworzyć oczu i spojrzeć. W pewnej chwili wydało mu się, że słyszy głos
Dernhelma, lecz bardzo dziwny, podobny do głosu innej, spotkanej kiedyś osoby.
-
Precz stąd, odmieńcze, wodzu sępów. Zostaw umarłych w spokoju.
Lodowaty
głos odpowiedział:
-
Nie wtrącaj się między Nazgula a jego łup. Ukarze cię gorzej niż śmiercią.
Zabierze cię do kraju rozpaczy, na dno ciemności, gdzie staniesz się
bezcielesnym upiorem, gdzie Oko bez powiek przejrzy na wylot każdą twoją myśl.
Szczęknął
wyciągany z pochwy miecz.
-
Możesz grozić, czym chcesz, ale ja zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci w
spełnieniu groźby przeszkodzić.
-
Przeszkodzić? Mnie? Głupcze! Żadnemu najwaleczniejszemu nawet mężowi świata nie
uda się nigdy i w niczym mi przeszkodzić.
Wtedy
Merry usłyszał coś, czego najmniej się w tej groźnej chwili spodziewał: śmiech.
Dernhelm śmiał się, a jego czysty głos dźwięczał jak stal.
-
Ale ja nie jestem żadnym z mężów tego świata! Masz przed sobą kobietę. Jestem
Eowina, córka Eomunda. Bronisz mi dostępu do mojego króla i zarazem ukochanego
wuja. Idź precz, chyba żeś pewny swej nieśmiertelności. Czymkolwiek bowiem
jesteś, żywą istotą czy też chodzącym trupem, miecz mój spadnie na ciebie,
jeżeli tkniesz króla.
Skrzydlaty
potwór krzyknął, lecz Upiór Pierścienia nic nie odpowiedział, umilkł, jakby
nagle ogarnęły go wątpliwości. Zdumienie i ciekawość pomogły hobbitowi
przezwyciężyć na chwilę strach. Otworzył oczy, czarna zasłona lęku już mu nie
przesłaniała widoku. O parę kroków przed nim siedziała olbrzymia poczwara, a
nad nią niby cień rozpaczy górował Wódz Nazgulów. Nieco w lewo, twarzą do nich
zwrócona stała ta, którą Merry do niedawna nazywał Dernhelmem. Nie krył już jej
twarzy hełm, jasne włosy uwolnione spływały na ramiona lśniąc bladym złotem.
Szare jak morze oczy spoglądały surowo i gniewnie, a mimo to łzy spływały z
nich na policzki. W ręku trzymała miecz, wzniesioną tarczą osłaniała się od
okropnego spojrzenia wroga.
To była Eowina i Dernhelm zarazem,
Merry bowiem w przebłysku wspomnienia ujrzał twarz, która zwróciła jego uwagę
przy wyjeździe z Dunharrow, twarz młodego rycerza, ruszającego na spotkanie
śmierci, bez nadziei w sercu. Wraz z podziwem ocknęła się w hobbicie litość i
właściwe temu plemieniu nieskore męstwo. Zacisnął pięści. Nie mógł pozwolić, by
ta piękna, zrozpaczona księżniczka zginęła. Przynajmniej nie dopuści, by
zginęła sama i bez obrony.
Twarz wroga była od niego odwrócona,
pomimo to Merry nie śmiał poruszyć się, żeby nie ściągnąć na siebie morderczego
spojrzenia tych okropnych oczu. Z wolna zaczął czołgać się w trawie. Lecz
Czarny Wódz, z wahaniem i złością wpatrzony w kobietę, która mu stawiła czoło,
nie zważał na hobbita bardziej niż na robaka pełznącego w błocie.
Nagle ohydny smród wionął
powietrzem; to skrzydlaty potwór zatrzepotał skrzydłami, poderwał się w górę i
błyskawicznie rzucił się na Eowinę, z przeraźliwym wrzaskiem godząc w nią
dziobem i szponami.
Eowina nie drgnęła nawet:
księżniczka Rohirrimów, córka królów, smukła, lecz silna jak stal, piękna, lecz
groźna. Zadała cios z rozmachem, potężny i celny. Miecz przeciął wyciągniętą
szyję potwora, odrąbana głowa jak kamień spadła na ziemię. Eowina odskoczyła
wstecz przed walącym się olbrzymim cielskiem, które z rozpostartymi skrzydłami
runęło w trawę. W tym samy momencie rozwiał się cień. Światło zalało postać
księżniczki, a jasne jej włosy rozbłysły w rannym słońcu.
Lecz znad ścierwa zabitego
wierzchowca dźwignął się Czarny Jeździec, straszny, olbrzymi, górujący nad
smukłą przeciwniczką. Z okrzykiem nabrzmiałym taką nienawiścią, że sam dźwięk
jego głosu rozdzierał uszy i zatruwał serca, podniósł ciężką buławę i uderzył.
Tarcza Eowiny rozsypała się w kawałki, strzaskane ramię opadło bezsilnie.
Księżniczka osunęła się na kolana. Upiór schylił się nad nią, przesłonił ją jak
chmura; oczy pałały mu ogniem. Znów podniósł buławę, tym razem, żeby dobić ofiarę.
Nagle zachwiał się z jękiem bólu,
cios chybił, koniec buławy zarył w ziemi. To Merry, zaszedłszy z tyłu, śmignął
mieczykiem i przebijając czarny płaszcz przeciął nie chronione kolczugą ścięgno
pod kolanem.
-
Eowino! Eowino! – krzyknął Merry.
Eowina
dźwignęła się z trudem i ostatkiem sił rąbnęła mieczem między płaszcz a koronę,
nad schylonymi ku niej potężnymi ramionami. Miecz sypiąc skry rozpadł się w
drzazgi. Korona z brzękiem potoczyła się po ziemi. Eowina padła twarzą naprzód
na trupa przeciwnika. O dziwo! Płaszcz i kolczuga kryły pustkę. Leżały jak
łachman w trawie, a w górze nad polem rozległ się krzyk, przechodzący w jęk
coraz cichszy, oddalający się z wiatrem, w głos bezcielesny i wątły, który
zamierał, ginął, by nigdy już więcej nie odezwać się nad światem.
Meriadok stał pośrodku zasłanego
trupami pobojowiska mrużąc oczy jak sowa w blasku dnia, bo łzy oślepiły go
zupełnie. Przez mgłę widział piękną głowę Eowiny, znieruchomiałej, wyciągniętej
w trawie, a tuż obok oblicze króla Theodena poległego w chwale. Śnieżnogrzywy w
drgawkach agonii zsunął się z ciała swego pana, którego zabił mimo woli.
Merry schylił się i podniósł
królewską rękę, żeby na niej złożyć pocałunek, wtedy jednak Theoden otworzył
oczy; patrzały przytomnie, a głos zabrzmiał spokojnie, chociaż słabo, gdy król
przemówił:
-
Żegnaj, zacny hobbicie. Moje ciało – zdruzgotane. Odchodzę do ojców. Lecz nawet
w ich dostojnym towarzystwie nie będę się teraz musiał wstydzić. Powaliłem
czarnego węża. Po mrocznym ranku wstał dzień jasny i zaświeciło złote słońce.
Merry nie mógł mówić, płakał znów gorzko.
-
Przebacz mi, królu – wyjąkał wreszcie – że złamałem twój zakaz, chociaż nie
mogę ci oddać innych usług, prócz tych łez na pożegnanie.
Sędziwy
król odpowiedział uśmiechem.
-
Nie martw się, hobbicie. Przebaczam ci nieposłuszeństwo. Szczerego serca nikt
nie odtrąci. Obyś żył długo i szczęśliwie, a kiedy w czasach pokoju siądziesz
ćmiąc fajkę przy kominku, wspomnij o mnie! Ja bowiem nie będę mógł już
dotrzymać obietnicy i w Meduseld nauczyć się od ciebie sztuki fajkowego ziela.
– Przymknął powieki, Merry zaś schylił się nad nim. Po chwili król odezwał się
znowu: - Gdzie jest Eomer? Ciemność zasnuwa mi oczy, a chciałbym go ujrzeć
jeszcze przed śmiercią. On ma być po mnie królem. Przekaż też słowa pożegnania
Eowinie. Wzdrygała się rozstać ze mną... Teraz już nigdy nie zobaczę tej, którą
kochałem bardziej niż rodzoną córkę.
-
Królu, królu – zaczął urywanym głosem Merry. – Eowina...
Lecz
w tym momencie rozległa się wrzawa, jakby dokoła wszystkie rogi i trąby zagrały
naraz. Merry rozejrzał się po polu. Zapomniał o wojnie, o całym świecie;
zdawało mu się, że od chwili gdy król ruszył do swego ostatniego boju, minęło
wiele godzin, w rzeczywistości jednak cały dramat rozegrał się w ciągu kilku
minut. Teraz hobbit zrozumiał, że grozi im niebezpieczeństwo, bo mogą znaleźć
się w sercu bitwy, która rozgorzeje lada chwila z nową siłą.
Wróg
rzucał do walki świeże pułki sprowadzone pospiesznie drogą znad Rzeki; spod
murów grodu zbliżały się zastępy Morgulu, od południa ciągnęła piechota Haradu,
poprzedzana przez konnicę, za nią zaś widać było z daleka ogromne grzbiety
mumakilów, dźwigających wieże oblężnicze. Od północy natomiast biała kita na
hełmie Eomera powiewała na czele Rohirrimów, sformowanych znów w szyku bojowym,
a z grodu wyszli na pole wszyscy zdolni jeszcze do broni mężczyźni, którym
przewodził Srebrny Łabędź Dol Amrothu i którzy zdołali odeprzeć napastników
spod Bramy. Przez głowę hobbita przemknęła myśl: „Gdzie jest Gandalf? Czy nie
ma go tutaj? On może umiałby ocalić króla i Eowinę”. W tym samym momencie
nadjechał w galopie Eomer, a z nim
garstka niedobitków świty, przybocznych rycerzy króla, którzy zdołali wreszcie
opanować spłoszone wierzchowce. Patrzyli teraz zdumieni na cielsko ubitej
poczwary; konie nie chciały podejść do niej bliżej. Eomer zeskoczył z siodła, a
ból i żal odmalowały się na jego twarzy, gdy zobaczył króla i stanął w
milczeniu nad jego bezwładnym ciałem.
Jeden z rycerzy wyjął królewską
chorągiew z zaciśniętej dłoni poległego chorążego Guthlafa i podniósł ją w
górę. Theoden z wolna otworzył oczy. Widząc wzniesione godło dał znak, by je
oddano Eomerowi.
-
Witaj, królu Marchii – powiedział. – Ruszaj teraz po zwycięstwo! Pożegnaj ode
mnie Eowinę!
Z
tym słowy skonał nie wiedząc, że Eowina leży tuż obok. Otaczający go ludzie
płakali wołając: „Król Theoden! Nasz Król Theoden!” Wtedy przemówił do nich
Eomer:
I chlubną poległ śmiercią. Nad jego
kurhanem
Niech zapłaczą kobiety. Nas dziś wzywa
bój!
Lecz sam mówiąc to płakał.
-
Niechaj giermkowie królewscy zostaną tutaj – rzekł – i wyniosą ze czcią zwłoki
króla z pola, które lada chwila ogarnąć może znowu bitwa. Są też inni polegli
ze świty Theodena.
Spojrzał
na leżące wkoło trupy, poznając i nazywając po imieniu towarzyszy broni. Nagle
ujrzał swoją siostrę Eowinę leżącą opodal. Stanął bez tchu jak człowiek, który
w pół krzyku oniemiał trafiony strzałą prosto w serce; śmiertelna bladość
powlekła jego oblicze, a gniew zmroził mu krew w żyłach tak, że długo nie mógł
dobyć słowa z gardła. Jakby szał nim zawładnął.
-
Eowino! Eowino! – krzyknął wreszcie. – Eowino, skąd się tutaj wzięłaś? Czy to
obłęd, czy zły czar mami moje oczy? Śmierci, śmierci, śmierci! Śmierci, zabierz
nas wszystkich!
I
bez namysłu, nie czekając, aż zbliży się oddział wysłany z grodu, skoczył na
konia, pognał sam przeciw całej nieprzyjacielskiej armii dmąc w róg i głośnym
okrzykiem wzywając swoich do natarcia. Nad polem rozbrzmiał jego czysty donośny
głos:
-
Śmierci! Naprzód, po śmierć, po koniec świata!
Wojsko
ruszyło za nim. Rohirrimowie już teraz nie śpiewali idąc do walki. Tylko
złowieszczy okrzyk: „Śmierci!” towarzyszył tętentowi kopyt, gdy fala jeźdźców
mijając poległego króla runęła na spotkanie nieprzyjaciół ku południowemu
krańcowi pola.
A |
hobbit Meriadok wciąż jeszcze stał ślepy od
łez na tym samym miejscu; nikt do niego nie odezwał się, nikt chyba nawet go
nie zauważył. Otarł oczy, schylił się, żeby podnieść zieloną tarczę – dar
Eowiny – i zarzucić ją sobie na plecy. Potem rozejrzał się za mieczykiem, który
zgubił, w chwili bowiem gdy zadawał cios Czarnemu Wodzowi, ramię nagle mu
ścierpło i odtąd mógł posługiwać się jedynie lewą ręką. Znalazł swój oręż, lecz
ze zdumieniem ujrzał, że ostrze dymi niby sucha gałąź wyjęta z płomieni, patrzał
na nie, jak gięło się i kurczyło, aż całe je strawił ogień.
Taki był koniec miecza wykutego ongi
przez ludzi z Westernesse i znalezionego przez hobbita pod Kurhanem. Lecz dumny
z jego losu byłby płatnerz, który go przed wiekami wykuwał cierpliwie w Królestwie
Północnym, gdy Dunedainowie byli młodym plemieniem, a najzawziętszym ich
wrogiem było straszliwe królestwo Angmar i jego król, Czarnoksiężnik. Żaden
inny oręż, chociaż w mocniejszych rękach, nie zadał wrogowi równie dotkliwej
rany, rozdzierając upiorne ciało, niszcząc zły urok, który niewidzialne ścięgna
łączył ze źródłem woli.
R |
ycerze
z włóczni nakrytych płaszczami sporządzili naprędce nosze i dźwignęli króla
niosąc go w stronę grodu, podczas gdy inni nieśli za nim ostrożnie Eowinę. Nie
mogli jednak zabrać wszystkich poległych z królewskiej świty, siedmiu bowiem
gwardzistów padło obok swego pana, a miedzy nimi Deorwin, dowódca gwardii. Tych
więc złożyli Rohirrimowie z dala od trupów nieprzyjacielskich i od zabitej
skrzydlatej bestii i zatknęli wokół nich włócznie. Później wrócili na to
miejsce i spalili ścierwo poczwary, dla Śnieżnogrzywego wszakże wykopali grób i
naznaczyli go kamieniem, na którym w dwóch językach – Marchii i Gondoru –
wyryto napis:
Z wyroków losu pana własnego morderca.
Zielona i bujna trawa wyrosła na mogile Śnieżnogrzywego,
lecz na zawsze czarna i jałowa pozostała ziemia w miejscu, gdzie spalono
skrzydlatą bestię.
P |
owoli
wlókł się smutny Merry obok noszy, nie zważając wcale na toczącą się jeszcze
bitwę. Był znużony, zbolały, drżał jak w febrze. Wiatr od Morza przyniósł
rzęsisty deszcz i zdawało się, że cały świat płacze po Theodenie i Eowinie,
gasząc pożary w grodzie potokami szarych łez. Jak przez mgłę zobaczył hobbit
zbliżające się pierwsze szeregi obrońców Gondoru. Imrahil, książę Dol Amrothu,
zatrzymał konia na widok smutnego orszaku.
-
Kogo niesiecie, przyjaciele z Rohanu? – zapytał.
-
Króla Theodena – odpowiedzieli. – Król Theoden poległ. Ale król Eomer walczy,
poznacie go po białej kicie na hełmie.
Książę
zsiadł z konia, ukląkł przy noszach, oddając hołd zmarłemu królowi i jego
bohaterskiej śmierci, i zapłakał. Potem wstał, a widząc na drugich noszach
Eowinę zdumiał się bardzo.
-
Przecież to kobieta – rzekł. – Czy kobiety Rohirrimów także chwyciły za oręż w
naszej obronie?
-
Nie, tylko ta jedna – odpowiedzieli Rohirrimowie. – Księżniczka Eowina, siostra
Eomera. Nie wiedzieliśmy, że była miedzy nami, dopóki nie znaleźliśmy jej na
pobojowisku, i opłakujemy ją gorzko.
Piękność
jej twarzy, chociaż bladej i zimnej, wzruszyła księcia, pochylił się, by z
bliska przyjrzeć się księżniczce, i dotknął jej ręki.
-
Przyjaciele! – krzyknął. – Czy nie ma miedzy wami lekarzy? Księżniczka jest
ranna, może śmiertelnie, ale jeszcze żyje!
Zsunął
z ramienia polerowany naramiennik i przytknął go do zimnych warg Eowiny; lekka,
prawie niedostrzegalna mgiełka oddechu przyćmiła blask metalu.
-
Nie ma chwili do stracenia – powiedział wyprawiając konnego gońca z powrotem do
grodu z wieścią, że ranna potrzebuje pilnie pomocy. Sam jednak skłonił się raz
jeszcze poległemu królowi i rannej księżniczce, pożegnał Rohirrimów, wskoczył
na siodło i pomknął na czele swoich do bitwy.
B |
itwa
rozgorzała teraz wściekła na polach Pelennoru, szczęk oręża wzbijał się ku niebu
wraz z krzykiem ludzi i rżeniem koni. Grały rogi i trąby, ryczały mumakile
pędzone do boju. Pod południowym murem grodu piechota Gondoru natarła na
skupione tu jeszcze znaczne siły Morgulu. Jeźdźcy wszakże pognali ku wschodniej
stronie pola, na pomoc Eomerowi: Hurin Smukły, Strażnik Kluczy i książę
Lossarnach, Hirluin z Zielonych Wzgórz i piękny książę Imrahil w otoczeniu
swoich żołnierzy.
W samą porę zjawiła się ta pomoc dla
Rohirrimów, szala bowiem przeważała na stronę Nieprzyjaciela, a zapał bojowy Eomera
obrócił się przeciw niemu. Furia pierwszego natarcia zmiażdżyła pierwsze
nieprzyjacielskie szeregi, jeźdźcy Rohanu szerokimi klinami wbili się w głąb
tłumu południowców, zrzucając z siodeł konnych, tratując pieszych. Tam wszakże, gdzie były mumakile, konie iść
nie chciały, stawały dęba i uskakiwały na boki; olbrzymie zwierzęta, nie
atakowane, górowały nad bitwą niby fortece, a Haradrimowie skupili się wokół
nich. Jeśli od początku Rohirrimowie mieli przeciw sobie trzykrotną liczebną
przewagę samych tylko Haradrimów, teraz stosunek sił jeszcze się pogorszył na
ich niekorzyść, nowie bowiem zastępy wroga ściągały od strony Osgiliathu.
Zebrano je na zapleczu, aby na ostatku rzucić na zdobyty gród, który miały
splądrować i złupić; czekały tylko na rozkaz swego wodza. Wódz zginął, lecz
teraz Gothmog, dowódca wojsk Morgulu, poprowadził ich w wir bitwy; szli za nim
ludzie ze wschodu zbrojni w topory, Wariagowie z Khandu, południowcy w
szkarłatnej odzieży i wojownicy z Dalekiego Haradu, podobni do trollów, błyskający
białkami oczu i czerwienią języków w czarnych twarzach. Część tej armii
okrążyła Rohirrimów od tyłu, część stanęła na wschodnim skrzydle, by
powstrzymać oddziały Gondoru i nie dopuścić do ich połączenia z jeźdźcami
Rohanu.
W tym samym momencie, gdy na polu
zarysowała się tak groźna dla obrońców sytuacja i zwątpienie zakradło się znów
do serc, krzyk rozległ się w grodzie, bo wtedy właśnie, późnym przedpołudniem,
wiatr dmuchnął silniej, unosząc deszcz ku północy, słońce błysnęło i w jego
blasku wartownicy murów dostrzegli w oddali nowe niebezpieczeństwo, niweczące
resztkę nadziei.
Anduina, zataczająca łuk od Haradu,
widoczna była z miasta na dość znacznym odcinku swego biegu i bystre oczy
dostrzegły płynące po niej statki. Wytężając wzrok strażnicy krzyknęli z
rozpaczy, bo na tle lśniącej wstęgi Rzeki ukazała im się sunąca z wiatrem
groźna flotylla: galery wojenne pchane wielu parami wioseł i okręty o czarnych
żaglach wydętych bryzą.
-
Korsarze z Umbaru! – wołali ludzie. – Korsarze z Umbaru! Patrzcie! Korsarze z
Umbaru przybywają. A więc Belfalas padł, Ethir i Lebennin w ręku wroga.
Korsarze ciągną tutaj. To ostatni cios, jesteśmy zgubieni.
Ten
i ów – bez rozkazu, bo w grodzie zabrakło dowódcy – biegł do dzwonów i uderzał
na alarm; inni chwyciwszy trąby zagrali sygnał do odwrotu.
-
Na mury! – krzyczeli. – Wracajcie na mury! Wracajcie do grodu, zanim was do
szczętu rozgromią.
Ale
paniczny krzyk rozwiewał się z wiatrem, który gnał ku miastu obce okręty.
Rohirrimom zresztą ostrzeżenie nie
było potrzebne. Aż za dobrze sami widzieli czarne żagle. Eomer bowiem zapędził
się tak, że dzieliła go od Harlondu niespełna mila, na której między nim a
przystanią skupiły się nieprzyjacielskie siły odparte z przedpola miasta,
podczas gdy inne zaroiły się za plecami Rohirrimów odcinając ich od oddziału
księcia Imrahila. Teraz Eomer spojrzał na Rzekę i nadzieja zgasła w jego sercu;
przeklinał wiatr, dotychczas błogosławiony. Natomiast w żołdaków Mordoru nowy
duch wstąpił i z furią, z tryumfalnym wrzaskiem natarli na jeźdźców. Eomer
ochłonął już z oszołomienia, myślał trzeźwo i jasno. Kazał zadąć w rogi i
zwołać ludzi, by każdy, kto tylko zdoła, stanął przy sztandarze królewskim.
Postanowił bowiem tutaj wznieść z tarcz ostatni mur obronny i bić się, póki
tchu w piersi, stoczyć walkę godną legendy i pieśni, chociażby nikt nie miał
pozostać na tych ziemiach, kto by zachował pamięć o ostatnim królu Marchii.
Wjechał na zielony pagórek, tu zatknął trzepoczący na wietrze sztandar z godłem
Białego Konia.
Pieśnią i nagim mieczem powitałem
słońce.
Walczyłem do kresu nadziei, w żałobie
serca,
Noc zajdzie w krwawej łunie nad
ostatnią klęską.
Ale ze śmiechem wygłaszał tę strofę pieśni. Znów bowiem
porwał go zapał wojenny; oszczędziły go dotychczas miecze i dzidy, był młody i
przewodził dzielnemu plemieniu. Wyzywając pieśnią niebezpieczeństwo spojrzał na
czarne okręty i podniósł miecz. Nagle zobaczył coś, co zdumiało go i napełniło
radością. Podrzucił miecz w blask słońca, chwycił zręcznie nie przerywając śpiewu.
Wszystkie oczy zwróciły się w ślad za jego spojrzeniem. W tym momencie na
głównym maszcie pierwszego statku, skręcającego właśnie ku przystani w
Harlondzie, wiatr rozwiał flagę. Kwitło w niej Białe Drzewo Gondoru, lecz
otaczało je Siedem Gwiazd i w górze nad nim błyszczała korona – godło Elendila,
królewskie godło, którego tu nikt nie widział od niepamiętnych lat. Gwizdy
skrzyły się w słońcu, bo Arwena, córka Elronda, wyszyła ten sztandar drogimi
kamieniami; korona z mithrilu i złota jaśniała w blasku dnia. Aragorn, syn
Arathorna, Elessar, spadkobierca Isildura, przebył Ścieżkę Umarłych i teraz z
wiatrem od Morza zbliżał się do Gondoru. Wesołość Rohirrimów wybuchnęła w
śmiechu i szczęku oręża, a radość miasta rozśpiewała się fanfarami trąb i
muzyką dzwonów. Ale żołdacy Mordoru zdjęci trwogą nie mogli pojąć, jaki czar
sprawił, że na okrętach ich sprzymierzeńców zjawili się wrogowie, i drżąc
zrozumieli, że los odwrócił się przeciw nim i że muszą zginąć.
Rycerze Dol Amrothu pędzili teraz
przed sobą na wschód rozbite zastępy trollów, Wariagów i orków, którzy nie
znoszą blasku słońca. Eomer ze swoimi jeźdźcami pomknął w stronę południa, a
Nieprzyjaciel, znalazłszy się niejako między młotem a kowadłem, uciekał w
popłochu. Bo już ze statków na nabrzeża Harlondu wysypywał się zbrojny oddział
i jak burza parł na północ. W pierwszych szeregach biegli Legolas i Gimli z
toporkiem w ręku, Dunedainowie, Strażnicy Północy, o krzepkich rękach, a za
nimi dzielny lud z Lebennin i Lamedon i z innych lennych krajów południa.
Prowadził ich wszystkich Aragorn, wznosząc w ręku Płomień Zachodu, Anduril,
miecz ognisty, przekuty na nowo stary Narsil, nie mniej niż ongi groźny. Na
czole Aragorna świeciła Gwiazda Elendila.
Tak się stało, że spotkali się wśród
bitwy Eomer i Aragorn; wsparci na mieczach spojrzeli sobie w oczy z radością.
-
A więc spotkaliśmy się znów, chociaż nas rozdzieliły wszystkie zastępy Mordoru
– rzekł Aragorn. – Czyż nie obiecałem ci tego, wówczas, w Rogatym Grodzie?
-
Tak! – odparł Eomer – ale nadzieja często zawodzi, nie wiedziałem, że umiesz
przepowiadać przyszłość. Podwójnym błogosławieństwem jest pomoc, gdy zjawia się
nieoczekiwana. Nigdy chyba dwaj przyjaciele nie radowali się tak bardzo ze
spotkania! – Uścisnęli sobie ręce, po czym Eomer dodał: - Nigdy też chyba nie
spotkali się tak bardzo w porę. Przybyłeś w ostatniej chwili. Ponieśliśmy
ciężkie straty.
-
A więc pomścijmy je, zanim mi o nich opowiesz – odparł Aragorn i ramię przy
ramieniu ruszyli obaj do bitwy.
S |
roga
jeszcze czekała ich walka i wiele trudów, południowcy bowiem byli plemieniem
bitnym i dzielnym, a rozpacz dodawała im męstwa, wojownicy zaś z krain wschodu
przeszli dobrą szkołę wojenną w Mordorze i żaden z nich nie myślał się
poddawać. Wszędzie więc na rozległym polu, na zgliszczach zagród i spichrzów,
na pagórkach, pod murami skupiały się gromady nieprzyjaciół, gotowych walczyć
do ostatka, i bitwa przeciągała się do wieczora.
Wreszcie słońce skryło się za
Mindolluinę rozlewając na niebie ogromną łunę, tak że wzgórza i szczyty gór
zarumieniły się krwawym odblaskiem. Rzeka zdawała się płonąć, a trawa nabrała
odcienia rudej czerwieni. Wraz z zachodem słońca skończyła się wielka bitwa pod
Minas Tirith i ani jeden nieprzyjaciel nie został żywy w kręgu zewnętrznych
murów Pelennoru. Wybito ich co do nogi, a ci, którzy zbiegli, mieli niemal
wszyscy wyginąć z ran lub utonąć w spienionych nurtach Rzeki. Ledwie garstka
niedobitków wróciła do Morgulu lub Mordoru, a do Haradu dotarła tylko legenda o
strasznej zemście i potędze napadniętego Gondoru.
A |
ragorn,
Eomer i Imrahil razem wracali ku Bramie grodu, tak zmęczeni, że niezdolni
zarówno do radości, jak do smutku. Wszyscy trzej wyszli z bitwy nie draśnięci
nawet, bo sprzyjało im szczęście, chroniła moc ramienia i niezawodny oręż; mało
kto ośmielał się stawiać im czoło lub bodaj spojrzeć w twarze, rozognione
gniewem. Lecz wielu innych rycerzy poległo na polu chwały albo odniosło ciężkie
rany. Forlong walcząc samotnie po utracie konia padł od ciosów topora; Duilin z
Morthondu i brat jego stratowani zostali na śmierć, gdy prowadzili do ataku na
mumakile łuczników, którzy z bliska puszczali strzały w ślepia bestii. Nigdy
nie miał wrócić do ojczystego Pinnath Gelin piękny Hirluin ani też Grimbold do swego domu w Grimslade, ani
krzepki Strażnik Halbarad do swego rodzinnego kraju na dalekiej północy.
Niemało poległo bojowników sławnych i bezimiennych, dowódców i żołnierzy. Była
to wielka bitwa i nikt jeszcze nie opowiedział całej jej historii. W wiele lat
później śpiewak z Rohanu tak mówił o tym w swej pieśni o wzgórzach Mundburga:
Słyszeliśmy o brzmiących rogach pośród
wzgórz,
mieczach połyskujących w Królestwie
Południa.
Rumaki popędziły jak poranny wiatr
do Stoninglandu. Rozgorzała wojna.
I zginął Theoden, potężny Thengling,
pan zbrojnych zastępów, do złotych
pałaców,
zielonych łąk północy nie powrócił
nigdy.
Harding
i Guthlaf, Dundern i Deorwin,
dzielny
Grimbold, Herefara, Herubrand i Horn,
i Fastred walczyli i polegli tam,
w kraju dalekim: w grobowcach
Mundburga
spoczywają pospołu z panami Gondoru,
swymi sprzymierzeńcami. Szlachetny
Hirluin
do nadmorskich wzgórz ani Forlong
stary
do kwitnących dolin Arnachu już nigdy
nie powrócą w tryumfie; ani smukli
łucznicy,
Derufin i Duilin, nie wrócą do
czarnych
jezior Morthondu ukrytych wśród gór.
Śmierć rankiem i kiedy już kończył się
dzień
panów brała i sługi. Od dawna już śpią
pod trawą Gondoru, gdzie brzeg
Wielkiej Rzeki,
teraz szarej jak łzy, srebrem
połyskliwej.
Wtedy były czerwone jej pieniste wody:
krwią barwione gorzały w zachodzącym
słońcu;
niby wici płonęły góry o wieczorze;
czerwień rosą spadała na Rammas Echor.
Rozdział 7
Stos Denethora
K |
iedy
posępny cień cofnął się sprzed Bramy, Gandalf przez długą jeszcze chwilę trwał
nieruchomo pośród dziedzińca. Pippin natomiast zerwał się błyskawicznie i
wyprostował, jak gdyby ktoś zdjął nieznośne brzemię z jego ramion; stał
nasłuchując grania rogów i radość rozpierała mu serce. Zawsze odtąd, nawet po
latach, łzy napływały mu do oczu na dźwięk odzywającego się w oddali rogu.
Teraz jednak przypomniał sobie nagle, z jaką wieścią spieszył do Gandalfa.
Podbiegł więc do niego w momencie, gdy Czarodziej, który właśnie ocknął się z
zadumy i szepnął coś Gryfowi nad uchem, zamierzał właśnie wyjechać poza Bramę.
-
Gandalfie! Gandalfie! – krzyknął Pippin.
Gryf
przystanął w miejscu.
-
A ty co tutaj robisz? – spytał Gandalf. – O ile wiem, wedle praw grodu, tym,
którzy noszą srebrno-czarne barwy, nie wolno opuszczać Cytadeli bez specjalnego
pozwolenia.
-
Denethor zwolnił mnie ze służby – odparł Pippin. – Odprawił mnie, Gandalfie, drżę
z przerażenia. Tam, na górze, mogą się stać okropne rzeczy. Denethor popadł w
obłęd, jak mi się wydaje. Boję się, że chce zabić nie tylko siebie, ale także
Faramira. Czy nie mógłbyś temu przeszkodzić?
Gandalf
patrzał przed siebie, w wylot otwartej Bramy. Z pola już dobiegał wzmożony
zgiełk bitwy. Czarodziej zacisnął pięści.
-
Muszę iść tam, gdzie toczy się bitwa – powiedział. – Czarny Jeździec krąży
wolny po polu, może ściągnąć na nas zgubę. Nie mam teraz czasu na nic innego.
-
Ale co będzie z Faramirem? – krzyknął Pippin. – On żyje! Denethor gotów go
spalić żywcem, jeśli nikt go nie powstrzyma.
-
Spalić żywcem? – powtórzył Gandalf. – O czym ty mówisz? Wytłumacz mi, ale
prędko!
-
Denethor wszedł do grobowca i zabrał z sobą Faramira. Mówi, że i tak wszyscy
spłoniemy, więc nie chce dłużej na to czekać; kazał zbudować stos i zamierza na
nim spłonąć razem z Faramirem. Posłał pachołków po drzewo i oliwę. Ostrzegłem
Beregonda, ale nie jestem pewny, czy on ośmieli się opuścić posterunek, bo
właśnie stoi u drzwi Wieży na warcie. Zresztą cóż Beregond może tu pomóc? –
Pippin jednym tchem wyrecytował swoją opowieść, a na zakończenie wyciągnął
błagalnie ramiona i drżącymi palcami dotknął kolan Gandalfa. – Czy nie możesz
ocalić Faramira?
-
Może bym mógł – odparł Gandalf – lecz jeśli nim się zajmę, obawiam się, że
tymczasem poginą inni. No tak, pójdę z tobą, skoro Faramirowi nikt prócz mnie
pomóc nie może. Ale wynikną z tego nieuchronnie rzeczy złe i smutne.
Nieprzyjaciel swoim jadem dosięga w samo serce grodu, jego to bowiem wola
działa w tej okrutnej sprawie.
Skoro
raz powziął decyzję, szybko ją w czyn zamienił. Podniósł Pippina z ziemi, wziął
przed siebie na konia, jednym słowem dał Gryfowi znak, by zawrócił do grodu.
Pięli się spiesznie stromymi ulicami Minas Tirith, których bruk dzwonił pod
kopytami rumaka, a z pola dolatywał coraz głośniejszy zgiełk bitwy. Zewsząd
biegli ludzie, zbudzeni z rozpaczy i drętwoty, chwytając za broń i nawołując
jedni drugich:
-
Rohan przybył z odsieczą!
Dowódcy
wykrzykiwali rozkazy, oddziały ustawiały się w szyku i ciągnęły w dół ku
Bramie. W drodze spotkał Gandalf księcia Imrahila, który go zagadnął:
-
Dokąd spieszysz, Mithrandirze? Rohirrimowie walczą na polach Gondoru! Teraz
trzeba skupić wszystkie nasze siły.
-
Wiem, każde ręce teraz będą potrzebne – odparł Gandalf. – Toteż wrócę na pole,
gdy tylko będę mógł. Ale teraz mam do Denethora sprawę, która nie cierpi
zwłoki. Obejmij dowództwo w nieobecności Namiestnika.
Jechali
dalej, a im byli bliżej Cytadeli, tym wyraźniej czuli na twarzach powiew wiatru
i dostrzegali blask poranka na rozjaśniającym się u wschodu niebie. Niewiele
jednak dodawało im to nadziei, nie wiedzieli bowiem, co zastaną na górze i czy
nie zjawią się na ratunek poniewczasie.
-
Ciemności przemijają – powiedział Gandalf – ale nad miastem jeszcze ciąży mrok.
U
drzwi Cytadeli nie było warty.
-
A więc Beregond poszedł do Denethora – stwierdził trochę pocieszony Pippin.
Skręcili
spod Wieży i pospieszyli drogą ku Zamkniętej Furcie. Stała otworem, odźwierny
leżał przed jej progiem zabity; nie miał klucza w ręku.
-
To także robota Nieprzyjaciela – rzekł Gandalf. – Nic go tak nie cieszy, jak
bratobójcza walka, niezgoda posiana miedzy wierne serca, które nie mogą
rozeznać drogi obowiązku. – Zsiadł z konia, polecił Gryfowi wrócić do stajni. –
Powinniśmy obaj, przyjacielu, od dawna być na polu bitwy – rzekł do niego –
lecz wstrzymują mnie inne sprawy. Przybiegnij szybko, gdy cię zawołam!
Przeszli
Furtę i zbiegli krętą ścieżką w dół. Rozwidniło się, smukłe kolumny i rzeźbione
posągi po obu stronach zdawały się sunąć obok niech jak szare zjawy.
Nagle ciszę zakłóciły krzyki i
szczęk broni, dochodzące z dołu – zgiełk, jakiego nigdy od dnia zbudowania
grodu nie słyszało to uświęcone miejsce. Wreszcie znaleźli się na ulicy
Milczenia, przed Domem Namiestników majaczącym w półmroku pod ogromną kopułą.
-
Wstrzymajcie się! – krzyknął Gandalf. – Wstrzymajcie się, szaleńcy!
Albowiem
w progu pachołkowie Denethora z mieczami i żagwiami w rękach nacierali na
Beregonda, który sam jeden w swoich srebrno-czarnych barwach gwardii stał na
najwyższym stopniu schodów pod sklepionym gankiem i bronił przystępu do drzwi.
Dwóch ludzi już padło od jego miecza, plamiąc krwią świętość grobowca, inni
miotali przekleństwa, nazywając Beregonda wyrzutkiem i zdrajcą, zbuntowanym
przeciw własnemu panu.
Podbiegając Gandalf i Pippin
usłyszeli z wnętrza Domu Umarłych głos Denethora nawołujący do pośpiechu:
-
Prędzej! Prędzej! Róbcie, co wam rozkazałem. Zabijcie tego zdrajcę albo też sam
go ukarzę.
Drzwi,
które Beregond usiłował podeprzeć lewą ręką, otworzyły się nagle i w progu
ukazał się Władca grodu, wspaniały i groźny. Oczy skrzyły mu się gorączkowo,
obnażony miecz wznosił się do ciosu.
Lecz Gandalf jednym susem znalazł
się na schodach. Słudzy rozstąpili się przed nim osłaniając oczy, bo Czarodziej
wdarł się między nich jak lśnienie białej błyskawicy w ciemności, cały
rozpłomieniony gniewem. Podniósł ramię i w tym samym okamgnieniu miecz zawahał
się w ręku Denethora, wysunął się z bezsilnej dłoni starca i padł na posadzkę mrocznej
sieni. Denethor jakby oślepiony cofnął się przed Gandalfem.
-
Co tu się dzieje, Denethorze? – spytał Czarodziej. – Dom Umarłych nie jest
miejscem dla żywych. Dlaczego twoi słudzy biją się pośród grobów, gdy pod Bramą
grodu toczy się rozstrzygająca walka? Czyżby Nieprzyjaciel dotarł aż tu, na
ulicę Milczenia?
-
Odkąd to Władca Gondoru obowiązany jest zdawać ci sprawę ze swoich zarządzeń? –
spytał Denethor. – Czy już nie wolno mi rozkazywać własnym pachołkom?
-
Wolno ci, Denethorze – odparł Gandalf – ale wolno też ludziom przeciwstawić się
twoim rozkazom, jeśli są szaleńcze i złe. Gdzie jest twój syn, Faramir?
-
Tu, we wnętrzu Domu Namiestników – powiedział Denethor. – Płonie, już płonie!
Już podłożyli ogień pod jego ciało. Wkrótce spłoniemy wszyscy. Zachód ginie.
Chcę odejść stąd w wielkim ognistym całopaleniu, niech wszystko skończy się w
ogniu, w popiele, w słupie dymu, który odleci z wiatrem.
Gandalf
widząc, że Władcę szał opętał, zląkł się, czy starzec nie wprowadził już w czyn
swoich okrutnych zamiarów, rzucił się więc naprzód, a za nim pobiegli Pippin i
Beregond. Denethor cofnął się tymczasem i stanął przy marmurowym stole w
wielkiej sali. Faramir leżał tam, pogrążony w gorączkowym śnie, lecz żywy
jeszcze. Pod jego posłaniem i dokoła niego piętrzył się stos z suchego drewna
oblanego oliwą, którą przesycona była także odzież Faramira i okrywająca go
płachta. Stos był gotów, ale nie zapalono go jeszcze. W tym momencie Gandalf
okazał siłę, która w nim tkwiła, podobnie jak blask czarodziejskiej mocy, ukryta
pod szarym płaszczem. Skoczył na spiętrzone kłody, chwycił rannego na ręce,
zeskoczył na podłogę i pędem puścił się wraz ze swym cennym brzemieniem do
wyjścia. Faramir jęknął i przez sen wymienił imię swego ojca.
Denethor jakby się nagle ocknął z osłupienia;
oczy mu przygasły, spłynęły z nich łzy.
-
Nie odbierajcie mi syna! On mnie woła! – powiedział.
-
Tak – odparł Gandalf. – Syn cię woła, lecz jeszcze nie możesz się do niego
zbliżyć. Faramir stoi na progu śmierci, ale, być może, nie przekroczy go, może
uda się go uzdrowić. Ty zaś powinieneś teraz być na polu bitwy pod Bramą
twojego grodu, gdzie może czeka cię śmierć. Sam o tym wiesz w głębi serca.
-
Faramir już się nie obudzi – odparł Denethor – a walka jest daremna. Dlaczegóż
miałbym pragnąć przedłużenia życia? Dlaczego nie mielibyśmy umrzeć razem?
-
Ani tobie, ani żadnemu władcy na ziemi nie przysługuj prawo wyznaczenia godziny
własnej śmierci – rzekł Gandalf. – Tylko pogańscy królowie w czasach Ciemności
sami sobie zadawali śmierć, zaślepieni pychą i rozpaczą, zabijając też swoich
najbliższych, aby lżej im było rozstać się z tym światem.
Wyniósł
Faramira z Domu Umarłych, złożył go na tym samym łożu, na którym go tu
przyniesiono, a które stało w sieni. Denethor szedł za Czarodziejem, zatrzymał
się jednak w progu i drżąc wpatrywał się z wyrazem tęsknoty w twarz syna.
Wszyscy umilkli i znieruchomieli w obliczu widocznej udręki starca, który stał
długą chwilę niezdecydowany.
-
Pójdź z nami, Denethorze – powiedział wreszcie Gandalf. – Obaj jesteśmy w grodzie
potrzebni. Możesz jeszcze wiele dokonać.
Nagle
Denethor wybuchnął śmiechem. Wyprostował się znów dumnie, szybko wbiegł do sali
i chwycił ze stołu poduszkę, na której przedtem opierał głowę. Wracając do
drzwi odsłonił powłoczkę: był pod nią ukryty palantir! Starzec podniósł go w
górę i świadkom tej sceny wydało się, że kryształowa kula w ich oczach rozżarza
się wewnętrznym płomieniem, rzucając czerwony odblask na wychudłą twarz
Namiestnika, na rysy jakby wyrzeźbione w kamieniu, ostro podkreślone cieniami,
szlachetne, dumne i groźne. Oczy mu znów się roziskrzyły.
-
Pycha i rozpacz! – krzyknął. – Czy myślisz, że na Białej Wieży oczy były ślepe?
Nie, widziały więcej, niż ty z całą swoją mądrością dostrzegasz, Szary Głupcze!
Twoja nadzieja polega na niewiedzy. Idź, próbuj uzdrawiać umarłych. Idź i
walcz! Wszystko daremne! Na krótko, na jeden dzień może zatryumfujesz na polu
bitwy. Ale przeciw potędze, która rozrosła się w Czarnej Wieży, nic nie
wskórasz. Tylko jeden palec tej potęgi sięgnął po nasz gród. Cały wschód rusza
na podbój. Ten wiatr, który złudził cię nadzieją, pędzi po Anduinie flotę
czarnych żagli. Zachód ginie. Pora, by wszyscy, którzy nie chcą być
niewolnikami, odeszli ze świata.
-
Gdybyśmy słuchali takich rad, rzeczywiście oddalibyśmy zwycięstwo
Nieprzyjacielowi – powiedział Gandalf.
-
A więc łudź się dalej nadzieją! – zaśmiał się Denethor. – Czyż nie znam cię,
Mithrandirze? Masz nadzieję, że obejmiesz po mnie władzę, że staniesz za
tronami wszystkich władców północy, południa i zachodu. Czytam w twoich
myślach, przeniknąłem twoje plany. Wiem, żeś temu niziołkowi kazał przemilczeć
prawdę. Żeś go wprowadził do mnie jako swojego szpiega. Mimo to z rozmów z nim
dowiedziałem się imion i zamiarów wszystkich twoich sojuszników. Tak! Jedną
ręką chciałeś mnie pchnąć przeciw Mordorowi, bym ci posłużył za tarczę, drugą
zaś ściągałeś tutaj owego Strażnika Północy, aby zajął moje miejsce. Ale
powiadam ci, Gandalfie Mithrandirze, nie będę w twoim ręku narzędziem! Jestem
Namiestnikiem rodu Anariona. Nie dam się poniżyć do roli zgrzybiałego
szambelana na dworze byle przybłędy. Nawet gdyby udowodnił swoje prawa, jest
tylko dalekim potomkiem Isildura. Nie skłonie głowy przed ostatnim z rodu od
dawna wyzutego z władzy i godności.
-
Jakże byś więc chciał ułożyć sprawy, Denethorze, gdybyś mógł przeprowadzić
swoją wolę? – zapytał Gandalf.
-
Chciałbym, aby wszystko pozostało tak, jak było za dni mego życia aż po dziś –
odparł Denethor – i za dni moich pradziadów; chciałbym w pokoju władać grodem i
przekazać rządy synowi, który by miał własną wolę, a nie ulegał podszeptom
czarodzieja. Jeśli tego mi los odmawia, niech raczej wszystko przepadnie, nie
chcę życia poniżonego, miłości podzielonej, czci uszczuplonej.
-
W moim przeświadczeniu Namiestnik, który wiernie zwraca władzę prawowitemu
królowi, nie traci miłości ani czci – rzekł Gandalf. – W każdym zaś razie nie
powinieneś swego syna pozbawiać prawa wyboru, gdy jeszcze nie zgasła nadzieja,
że może uniknąć śmierci.
Ale
na te słowa płomień gniewu znów się rozjarzył w oczach Denethora; wsunąwszy
sobie kryształ pod ramię, starzec dobył sztyletu i podszedł do noszy. Beregond
jednak uprzedził go błyskawicznym skokiem i zasłonił Faramira własnym ciałem.
-
A więc to tak! – krzyknął Denethor. – Już mi ukradłeś połowę synowskiego serca.
Teraz okradasz mnie także z miłości moich sług, aby ci pomogli obrabować mnie
nawet ze szczątków mego syna. W jednym przynajmniej nie zdołasz mi
przeszkodzić, umrę tak, jak postanowiłem. Do mnie! – zawołał na sługi. – Do
mnie! Czy sami tylko zaprzańcy zostali między wami?
Dwóch
pachołków wbiegło po schodach na rozkaz swego Władcy. Denethor wyrwał jednemu z
nich żagiew i uskoczył w głąb domu. Nim Gandalf zdążył go powstrzymać, cisnął
płonącą żagiew na stos, który natychmiast gwałtownie zajął się ogniem.
Denethor wskoczył na stół; stojąc
tak w ognistym wieńcu podniósł swoje namiestnikowskie berło i złamał je na
kolanie. Rzucił je w ogień, a sam położył się na stole, oburącz przyciskając
palantir do piersi. Wieść głosi, że odtąd ktokolwiek spojrzał w kryształ, jeśli
nie miał dość potężnej woli, by go do swoich celów nakłonić, widział w nim
tylko dwie starcze dłonie trawione żarem płomieni.
Gandalf w bólu i zgrozie odwrócił
twarz i zamknął drzwi. Chwilę stał zamyślony i milczący w progu; z wnętrza
grobowego domu słychać było szum rozszalałego ognia. Potem Denethor krzyknął
wielkim głosem jeden jedyny raz i umilkł na zawsze. Nikt ze śmiertelnych nie
ujrzał go już nigdy.
-
Tak zginął Denethor, syn Ektheliona – rzekł Gandalf. Zwrócił się do Beregonda i
do pachołków, osłupiałych z przerażenia. – I z nim razem skończyły się dni
Gondoru, takiego, jaki znaliście całe swoje życie. Wszystko bowiem, dobre czy
złe, kiedyś się kończy. Byliśmy tu świadkami wielu niecnych czynów, ale
wyzbądźcie się wrogich uczuć, które was dzielą, bo wszystko to stało się za
sprawą Nieprzyjaciela i on to posłużył się wami do własnych celów. Wpadliście w
sieci sprzecznych obowiązków, lecz nie wasze ręce tę sieć usnuły. Pamiętajcie,
wierni słudzy Denethora, ślepi w swym posłuszeństwie, że gdyby nie zdrada
Beregonda – Faramir, dowódca straży Białej Wieży, już byłby tylko garstką
popiołu. Zabierzcie z tego nieszczęsnego miejsca ciała waszych zabitych
towarzyszy. My zaś poniesiemy Faramira, Namiestnika Gondoru, tam, gdzie będzie
mógł spać spokojnie lub umrzeć, jeśli tak los każe.
Gandalf i Beregond dźwignęli nosze i
ruszyli w stronę Domów Uzdrowień. Pippin szedł za nimi z głową zwieszoną na
piersi. Ale pachołkowie Denethora jakby w ziemię wrośli zapatrzeni w Dom
Umarłych; Gandalf był już u wylotu ulicy Milczenia, gdy rozległ się głośny
łoskot. Oglądając się za siebie zobaczyli, że kopuła Domu Namiestników pękła i
kłęby dymu wydobywają się z niej ku niebu; zapadała się ze straszliwym rumorem
walących się kamieni, lecz na gruzach wciąż jeszcze pełgały żywe płomienie.
Dopiero wtedy pachołkowie zdjęci strachem uciekli w ślad za Czarodziejem ku
furcie.
K |
iedy
przed nią stanęli, Beregond z gorzkim żalem spojrzał na martwego odźwiernego.
-
Ten swój uczynek będę opłakiwał do śmierci – powiedział – ale szał mnie
ogarnął, czas naglił, on zaś nie chciał słuchać moich błagań i wyciągnął miecz.
– Kluczem, wyrwanym przedtem z rąk wartownika, zamknął furtę. – Teraz klucz ten
należeć będzie do Faramira – powiedział.
-
Pod nieobecność Namiestnika władzę pełni tymczasem książę Dol Amrothu – rzekł
Gandalf. – Skoro go nie ma tutaj, pozwolę sobie rozstrzygnąć tę sprawę. Proszę
cię, Beregondzie, zachowaj ten klucz i strzeż go, dopóki w mieście nie zapanuje
na nowo porządek.
Wreszcie
znaleźli się w górnych kręgach grodu i w blasku dnia szli dalej ku Domom
Uzdrowień; były to piękne domy przeznaczone w czasach pokoju dla ciężko
chorych, teraz jednak przygotowane dla rannych z pola bitwy. Stały w pobliżu
Bramy Cytadeli, w szóstym kręgu, opodal południowego muru, otoczone ogrodem i
łąką usianą drzewami, w jedynym zielonym zakątku grodu. Krzątało się tu kilka
kobiet, którym pozwolono zostać w Minas Tirith, ponieważ były biegłe w sztuce
leczniczej i wyćwiczone w posługach dla chorych.
Gandalf ze swymi towarzyszami
właśnie wchodził przez główne wejście do ogrodu, gdy z pola pod Bramą wzbił się
przeraźliwy głośny krzyk, przemknął z wiatrem nad ich głowami i zamarł w
oddali. Głos brzmiał tak okropnie, że na chwilę stanęli oszołomieni, lecz gdy
przeminął, wstąpiła nagle w ich serca otucha, jakiej nie było w nich od dnia,
kiedy ciemności nadciągnęły od wschodu. Wydawało im się, że dzień rozwidnił się
nagle i że słońce przebiło się spoza chmur.
L |
ecz
twarz Gandalfa zachował wyraz powagi i smutku: Czarodziej polecił Beregondowi i
Pippinowi wnieść Faramira do Domu Uzdrowień, sam zaś wybiegł na najbliższy mur.
Stanął tam jak biały posąg i w świeżym blasku słonecznym wyjrzał na pole. Objął
wzrokiem wszystko, co się tam rozgrywało, i dostrzegł Eomera, który jadąc do
walki zatrzymał się przy poległych i rannych. Gandalf z westchnieniem owinął
się znów szarym płaszczem i zbiegł z muru. Beregond i Pippin wychodząc z Domu
Uzdrowień zastali go zadumanego przy wejściu. Patrzyli nań pytająco, lecz
Czarodziej długą chwilę milczał. Wreszcie przemówił:
-
Przyjaciele moi i wy wszyscy, obywatele tego grodu i mieszkańcy zachodnich
krajów! Zdarzyło się dziś wiele rzeczy bolesnych i wiele chlubnych. Czy
powinniśmy płakać, czy też się radować? Stało się coś, czego w najśmielszych
nadziejach nie mogliśmy się spodziewać, zginął bowiem Wódz wrogiej armii;
słyszeliśmy echo jego ostatniego rozpaczliwego krzyku. Lecz tryumf ten
przypłacony został ciężką żałobą i wielką stratą. Mogłem jej zapobiec, gdyby
nie szaleństwo Denethora. Aż tak daleko w głąb naszego obozu sięgnęła władza
Nieprzyjaciela! Dziś dopiero zrozumiałem w pełni, jakim sposobem zdołał swoją
wolę narzucić tu, w samym sercu grodu. Namiestnicy przypuszczali, że nikt nie
zna ich sekretu, ja jednak od dawna wiedziałem, że w Białej Wieży, podobnie jak
w Orthanku, przechował się jeden z Siedmiu Kryształów. Za dni swej mądrości
Denethor nie ważył się nim posługiwać ani wyzywać Saurona, zdając sobie sprawę
z granicy własnych sił. Lecz rozum starca osłabł. Gdy niebezpieczeństwo
zagroziło bezpośrednio jego królestwu, spojrzał w kryształ i dał się oszukać;
po wyprawieniu Boromira na północ robił to zapewne coraz częściej. Był zbyt
wielkoduszny, aby się poddać woli Władcy Ciemności, lecz widział w krysztale
tylko to, co tamten mu dojrzeć pozwolił. Zdobywał dzięki temu bez wątpienia
wiadomości nieraz pożyteczne, jednakże wizje ogromnej potęgi Mordoru, które mu
wciąż podsuwano, rozjątrzyły w jego sercu rozpacz, aż w końcu zaćmiły jego
umysł.
-
Teraz wyjaśnia się zagadka, nad którą się głowiłem – powiedział Pippin, drżąc na
samo wspomnienie przeżytych okropności. – Denethor wyszedł na czas pewien z
komnaty, w której leżał Faramir, i dopiero po powrocie wydał mi się odmieniony,
zgrzybiały i złamany.
-
Wkrótce potem jak wniesiono Faramira do Wieży, ludzie zauważyli dziwne światło
w najwyższym jej oknie – odezwał się Beregond. – Widywaliśmy co prawda takie
światła nieraz i od dawna w grodzie krążyły pogłoski, że Namiestnik zmaga się
myślą z Nieprzyjacielem.
-
Niestety, były to trafne przypuszczenia – rzekł Gandalf. – Tą drogą wola
Saurona wdarła się do Minas Tirith. Dlatego też ja zamiast być w polu, tu
musiałem pozostać. I teraz jeszcze odejść stąd nie mogę, bo wkrótce oprócz
Faramira będę miał innych rannych i chorych pod opieką. Pójdę na ich spotkanie.
Zobaczyłem z murów widok bardzo dla mego serca bolesny, kto wie, czy nie
czekają nas dotkliwsze jeszcze troski. Chodź ze mną, Pippinie. A ty,
Beregondzie, powinieneś wrócić do Cytadeli i zdać dowódcy sprawę z wszystkiego,
co zaszło. Obawiam się, że uzna za swój obowiązek wykluczyć cię z gwardii.
Powiedz mu jednak, że – jeśli zechce się liczyć z moim zdaniem – radzę mu
odesłać cię do Domów Uzdrowień, abyś służył tam swojemu choremu Władcy i
znalazł się przy nim, gdy ocknie się ze snu – jeśli w ogóle kiedyś się ocknie.
Tobie bowiem zawdzięcza, że nie spłonął żywcem. Idź, Beregondzie. Co do mnie,
powrócę tu niebawem.
Z
tym słowy ruszył ku niższym kręgom grodu w towarzystwie Pippina. Szli przez
miasto, gdy zaczął padać rzęsisty deszcz gasząc wszystkie pożary, tak że tylko
ogromne kłęby dymu wzbijały się wszędzie przed nimi wśród ulic.
Rozdział 8
Domy Uzdrowień
Z |
męczenie
i łzy przesłaniały mgłą oczy Meriadoka, kiedy się zbliżał do zburzonej Bramy
Minas Tirith. Hobbit prawie nie widział ruin i trupów zalegających pole.
Powietrze gęste było od ognia, dymu i zaduchu, wiele bowiem machin wojennych
spłonęło lub zawaliło się w huczące płomieniami rowy, gdzie spadł też niejeden
trup ludzki lub zwierzęcy. Tu i ówdzie leżały ogromne martwe cielska
południowych mumakilów na pół zwęglone albo zmiażdżone kamiennymi pociskami, z
oczyma wykłutymi przez celne strzały łuczników z Morthondu; wszędzie w dolnych
dzielnicach grodu cuchnęło spalenizną.
Ludzie już krzątali się na przedpolach
oczyszczając drogę przez pobojowisko, a z Bramy wyniesiono nosze. Złożono
Eowinę ostrożnie na miękkich poduszkach, zwłoki zaś króla okryto wspaniałym
złocistym całunem; otoczyli je Rohirrimowie z zapalonymi pochodniami w ręku i
blade w słonecznym blasku płomyki chwiały się na wietrze.
Tak wkroczyli do grodu król Theoden i
Eowina, a każdy na ich widok odkrywał głowę i schylał ją ze czcią. Niesiono ich
wśród pogorzelisk i dymów spalonego kręgu przez kamienne ulice ku górze.
Meriadokowi dłużył się ten marsz nieznośnie, szedł jak w koszmarnym,
niezrozumiałym śnie, wspinając się mozolnie do jakiegoś odległego celu, którego
nie mógł odnaleźć w pamięci. Coraz niklej przebłyskiwały przed jego oczyma
światła pochodni, aż wreszcie pogasły zupełnie i hobbit wlókł się w
ciemnościach myśląc: „To podziemny korytarz, wiodący do grobu, w którym
zostaniemy już na zawsze”. Nagle w jego sen wtargnął czyjś żywy głos:
-
Merry! Nareszcie! Co za szczęście, że cię odnalazłem!
Podniósł
wzrok i mgła przesłaniająca mu oczy przerzedziła się nieco. Zobaczył Pippina!
Stali twarzą w twarz pośrodku wąskiej uliczki, gdzie prócz nich dwóch nie było
nikogo. Merry przetarł oczy.
-
Gdzie jest król? – spytał. – Gdzie Eowina?
Zachwiał
się, przysiadł na jakimś progu i rozpłakał się znowu.
-
Ponieśli ich na górę, do Cytadeli – odparł Pippin. – Zdaje się, że idąc usnąłeś
i zabłądziłeś na którymś zakręcie. Kiedy stwierdziliśmy, że nie ma cię w
królewskim orszaku, Gandalf wysłał mnie na poszukiwania. Biedaczysko! Jakże się
cieszę, że cię znowu widzę. Ale ty jesteś okropnie wyczerpany, teraz nie będę
cię męczył rozmową. Powiedz tylko, czy jesteś ranny? Skaleczony?
-
Nie – powiedział Merry. – Zdaje się, że nie. Ale wiesz, Pippinie, od chwili
kiedy zraniłem tamtego, straciłem władzę w prawym ramieniu, a mój miecz spalił
się do szczętu jak kawałek drewna.
Na
twarzy Pippina odmalowało się zaniepokojenie.
-
Myślę, że powinieneś teraz iść ze mną, jak możesz najspieszniej – rzekł. –
Niestety, nie mogę cię zanieść. Bo widzę, że ledwie powłóczysz nogami. Szkoda,
że nie wzięli cię od razu na nosze, trzeba im to jednak wybaczyć: za wiele
strasznych rzeczy zdarzyło się dziś w grodzie, nic dziwnego, że przegapiono
małego biednego hobbita wracającego z pola bitwy.
-
Czasem można na takim przegapieniu wygrać – odparł Merry. – Nie dostrzegł mnie
przecież w porę... Nie! Nie mogę o tym teraz mówić. Pomóż mi, Pippinie. Ciemno
mi w oczach, a ramię mam zimne jak lód.
-
Oprzyj się na mnie, Merry, przyjacielu kochany! Chodźmy! Powolutku dojdziemy.
To już niedaleko.
-
Czy wyprawisz mi pogrzeb? – spytał Merry.
-
Co ty pleciesz! – zaprotestował Pippin, siląc się na wesołość, chociaż serce
ściskało mu się ze strachu i litości. – Idziemy do Domów Uzdrowień.
Z
uliczki, biegnącej miedzy rzędem wysokich kamienic a zewnętrznym murem
czwartego kręgu, skręcili na główną ulicę, która wspinała się ku Cytadeli.
Posuwali się krok za krokiem, Merry chwiał się na nogach i mruczał coś jak
gdyby przez sen.
„Nigdy
w ten sposób nie dojdziemy – martwił się w duchu Pippin. – Czy nikt mi nie
pomoże? Nie mogę przecież biedaka zostawić ani na chwilę samego”.
Ledwie
to pomyślał, niespodziewanie dogonił ich biegnący chyżo chłopiec, a gdy ich
mijał, Pippin poznał Bergila, syna Beregonda.
-
Hej, Bergilu! – zawołał. – Dokąd pędzisz? Cieszę się, że cię znów spotykam,
całego i zdrowego.
-
Jestem Gońcem Uzdrowicieli – oznajmił Bergil. – Nie mogę się zatrzymać.
-
Nie trzeba! – powiedział Pippin. – Powiedz tylko lekarzom, że mam tutaj chorego
hobbita, periana, jak wy nas zwiecie, który wraca z pola bitwy. Zdaje się, że
nie zajdzie o własnych siłach tak daleko. Jeżeli jest tam Mithrandir, uradujesz
go tą nowiną.
Bergil
pobiegł naprzód.
„Lepiej
będzie, jeśli tutaj poczekamy na pomoc” – myślał Pippin. Łagodnie usadowił
Meriadoka na krawędzi chodnika w słonecznym miejscu i siadłszy obok niego
ułożył głowę chorego przyjaciela na własnych kolanach. Ostrożnie obmacał ciało
i ujął jego ręce w swoje dłonie. Prawa ręka była zimna jak lód.
Wkrótce zjawił się Gandalf we
własnej osobie. Pochylił się nad Meriadokiem i pogłaskał jego czoło, potem
dźwignął chorego w ramionach.
-
Należałby mu się tryumfalny wjazd do grodu – powiedział. – Nie zawiódł mego
zaufania, gdyby bowiem Elrond nie ustąpił moim naleganiom, żaden z was, moi
hobbici, nie wziąłby udziału w tej wyprawie i ponieślibyśmy dziś cięższe
jeszcze straty. – Czarodziej westchnął i dodał: - No i mam jednego więcej
chorego na głowie, a tymczasem los bitwy wciąż waży się na szali.
Wreszcie
wszyscy: Faramir, Eowina i Merry, znaleźli się w łóżkach, w Domach Uzdrowień,
pod troskliwą opieką. Wprawdzie w tych czasach dawna wiedza nie jaśniała już
pełnią światła, jak w odległej przeszłości, lecz sztuka lekarska stała jeszcze
w Gondorze wysoko, umiano leczyć rany i wszelkie choroby, którym podlegali
ludzie na wschodnich wybrzeżach Morza. Oprócz starości. Na nią nie znano
lekarstwa i tutejsi ludzie żyli teraz niewiele dłużej niż inne plemiona, a
szczęśliwców, którzy w pełni sił przekraczali setkę lat, można było na palcach
zliczyć, z wyjątkiem rodów najczystszej krwi. Ostatnio wszakże sztuka
uzdrowicieli zawodziła, szerzyła się bowiem nowa choroba, na którą nie znano
rady. Nazwano ją Czarnym Cieniem, ponieważ jaj sprawcami były Nazgule.
Dotknięci nią chorzy zapadali stopniowo w coraz głębszy sen, potem milkli i
śmiertelny chłód ogarniał ich ciała, w końcu umierali. Lekarze i pielęgniarki w
Domu Uzdrowień podejrzewali, że właśnie ta straszna choroba nęka niziołka i
księżniczkę Rohanu. Przed południem oboje chorzy jeszcze mówili, szepcząc
coś jakby we śnie; opiekunowie pilnie
się temu przysłuchiwali w nadziei, że dowiedzą się może czegoś, co pomoże w
zrozumieniu ich cierpień i znalezieniu nas nie ratunku. Lecz chorzy wkrótce
umilkli, zasnęli głębiej, a gdy słońce schyliło się ku zachodowi, szary cień
powlókł ich twarze. Faramira natomiast spalała gorączka, której żadne środki
nie mogły uśmierzyć. Gandalf chodził od jednego do drugiego łoża, a
pielęgniarki powtarzały mu każde słowo zasłyszane z ust chorych. Tak mijał
tutaj dzień, podczas gdy na polu wielka bitwa toczyła się wśród zmiennego
szczęścia i dziwnych niespodzianek. Wreszcie czerwony blask zachodu rozlał się
po niebie i przez okna dosięgnął poszarzałych twarzy chorych. Tym, którzy wtedy
przy nich czuwali, wydawało się, że rumieńce zdrowia wracają na wynędzniałe
policzki, ale była to zwodnicza nadzieja.
Patrząc na piękne oblicze Faramira
najstarsza z posługujących w Domach Uzdrowień kobiet, Joreth, zapłakała, bo
wszyscy w grodzie kochali młodego rycerza.
-
Wielkie to będzie nieszczęście, jeśli nam umrze! – powiedziała. – Gdybyż byli
na świecie królowie Gondoru, jak za dawnych czasów! Stare księgi mówią, że
„ręce króla mają moc uzdrawiania”. Po tym właśnie rozpoznawano zawsze
prawowitych królów.
Gandalf,
który stał obok, odpowiedział jej:
-
Oby ludzie zapamiętali twoje słowa, Joreth! W nich bowiem jest nadzieja. Może
naprawdę król wrócił do Gondoru. Czy nie słyszałaś dziwnych wieści, które krążą
w grodzie?
-
Miałam tu pełne ręce roboty, nie słuchałam, co krzyczą albo szepczą – odparła
staruszka. – A co do nadziei, to spodziewam się przynajmniej tego, że ci
mordercy nie wtargną do naszych Domów i nie zakłócą spokoju chorych.
Gandalf
wyszedł spiesznym krokiem. Łuna już dopalała się na niebie, rozżarzone szczyty
gór zbladły, szary jak popiół wieczór rozpełzł się po nizinie.
Po zachodzie słońca Aragorn, Eomer i
książę Imrahil nadciągnęli wraz ze swymi dowódcami i rycerzami pod miasto, a
gdy znaleźli się pod Bramą, Aragorn przemówił:
-
Spójrzcie na ten pożar, który roznieciło zachodzące słońce! To znak kresu i
upadku wielu rzeczy i zmiany w biegu spraw na tym świecie. Gród ten pozostawał
pod władzą Namiestników przez tak długie wieki, iż lękam się, że gdybym do
niego wkroczył nieproszony, wybuchłyby spory i wątpliwości, bardzo niepożądane
w czasie wojny. Nie wejdę więc do stolicy ani nie zgłoszę swoich roszczeń do
tronu, póki nie rozstrzygnie się ostatecznie, kto zwyciężył: my czy też Mordor.
Każę rozbić swój namiot na polu i tutaj będę czekał, aż wezwie mnie z dobrej
woli Władca grodu.
-
Już podniosłeś sztandar królewski i objawiłeś godła rodu Elendila – odparł
Eomer. – Czy ścierpisz, by ktoś odmówił im należnej czci?
-
Nie – powiedział Aragorn – ale czas nie dojrzał jeszcze, a ja nie chcę starcia
z nikim, chyba z Nieprzyjacielem i jego sługami.
Zabrał
z kolei głos książę Imrahil:
-
Jeżeli pozwolisz, by swoje zdanie wyraził bliski krewny Denethora, wiedz, że
twoje postanowienie wydaje mi się mądre. Denethor jest uparty i dumny, ale
stary. Odkąd ujrzał syna ciężko rannego, zachowuje się bardzo dziwnie. Nie
godzi się jednak, abyś pozostał jak żebrak przed Bramą.
-
Nie jak żebrak – odparł Aragorn – ale jak dowódca Strażników, którzy nie
przywykli do miast i domów z kamienia.
Kazał
zwinąć swój sztandar, a przedtem zdjął z niego gwiazdę Północnego Królestwa i
oddał ją na przechowanie synom Elronda.
K |
siążę
Imrahil i Eomer pożegnali więc Aragorna i bez niego weszli do grodu, aby wśród
wiwatujących na ulicach ludzi wspiąć się na górę do Cytadeli. Tu w sali
Wieżowej spodziewali się zastać Namiestnika, lecz zobaczyli jego fotel pusty, a
pośrodku, pod baldachimem, spoczywające na wspaniałym łożu zwłoki Theodena,
króla Marchii. Dwanaście pochodni
płonęło wokół niego i dwunastu rycerzy, z Rohanu i Gondoru, pełniło straż. Łoże
udrapowano barwami białą i zieloną, lecz całun, okrywający króla po pierś, był
ze złotogłowiu, na nim zaś błyszczał nagi miecz i u stóp zmarłego leżała jego
tarcza. Siwe włosy w migotliwym świetle pochodni lśniły jak krople wody w
słońcu, piękna twarz zdawała się młoda, chociaż bił z niej spokój, jakiego nie
zna młodość. Można by pomyśleć, że sędziwy król śpi.
Długą chwilę stali w milczeniu przed
zmarłym królem, wreszcie odezwał się książę Imrahil:
-
Gdzie jest Namiestnik? Gdzie Mithrandir?
Odpowiedział
mu jeden z pełniących wartę rycerzy:
-
Namiestnik Gondoru przebywa w Domu Uzdrowień.
-
A gdzie moja siostra Eowina? – spytał Eomer. – Zasłużyła na miejsce obok króla
w nie mniejszej chwale. Dokąd ją zabrano?
-
Ależ księżniczka żyła, gdy ją podniesiono z pobojowiska! – odparł książę
Imrahil. – Czy nie wiedziałeś o tym, Eomerze?
Tak
więc nie spodziewana już nadzieja powróciła w serce Eomera, a wraz z nią nowe
troski i obawy. Bez słowa Eomer wyszedł z sali; książę podążył za nim. Na
dworze wieczór już zapadł i rój gwiazd świecił na niebie. U drzwi Domów
Uzdrowień spotkali Gandalfa, któremu towarzyszył jakiś człowiek, spowity szarym
płaszczem. Powitali Czarodzieja mówiąc:
-
Szukamy Namiestnika. Powiedziano nam, że znajduje się w tych Domach. Czy
odniósł jakieś rany? I gdzie jest Eowina?
-
Eowinę znajdziecie tutaj – odparł Gandalf. – Nie umarła, lecz bliska jest
śmierci. Faramir, zraniony zatrutą strzałą, także tu leży chory. On jest teraz
Namiestnikiem Gondoru. Denethor odszedł do swych przodków, jego domem jest
garść popiołów.
Z
bólem i zdumieniem słuchali, gdy opowiadał im o śmierci Starego Władcy.
-
A więc święcimy zwycięstwo bez radości – rzekł książę Imrahil – okupione wielką
ceną, skoro w jednym dniu zarówno Rohan, jak Gondor utracił Władcę. Rohirrimom
przewodzi Eomer. Kto będzie tymczasem rządził w grodzie? Czy nie należałoby
posłać po Aragorna?
-
Jest już między wami – odezwał się człowiek w szarym płaszczu. Postąpił krok
naprzód i w świetle latarni wiszącej nad drzwiami poznali Aragorna, który na
zbroję narzucił szary płaszcz z Lorien i z wszystkich godeł zachował tylko
zielony kamień Galadrieli. – Przyszedłem na gorącą prośbę Gandalfa – ciągnął
dalej Aragorn – ale jedynie jako dowódca Dunedainów z Anoru. Rządy w grodzie
należą do księcia Dol Amrothu, dopóki Faramir nie odzyska przytomności. Moim
wszakże zdaniem wszyscy powinniśmy w najbliższych dniach oddać się pod rozkazy
Gandalfa w naszej wspólnej walce z Nieprzyjacielem.
-
Przede wszystkim nie stójmy dłużej pod tymi drzwiami – rzekł Gandalf. – Nie ma
chwili do stracenia. Wejdźmy do środka, bo w Aragornie cała nadzieja ratunku
dla chorych, leżących w tym domu. Tak powiedziała Joreth, doświadczona stara
kobieta: „Ręce królewskie mają moc uzdrawiania, po tym poznaje się prawowitego
króla”.
A |
ragorn
wszedł pierwszy, inni za nim. W progu czuwało dwóch gwardzistów w
srebrno-czarnych barwach Białej Wieży. Jeden z nich był rosłym mężczyzną, drugi
miał wzrost małego chłopca. Ten właśnie na widok wchodzących krzyknął głośno ze
zdziwienia i radości:
-
Obieżyświat! Co za spotkanie! Wiesz, od razu zgadłem, że to ty płyniesz na
czarnym okręcie. Ale wszyscy krzyczeli: „Korsarze!”, i nikt nie chciał mnie
słuchać. Jakżeś tego dokonał?
Aragorn
ze śmiechem uścisnął rękę hobbita.
-
Ja też się cieszę z tego spotkania – rzekł. – Teraz jednak nie ma czasu na
opowieści o przygodach w podróży.
Imrahil
zwrócił się do Eomera:
-
Czy tak rozmawiacie ze swymi królami? – spytał. – Spodziewam się, że
ukoronujemy go pod innym imieniem!
Aragorn
usłyszał tę uwagę i odpowiedział księciu:
-
Z pewnością. W szlachetnym dawnym języku nazywam się Elessar, Kamień Elfów, i
Envinyatar, Odnowiciel! – To mówiąc wskazał zielony kamień przypięty do piersi.
– Ale ród mój – jeśli w ogóle założę ród – przyjmie nazwisko Obieżyświata. W
mowie Numenoru nie będzie to brzmiało źle: Telkontar. Takie imię przekażę
mojemu potomstwu.
Z
tymi słowami wszedł do Domu Uzdrowień, a zanim doszli do pokoju, gdzie leżeli
chorzy, Gandalf opowiedział mu o czynach Eowiny i Meriadoka na polu bitwy.
-
Długo czuwałem u ich wezgłowi – rzekł. – Z początku wiele mówili przez sen,
zanim popadli w śmiertelną drętwotę. Resztę wiem, ponieważ dany mi jest dar
widzenia rzeczy odległych.
Aragorn
pospieszył najpierw do Faramira, potem do Eowiny, na końcu do Meriadoka. Gdy
przyjrzał się ich twarzom i ranom, westchnął.
-
Muszę tu użyć całej mocy i wiedzy, jaką rozporządzam – powiedział. – Szkoda, że
nie ma wśród nas Elronda, on bowiem jest najstarszy w naszym plemieniu i
najpotężniejszy.
Eomer
widząc, że obaj – Gandalf i Aragorn – zdają się zatroskani i zmęczeni, rzekł:
-
Czy nie powinniście najpierw odpocząć i posilić się trochę?
-
Nie, dla tych trojga, a szczególnie dla Faramira, każda chwila może rozstrzygnąć
o życiu – odparł Aragorn. – Nie wolno zwlekać.
Przywołał
starą Joreth i zapytał:
-
Ty masz pieczę nad zapasami ziół w tym domu, prawda?
-
Tak, panie – odpowiedziała – ale nie starczy nam ziół dla wszystkich, którzy
potrzebują leczenia. Nie wiem, skąd wziąć ich więcej, bo w mieście po tych
okropnych zdarzeniach niczego się nie znajdzie, ogień zniszczył wiele domów,
chłopców na posyłki mamy niewielu, a drogi odcięte. Od niepamiętnych dni nie
przybywają z Lossarnach wozy z dostawami na rynek. Gospodarujemy tym, co tu
mamy, jak się da najlepiej, dostojny pan może mi wierzyć.
-
Uwierzę, gdy zobaczę – powiedział Aragorn. – Brak nie tylko ziół, ale również
czasu na dłuższe gawędy. Czy macie liście athelas?
-
Nie wiem, dostojny panie – odparła Joreth. – W każdym razie nie znam takiej
nazwy. Zapytam mistrza zielarza, on zna stare nazwy.
-
Niekiedy zwą je również królewskimi liśćmi – wyjaśnił Aragorn – może pod tym
mianem o nich słyszałaś, bo tak je lud w późniejszych czasach przezwał.
-
Ach, te liście! – zdziwiła się Joreth. – Owszem, gdyby wielmożny pan od razu
tak je nazwał, mogłabym odpowiedzieć bez namysłu. Nie, nie mamy ich tutaj.
Nigdy też nie słyszałam, żeby miały jakieś uzdrawiające własności; często nawet
mówiłam siostrom, kiedy spotykałyśmy to ziele w lesie: „To są królewskie
liście. – Tak mówiłam. – Dziwaczna nazwa, ciekawe, dlaczego je tak nazwano, bo
gdybym ja była królem, hodowałabym piękniejsze rośliny w swoim ogrodzie”. Ale
przyznaję, że pachną bardzo przyjemnie, gdy je zmiąć w ręku. Może zresztą źle
się wyraziłam, nie tyle przyjemnie, ile orzeźwiająco.
-
Bardzo orzeźwiająco – rzekł Aragorn. – Ale teraz, jeśli kochasz Faramira, puść
w ruch nogi zamiast języka i pobiegnij po te zioła. Przetrząśnij całe miasto i
przynieś choćby jeden liść.
-
A jeżeli nie znajdzie się nic w grodzie – wtrącił się Gandalf – pogalopuję do
Lossarnach i wezmę z sobą Joreth, żeby tym razem nie swoim siostrom, ale mnie
pokazała w lesie owe liście. W zamian Gryf pokaże jej, jak się należy spieszyć
w potrzebie.
Po
odprawieniu Joreth polecił Aragorn innym kobietom, żeby zagrzały wodę, sam zaś
siadł przy Faramirze i jedną ręką ująwszy dłoń chorego, drugą położył na jego
czole. Było zroszone obficie potem; Faramir nie poruszał się, nie zareagował na
dotknięcie, ledwie oddychał.
-
Resztki sił z niego uchodzą – rzekł Aragorn zwracając się do Gandalfa. – Nie
sama rana jest jednak tego przyczyną. Spójrz, goi się dobrze. Gdyby go ugodziła
strzała Nazgula, jak przypuszczałeś, już by nie przeżył tej nocy. Musiał go
zranić z łuku jakiś południowiec. Kto wyciągnął strzałę? Czy ją zachowano?
-
Strzałę wyciągnąłem ja – powiedział Imrahil – i założyłem pierwszy opatrunek.
Nie zachowałem jej wszakże, bo działo się to wśród gorączki bitwy. Wyglądała,
jeśłi mnie pamięć nie myli, jak zwykłe strzały używane przez południowców.
Myślę jednak, że zesłał ją z powietrza Skrzydlaty Cień, jakże bowiem inaczej
tłumaczyć sobie tę uporczywą gorączkę i całą chorobę; rana nie jest przecież
głęboka, nie zostały naruszone żadne ważne narządy ciała. Jak to wyjaśnisz?
-
Wszystko się tutaj razem sprzęgło: utrudzenie, ból z powodu ojcowskiej
niełaski, rana, a co najgorsze tchnienie Ciemnych Sił – odparł Aragorn. –
Faramir ma wiele hartu, lecz jeszcze przed bitwą o zewnętrzne mury Pelennoru
przebywał długi czas w cieniu nieprzyjacielskiego kraju. Stopniowo cień go
przenikał, nawet w momentach najgorętszej walki. Wielka szkoda, że nie mogłem
tu przybyć wcześniej!
W |
tejże chwili wszedł do pokoju mistrz
zielarstwa.
-
Dostojny pan zapytywał o królewskie liście, jak je lud nazywa, czyli athelas w
języku uczonych lub tych, którzy mają niejakie pojęcie o mowie Valinoru...
-
Tak, pytałem i jest mi obojętne, czy nazwiecie to ziele asea aranion czy
królewskim liściem, byłem je dostał – przerwał mu Aragorn.
-
Proszę mi wybaczyć, dostojny panie – odparł zielarz. – Widzę, że mam przed sobą
człowieka uczonego, nie zaś zwykłego wojaka. Niestety, nie trzymamy tego ziela
w naszych Domach Uzdrowień, gdzie pielęgnujemy wyłącznie poważnie rannych lub
chorych. Ziele to bowiem nie posiada, o ile nam wiadomo, cennych właściwości
poza tą, że odświeża powietrze i rozprasza przelotne uczucie znużenia. Chyba że
ktoś daje wiarę starym porzekadłom, które powtarzają po dziś dzień babinki
takie jak Joreth, nie rozumiejąc nawet, co mówią:
Przeciw czarnych potęg tchnieniu,
Gdy zabójcze rosną cienie,
Gdy ostatni promień zgasł,
Ty nas ratuj, athelas!
Ręką króla liść podany
Wraca życie, goi rany!
Ale moim zdaniem to zwykła bajka, tkwiąca w pamięci
przesądnych kobiet. Dostojny pan sam osądzi, jaki z niej wyciągnąć wniosek i
czy w ogóle na ona sens. Starzy ludzie rzeczywiście piją wywar z tego ziela,
który rzekomo pomaga im na bóle głowy.
-
A więc w imieniu króla idź i poszukaj jakiegoś starego człowieka, mniej
uczonego, ale za to rozumniejszego od mędrców rządzących w tym domu! – krzyknął
Gandalf.
A |
ragorn
ukląkł przy łóżku Faramira trzymając wciąż rękę na jego czole. Wszyscy obecni
wyczuli, że toczy się tutaj jakaś ciężka walka. Twarz Aragorna bowiem pobladła
z wysiłku; powtarzał imię Faramira, lecz głos jego coraz słabiej dochodził do
uszu świadków tej sceny, jak gdyby Aragorn oddalał się od nich i zagłębiał w
jakąś ciemną dolinę nawołując zabłąkanego w niej przyjaciela.
Wreszcie nadbiegł Bergil niosąc
sześć liści zawiniętych w chustkę.
-
Proszę, oto królewskie liście – oznajmił. – Niestety, nie są świeże. Zerwano je
przed dwoma co najmniej tygodniami. Mam nadzieję, że pomimo to przydadzą się na
coś.
I
spojrzawszy na Faramira chłopiec wybuchnął płaczem. Aragorn wszakże uśmiechnął
się do niego.
-
Przydadzą się na pewno! – powiedział. – Najgorsze już przeminęło. Zostań tutaj
i bądź dobrej myśli.
Wybrał
dwa liście, położył na swej dłoni, chuchnął na nie, a potem skruszył je w ręku;
natychmiast ożywcza woń napełniła pokój, jakby powietrze samo zbudziło się i zaperliło
radością. Aragorn rzucił ziele do misy z wrzącą wodą, którą przed nim
postawiono. W serca wszystkich wstąpiła nagle otucha, zapach ten bowiem każdemu
przyniósł jak gdyby wspomnienie błyszczących od rosy wiosennych poranków pod
bezchmurnym niebem, w krainie, która sama jest wiosną, przelotnym wspomnieniem
piękniejszego świata. Aragorn wstał jak gdyby pokrzepiony na nowo, z uśmiechem
w oczach podsunął misę przed uśpioną twarz Faramira.
-
Patrzcie państwo! – powiedziała Joreth do stojącej obok kobiety. – Któż by się
spodziewał? Lepsze to ziele, niż myślałem. Przypomina mi róże z Imloth Melui,
które widziałam, kiedy byłam jeszcze młodą dziewczyną; sam król nie mógłby
żądać wspanialszego zapachu.
Faramir
poruszył się, otworzył oczy i spojrzał na schylonego nad łożem Aragorna
wzrokiem przytomnym i pełnym miłości, mówiąc z cicha:
-
Wołałeś mnie, królu. Jestem. Co mój król rozkaże?
-
Abyś się dłużej nie błąkał w ciemnościach. Zbudź się, Faramirze! – odparł
Aragorn. – Jesteś zmęczony. Odpocznij, posil się i bądź gotów, gdy po ciebie
wrócę.
-
Będę gotów, miłościwy panie – rzekł Faramir. – Któż chciałby leżeć bezczynnie w
chwili, gdy król powraca?
-
Tymczasem żegnaj! – powiedział Aragorn. – Muszę iść do innych, którzy także
mnie potrzebują.
Wyszedł
wraz z Gandalfem i Imrahilem, Beregond jednak i jego syn pozostali przy
Faramirze; nie usiłowali nawet taić swej radości. Pippin idąc za Gandalfem
usłyszał, nim zamknął drzwi, okrzyk starej Joreth:
-
Król! Słyszeliście? A co, nie mówiłam? Ręce królewskie mają moc uzdrawiania.
Dawno to wiedziałam!
Wieść
obiegła błyskawicą Dom Uzdrowień i wkrótce rozeszła się po całym grodzie
nowina, że król prawowity wrócił i uzdrawia tych, którzy w bitwie odnieśli
rany.
A |
ragorn
tymczasem stanął nad łożem Eowiny i orzekł:
-
Ciężkie to rany, okrutny cios poraził księżniczkę. Złamane ramię opatrzono jak
należy i powinno zrosnąć się z czasem, jeśli chora okaże się dość silna, by
przeżyć. W ręce lewej, która trzymała
tarczę, kość strzaskana, ale głównym źródłem choroby jest prawa, która władała
mieczem; chociaż w niej kość nie została naruszona, zdaje się martwa. Eowina
walczyła z przeciwnikiem potężnym nad miarę jej sił cielesnych i duchowych. Kto
na takiego wroga chce podnieść miecz, musi być twardszy niźli stal; inaczej
zabije go sam wstrząs starcia. Zły los postawił tego nieprzyjaciela na jej
drodze. A przecież to młoda dziewczyna i piękna, najpiękniejsza wśród córek
królewskich. Nie wiem zresztą, jak ją osądzić. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem tę
księżniczkę i zrozumiałem jej smutek, zdawało mi się, że patrzę na biały kwiat
smukły i dumny, uroczy jak lilia, a zarazem wyczuwałem w nim hart, jakby go
elfy wyrzeźbiły ze stali. A może to mróz ściął lodem jego soki i dlatego kwiat
wyprostowany jeszcze, słodki i gorzki jednocześnie, piękny z pozoru, był już we
wnętrzu swym zraniony, skazany na wczesne zwiędnięcie i śmierć? Choroba zaczęła
ją nurtować bardzo dawno, prawda, Eomerze?
-
Dziwię się, że mnie właśnie pytasz o to, miłościwy panie – odparł Eomer. – Nie
obwiniam cię w tej sprawie ani w żadnej innej, lecz wiem, że Eowiny, mojej
siostry, nie zmroził nigdy złowrogi dreszcz, póki ciebie nie ujrzała. Żywiła
pewne troski i obawy, którymi dzieliła się ze mną, za czasów, gdy Smoczy Język
władał umysłem naszego króla i trzymał go pod swoim złym urokiem. Czuwał nad
Theodenem z coraz większym niepokojem. Ale nie to przecież doprowadziło ją do
tak ciężkiej choroby.
-
Przyjacielu! – rzekł Gandalf. – Ty miałeś konie, zbrojne wyprawy, swobodę
otwartych stepów, ale twoja siostra urodziła się z ciałem pięknej dziewczyny,
chociaż duch w niej żył nie mniej mężny od twego. Przypadło jej w udziale
pielęgnowanie starca, którego kochała jak ojca, i czuwanie, aby nie zhańbił
swej sławy poddając się niedołęstwu starości. W tej roli czuła się czymś mniej
ważnym niż laska, na której wspierał się sędziwy król. Czy myślisz, że Smoczy
Język sączył truciznę tylko w uszy Theodena? „Stary niedojda! Dwór potomków
Eorla to kryta strzechą stodoła, gdzie zbójcy ucztują w zadymionej izbie, a
bękarty ich tarzają się razem z psami po podłodze”. Czyś nie słyszał kiedyś
tych obelg? Tak mówił Saruman, mistrz Smoczego Języka. Nie wątpię oczywiście,
że Smoczy Język wyrażał ten sąd bardziej oględnie i podstępnie pod dachem
Theodena. Gdyby miłość do ciebie, Eomerze, i wierność obowiązkom nie zamykały
jej ust, usłyszałbyś może od swojej siostry i takie słowa. Ale kto wie, co
mówiła w ciemności, gdy była sama, w gorzkie bezsenne noce, myśląc o swoim
życiu, z każdym dniem uboższym, w czterech ścianach pokoju, w którym czuła się
uwięziona jak leśne zwierzątko w ciasnej klatce.
Eomer
nic nie odpowiedział. Patrzał na swoją siostrę, jakby teraz w innym świetle
zobaczył wszystkie dni dzieciństwa i młodości przeżyte z nią razem.
-
Wiem o tym, coś ty odgadł, Eomerze – odezwał się Aragorn. – Wśród ciosów, które
nam los gotuje na tym świecie, mało jest równie gorzkich i tak zawstydzających
dla męskiego serca, jak miłość ofiarowana przez piękną i godną czci dziewczynę,
gdy jej nie można odpowiedzieć wzajemnością. Ból i żal ani na chwilę nie
opuściły mnie, odkąd w Dunharrow pożegnałem księżniczkę tak głęboko
zrozpaczoną, aby przemierzyć Ścieżkę Umarłych, i żaden strach na tej Ścieżce
nie stłumił we mnie lęku o dalsze losy Eowiny. A jednak, Eomerze, wiem, że
ciebie ona kocha głębiej niż mnie. Ciebie bowiem zna dobrze, we mnie zaś
pokochała tylko cień i marzenie, nadzieję sławy i wielkich czynów, urok
nieznanych krajów, odległych od stepów Rohanu,
Może
mam moc, by uzdrowić jej ciało i przywołać je do powrotu z mrocznych dolin. Ale
nie wiem, do czego się zbudzi: do nadziei, do zapomnienia czy też do rozpaczy.
Jeśliby się zbudziła w rozpaczy, umrze, chyba że uzdrowi ją inne lekarstwo,
którym ja nie rozporządzam. Byłaby to wielka strata, tym bardziej że twoja
piękna siostra zdobyła ostatnimi czynami miejsce wśród najsławniejszych
księżniczek świata.
Aragorn
pochylił się, zajrzał w jej twarz białą jak lilie, ściętą lodem, zastygłą niby
kamienna rzeźba. Pocałował jej czoło szepcząc łagodnie:
-
Zbudź się, Eowino, córko Eomunda! Twój nieprzyjaciel zginął z twojej ręki!
Nie
poruszyła się, lecz zaczęła oddychać głębiej, tak że widać było jak pod białym
prześcieradłem pierś podnosi się i opada miarowo. Znowu więc Aragorn skruszył
dwa liście ziela athelas i rzucił je na kipiącą wodę: przemył naparem czoło
chorej i prawe ramię, zimne i bezwładnie spoczywające na kołdrze.
Może Aragorn rzeczywiście posiadał
jakąś zapomnianą czarodziejską moc dawnego plemienia Dunedainów, a może słowa
jego wzruszyły słuchaczy, dość, że gdy słodki zapach ziela rozszedł się po
izbie, wszystkim zebranym wydało się, że od okna powiał świeży wiatr, który nie
niósł z sobą żadnych woni, lecz powietrze świeże, czyste, młode, nie skażone
oddechem żadnego żywego stworzenia, płynące prosto z ośnieżonych szczytów, spod
kopuły gwiazd albo z dalekich wybrzeży obmywanych srebrną pianą morza.
-
Zbudź się, Eowino, księżniczko Rohanu! – powtórzył Aragorn ujmując jej prawą
rękę w swoją dłoń. – Zbudź się! Cień przeminął, ciemności rozwiały się, świat
jest znowu jasny. – Cofnął się, powierzając rękę chorej Eomerowi. – Zawołaj ją,
Eomerze – powiedział i cicho wyszedł z pokoju.
-
Eowino! Eowino! – krzyknął Eomer z płaczem.
Księżniczka
otworzyła oczy.
-
Eomer! Co za szczęście! Mówili mi, żeś poległ. Ach nie, to mi tylko
podszeptywały złe głosy we śnie. Czy długo spałam?
-
Niedługo, siostro – odparł Eomer. – Nie myśl już o tym.
-
Jestem dziwnie zmęczona – powiedziała. – Muszę chwilę odpocząć. Ale powiedz mi,
co się stało z królem Marchii? Niestety, wiem, że to nie był sen, nie próbuj
mnie łudzić. Zginął, sprawdziły się moje przeczucia.
-
Umarł – powiedział Eomer – lecz przed śmiercią przekazał słowa pożegnania dla
Eowiny, droższej mu niż rodzona córka. Spoczywa w chwale w wielkiej Sali
Wieżowej Gondoru.
-
Bolesna nowina, a mimo to dobra ponad spodziewanie; o takiej śmierci dla niego
nie śmiałam marzyć w ponurych latach, gdy zdawało się, że Dom Eorla mniej godny
się stał chwały niż najnędzniejsza pasterska chata. A co się stało z giermkiem
króla, niziołkiem? Wiesz, Eomerze, zasłużył sobie, żeby go mianować rycerzem
Marchii. Mężnie stawał w polu.
-
Leży tu obok, chory. Zaraz do niego pójdę – wtrącił się Gandalf. – Ty, Eomerze,
zostań tu jeszcze chwilę. Nie rozmawiajcie jednak o wojnie i smutkach, póki
Eowina nie odzyska sił. Cieszmy się wszyscy, że się zbudziła, znów zdrowa i pełna
nadziei, najwaleczniejsza z księżniczek!
-
Zdrowa? Może. Przynajmniej dopóty, dopóki będę mogła na pustym siodle zastąpić
w szeregach Rohanu poległego jeźdźca. Ale pełna nadziei? Nie, nie wiem, czy
odzyskam nadzieję – odparła Eowina.
G |
andalf
i Pippin weszli do pokoju, gdzie leżał Merry, i zastali tu, przy wezgłowiu
hobbita, Aragorna.
-
Mój biedny, kochany Merry! – zawołał Pippin podbiegając do łóżka, wydało mu się
bowiem, że przyjaciel wygląda gorzej niż przedtem, twarz jego przybrała szary
odcień i jakby postarzała, napiętnowana troską i smutkiem. Strach zdjął nagle
Pippina, że Merry umiera.
-
Nie bój się – uspokoił go Aragorn. – Zjawiłem się w porę, przywołałem go już z
powrotem do życia. Jest bardzo zmęczony i zasmucony; odniósł taką samą ranę jak
Eowina, bo odważył się zadać cios straszliwemu przeciwnikowi. Ale te rany
zagoją się, zwycięży je ten silny i wesoły duch, który w nim tkwi. O przeżytym
smutku Merry już nie zapomni, lecz nie straci wesela w sercu, będzie tylko
odtąd mądrzejszy.
Aragorn
położył dłoń na czole Meriadoka, pogładził łagodnie ciemną czuprynę, dotknął
powiek i zawołał hobbita po imieniu. A gdy aromat królewskich liści rozszedł
się w powietrzu niby zapach sadów i wrzosowiska brzęczącego od pszczół w dzień
słoneczny, Merry ocknął się nagle i powiedział:
-
Jeść mi się chce. Która to godzina?
-
Pora kolacji minęła – odparł Pippin – ale postaram się przynieść ci coś do
przegryzienia, jeśli mi tutejsi ludzie nie odmówią.
-
Nie odmówią z pewnością – rzekł Gandalf. – Wszystko, co się znajdzie w Minas
Tirith, dadzą chętnie dla tego rycerza Rohanu, którego imię cieszy się wielką
sławą.
-
Świetnie! – wykrzyknął Merry. – W takim razie proszę najpierw o kolację, a
potem o fajkę... – Spochmurniał nagle. – Nie, fajki nie chcę. Nie będę już
chyba nigdy palił fajkowego ziela.
-
Dlaczego? – spytał Pippin.
-
Dlatego – z wolna odpowiedział Merry – że stary król nie żyje. Teraz wszystko
sobie przypomniałem. Żegnając mnie żałował, że nie miał sposobności pogawędzić
ze mną o sztuce palenia fajki. To były niemal ostatnie jego słowa. Nigdy bym
nie mógł zapalić fajki bez wspomnienia o nim, Pippinie, i o tym dniu, gdy
przybył do Isengardu i potraktował nas tak łaskawie.
-
A więc pal fajkę i wspominaj króla Theodena! – rzekł Aragorn. – Miał zacne
serce i był wielkim królem; dotrzymał przysięgi i wydźwignął się z mroków w
ostatni, piękny, słoneczny poranek. Krótko trwała twoja służba przy nim, ale
powinno ci po niej zostać wspomnienie miłe i chlubne do końca twoich dni.
Merry
uśmiechnął się na to.
-
A więc dobrze – powiedział. – Jeżeli Obieżyświat dostarczy mi wszystkiego, co
trzeba, będę ćmił fajeczkę myśląc o królu Theodenie. Miałem w swoim tobołku
garść fajkowego ziela, najprzedniejszego z zapasów Sarumana, ale nie wiem,
gdzie się po bitwie moje bagaże podziały.
-
Grubo się mylisz, mości Meriadoku, jeżeli sądzisz, że przedarłem się przez góry
i przemierzyłem pola Gondoru torując sobie drogę ogniem i mieczem po to, żeby
zaopatrzyć w fajkowe ziele niedbałego żołnierza, który zgubił cały swój
ekwipunek – odparł Aragorn. – Albo się twój tobołek odnajdzie, albo będziesz
musiał zwrócić się do tutejszego mistrza zielarza. On powie ci, że nic mu nie
wiadomo, jakoby to pożądane przez ciebie ziele posiadało jakieś zalety, wie
natomiast, że nazywa się ono wulgarnie fajkowym liściem, naukowo galeną, a w
mowie różnych plemion tak czy owak; uraczy cię starym rymowanym porzekadłem,
którego sensu sam nie rozumie, po czym z ubolewaniem oświadczy, że ziela tego w
Domu Uzdrowień nie ma ani na lekarstwo, ty zaś będziesz mógł się pocieszyć
rozmyślaniem o historii języków. Ale teraz muszę cię pożegnać. Nie spałem w
takim łóżku, w jakim ty się wylegujesz, odkąd opuściłem Dunharrow, a od
wczorajszego wieczora nic w ustach nie miałem.
Merry
chwycił jego rękę i ucałował.
-
Przepraszam, że cię zatrzymałem – powiedział. – Idź, nie zwlekając dłużej. Od
tamtej nocy w gospodzie „Pod Rozbrykanym Kucykiem” w Bree wiecznie ci tylko
przysparzamy kłopotów. Ale my, hobbici, taki już mamy zwyczaj, ze w chwilach
wzruszenia uciekamy się do błahych słów i mniej mówimy, niż czujemy. Boimy się
powiedzieć za dużo. Dlatego brak nam właściwych słów, gdy nie wypada żartować.
-
Wiem o tym, znam was dobrze – odparł Aragorn. – Gdyby nie to, nie odpłacałbym
wam często tą samą monetą. Niech żyje Shire i nigdy nie straci humoru!
Pocałował
Meriadoka i wyszedł zabierając z sobą Gandalfa.
Pippin został z przyjacielem.
-
Kogo w świecie można porównać z Aragornem? – powiedział. – Chyba jednego
Gandalfa. Myślę, że między nimi jest jakieś pokrewieństwo. Słuchaj, gapo,
przecież twój tobołek leży pod łóżkiem; miałeś go na plecach, kiedy cię
spotkałem. Obieżyświat oczywiście widział go przez cały czas, kiedy z tobą
rozprawiał. Zresztą ja też mam zapasik fajkowego ziela. Nie żałuj sobie! Liście
z Południowej Ćwiartki Shire’u! Nabij fajkę, a ja tymczasem skoczę poszukać
czegoś do zjedzenia. A potem wreszcie pogadamy zwyczajnie jak hobbici. U licha!
My, Tukowie i Brandybuckowie, nie umiemy długo żyć na wyżynach.
-
Nie umiemy – przyznał Merry. – Przynajmniej ja. Jeszcze nie. Ale bądź co bądź
umiemy je teraz już dostrzec i uczcić. Myślę, że najlepiej jest, kiedy się po
prostu kocha to, do czego serce samo od urodzenia ciągnie; od czegoś przecież
trzeba zacząć, a gleba w Shire jest głęboka. Ale istnieją rzeczy głębsze i
wyższe. I gdyby nie one, żaden Dziadunio w naszym kraju nie mógłby uprawiać
swego ogródka ciesząc się pokojem – czy tym, co mu się pokojem wydaje. Cieszę
się, że teraz o tych rzeczach coś niecoś wiem. Ale po co ja o tym gadam. Daj no
te liście. I wyjmij z tobołka moją fajkę, jeśli się nie połamała.
A |
ragorn
i Gandalf poszli do Głównego Opiekuna Domu Uzdrowień i poradzili mu, żeby
Faramira i Eowinę zatrzymał jeszcze przez czas dłuższy pielęgnując troskliwie.
-
Księżniczka Eowina – powiedział Aragorn – będzie się rwała z łóżka i zechce
wkrótce wyjść na świat, ale nie trzeba jej na to pozwolić, jeśli da się
przekonać, co najmniej przez dziesięć dni.
-
Co do Faramira – dodał Gandalf – będzie musiał wkrótce dowiedzieć się o śmierci
ojca. Nie należy jednak opowiadać mu całej prawdy o szaleństwie Denethora, póki
nie wyzdrowieje zupełnie i nie przyjdzie pora na objęcie przez niego nowych
obowiązków. Trzeba dopilnować, żeby Beregond i niziołek, perian, którzy byli
świadkami tych strasznych zdarzeń, nie wygadali się przed czasem.
-
A jak mam postąpić z drugim perianem, z tym, który leży również chory? – spytał
Opiekun.
-
Prawdopodobnie zechce już jutro na chwilę wstać – odparł Aragorn. – Można mu na
to pozwolić, jeśli będzie miał ochotę. Niech się trochę przespaceruje pod
opieką przyjaciół.
-
Bardzo dziwne plemię – stwierdził Opiekun kręcąc głową. – Kijem ich nie dobije!
U
wejścia do Domów Uzdrowień tłum się zgromadził czekając na Aragorna i pobiegł
za nim. Gdy wreszcie zjadł wieczerzę, zaczęli go nagabywać różni ludzie
prosząc, żeby uzdrowił temu krewniaka, a innemu przyjaciela niebezpiecznie
rannego lub zatrutego przez złowrogi cień. Aragorn wezwał do pomocy synów
Elronda i we trzech do późna w noc odwiedzali chorych. Po całym grodzie
rozeszła się nowina: „Król wrócił naprawdę”. Gondorczycy nazwali go Kamieniem
Elfów, z powodu zielonego klejnotu, który lśnił na jego piersi, i w ten sposób
od własnego ludu otrzymał imię, które przepowiedziano mu niegdyś w dniu jego
urodzenia.
Gdy w końcu zabrakło mu sił, owinął
się płaszczem i wymknął cichaczem z grodu, aby pod namiotem przespać choć parę
godzin do świtu. Rankiem na Wieży powiewała flaga Dol Amrothu, biały okręt niby
łabędź kołysał się na błękitnej fali, a lud spoglądając nań dziwił się i pytał
sam siebie, czy powrót króla nie był tylko przywidzeniem sennym.
Rozdział 9
Ostatnia narada
N |
azajutrz
po bitwie dzień wstał pogodny, lekkie białe obłoczki płynęły po niebie, a wiatr
obrócił się ku wschodowi. Legolas i Gimli wcześnie byli na nogach i wyjednali
sobie pozwolenie na pójście do grodu, chcieli bowiem co prędzej zobaczyć
Meriadoka i Pippina.
-
Cieszę się, że obaj żyją – powiedział Gimli. – Dużo mieliśmy z nimi kłopotów w
marszu przez Rohan, dobrze, że przynajmniej tyle trudu nie poszło na marne.
Razem
wkroczyli do Minas Tirith elf z krasnoludem, a Gondorczycy na ulicach ze
zdziwieniem patrzyli na tę osobliwą parę, bo Legolas jaśniał nie spotykaną
wśród ludzi urodą i śpiewał idąc w porannym blasku jakąś pieśń elfów czystym i
dźwięcznym głosem, Gimli zaś dreptał u jego boku gładząc brodę i rozglądając
się ciekawie wkoło.
-
Znają się na kamieniarskiej robocie – orzekł przyjrzawszy się murom – ale
czasem partaczą. Jak Aragorn obejmie gospodarstwo, zaofiaruję mu usługi naszych
kamieniarzy spod Góry; już my zbudujemy mu stolicę, którą będzie mógł się
szczycić.
-
Przydałoby się tu więcej ogrodów – zauważył Legolas. – Domy są martwe, za mało
żywej zieleni, która rośnie i cieszy się z życia. Jeśli Aragorn obejmie
gospodarstwo, Leśne Plemię przyśle mu śpiewające ptaki i drzewa, które nie
umierają zimą.
S |
tanęli
wreszcie przed księciem Imrahilem. Legolas przyjrzał mu się i złożył niski
ukłon, bo poznał człowieka, w którego żyłach płynęła krew elfów.
-
Witaj! – powiedział. – Dawno już potomkowie Nimrodel opuścili lasy Lorien, a
jednak nie wszyscy, jak widać, pożeglowali z przystani Amroth na zachód, za
wielką wodę.
-
Tak mówią stare legendy mojej ojczyzny – odparł książę – ale nigdy jeszcze od
niepamiętnych lat nie zjawił się w tych stronach syn najpiękniejszego
plemienia. Dziwi mnie to spotkanie pośród trosk i wojny. Czego szukasz tutaj?
-
Jestem jednym z dziewięciu uczestników wyprawy, którą Mithrandir podjął
wyruszając z Imladris – przedstawił się Legolas – i przybyłem tu wraz z moim
przyjacielem, tym oto krasnoludem, w świcie Aragorna. Chcielibyśmy zobaczyć się
z naszymi druhami, Meriadokiem i Peregrinem, którzy, jak nam mówiono, są twoimi
podkomendnymi.
-
Znajdziecie ich obu w Domach Uzdrowień. Chętnie was tam zaprowadzę – odparł
książę.
-
Wystarczy, jeśli będziesz łaskaw dać nam jakiegoś mniej dostojnego przewodnika
– rzekł Legolas. – Przyniosłem bowiem wezwanie od Aragorna; nie chce on teraz
powracać do grodu, ale ponieważ trzeba, żeby dowódcy naradzili się
niezwłocznie, zaprasza ciebie i Eomera do swego namiotu. Mithrandir już tam
jest, Aragornowi zależy na pośpiechu.
-
Pójdziemy zaraz – odrzekł Imrahil i rozstali się wymieniając jeszcze na
pożegnanie uprzejme słowa
-
Szlachetny książę i wielki wódz – stwierdził Legolas. – Jeśli Gondor takich
mężów ma jeszcze dziś, o zmierzchu swojej historii, jakże wspaniały musiał być
ten kraj w chwale swego świtu.
-
W kamieniu też wtedy dobrze pracowali – zauważył Gimli. – Najlepsza robota w
najwcześniejszych budowlach. Tak to jest z ludźmi; zaczynają gorliwie, ale
wiosną zdarzają się przymrozki, a latem burze i późniejsze dzieło nie
dotrzymuje pierwszych obietnic.
-
Rzadko jednak ziarno obumiera całkowicie – powiedział Legolas. – Czeka nieraz w
pyle i zgniliźnie, by wykiełkować mimo wszystko w czasie i w miejscu
nieprzewidzianym. Dzieła ludzkie przeżyją nas, mój Gimli.
-
A przecież w końcu okażą się tylko cieniem tego, co być mogło – rzekł
krasnolud.
-
Na to elfy nie znają odpowiedzi – odparł Legolas.
Nadszedł
wyznaczony przez księcia sługa, aby ich zaprowadzić do Domów Uzdrowień, gdzie
zastali w ogrodzie swych przyjaciół. Radosne to było spotkanie; chwilę
przechadzali się razem, korzystając z krótkiego odpoczynku w spokoju i ciszy
poranka, chłonąc świeży powiew w tych górnych, wystawionych na wiatr kręgach
grodu. Potem, gdy Merry zmęczył się, zasiedli na murze, plecami odwróceni do
zielonej oazy otaczającej Domy Uzdrowień, twarzami zaś na południe, ku lśniącej
w słońcu Anduinie, która płynęła w oddali tak, że nawet bystre oczy Legolasa
nie widziały jej wyraźnie, i ginęła pośród rozległych równin i przymglonej zieleni
Lebennin i Południowego Ithilien.
Legolas milczał, gdy inni gawędzili,
wpatrzony w dal, aż dostrzegł w słońcu białe morskie ptaki lecące w górę Rzeki.
-
Patrzcie! – zawołał. – Mewy! Lecą w głąb lądu. Dziwi mnie to i niepokoi. Nigdy
jeszcze nie spotkałem ich, dopóki nie dotarliśmy do Pelargiru, a i tam
słyszałem tylko ich okrzyk w powietrzu, kiedy płynęliśmy do bitwy na okrętach.
Wtedy na moment zapomniałem o wojnie na obszarach Śródziemia, bo ich żałosny
głos mówił mi o Morzu. Morze! Niestety, nie widziałem go. Ale głęboko w sercach
moich współplemieńców drzemie tęsknota do Morza, którą niebezpiecznie jest
budzić. Mewy ją we mnie zbudziły. Nie zaznam już spokoju pod dębami i bukami w
lesie.
-
Nie mów tak! – odparł Gimli. – Zostało nam jeszcze w Śródziemiu mnóstwo rzeczy
do zobaczenia i wiele do zrobienia. Gdyby wszystkie elfy odpłynęły z Przystani,
świat byłby mniej piękny dla tych, którzy muszą tutaj trwać dalej.
-
Mniej piękny i straszny – powiedział Merry. – Nie myśl o Szarej Przystani,
Legolasie. Zawsze będą różne istoty, duże albo małe, a nawet przemądrzałe
krasnoludy, którym będziesz bardzo potrzebny. Przynajmniej taką mam nadzieję.
Chociaż czasem myślę, że najgorsze dni tej wojny są jeszcze przed nami.
Jakżebym chciał, żeby się wreszcie skończyła i żeby się skończyła dobrze.
-
Nie kracz! – zawołał Pippin. – Słońce świeci, jesteśmy razem dziś, a pewnie
potrwa to jeszcze co najmniej parę dni. Opowiedzmy sobie o swoich przygodach.
Mów, Gimli! Obaj z Legolasem dziś od rana wiele razy napomykaliście o dziwnej
podróży, którą odbyliście z Obieżyświatem, ale nie opowiedzieliście właściwie
nic o niej.
-
Tu wprawdzie słońce świeci – rzekł Gimli – ale zachowałem po tej podróży
wspomnienia, których wolę nie wywoływać z mroku. Gdybym był z góry wiedział, co
mnie tam czeka, nawet najserdeczniejsza przyjaźń nie skłoniłaby mnie chyba do
wstąpienia na Ścieżkę Umarłych.
-
Ścieżka Umarłych! – powtórzył Pippin. – Słyszałem, jak Aragorn wspominał tę
nazwę, i dziwiłem się, co to znaczy. Czy możesz mi wytłumaczyć?
-
Niechętnie – odparł Gimli. – Spotkał mnie na tej Ścieżce wstyd. Ja, Gimli, syn
Gloina, który siebie uważałem za odważniejszego i wytrwalszego od ludzi, a w
podziemiach nawet od elfów, zawiodłem się na sobie. Tylko wola Aragorna
trzymała mnie podczas tej podróży.
-
Wola Aragorna i twoja miłość do niego – powiedział Legolas. – Ktokolwiek bowiem
go pozna, musi go pokochać na swój sposób, nawet ta zimna księżniczka
Rohirrimów. Opuszczaliśmy Dunharrow o świcie w wigilię tego dnia, w którym ty
przybyłeś tam, Merry; strach tak poraził ludzi, że nikt nie zjawił się, by nas
pożegnać, prócz tej pięknej dziewczyny, która teraz leży tutaj ciężko ranna.
Rozstanie było bolesne, i mnie, gdym na nie patrzał, też serce bolało.
-
Ja niestety miałem dość własnych zmartwień – oświadczył Gimli. – Nie, nie chcę
mówić o tej podróży.
Umilkł,
ale Pippin i Merry tak dopominali się o opowieść, że w końcu Legolas rzekł:
-
Powiem wam tyle, ile trzeba, żeby zaspokoić na razie waszą ciekawość. Co do
mnie, widma ludzi nie budziły we mnie zgrozy ani strachu, wydawały mi się
bowiem bezsilne i wątłe.
Pokrótce
opowiedział o upiornej drodze pod górami, o spotkaniu przy Głazie Erech, o
spiesznym marszu do odległego o dziewięćdziesiąt trzy staje stamtąd Pelargiru
nad Anduiną.
-
Cztery dni i cztery noce jechaliśmy bez spoczynku do Czarnego Głazu, aż piątego
dnia, kiedy znaleźliśmy się w Cieniu Mordoru, wstąpiła we mnie otucha, bo w
ciemnościach Widmowe Wojsko jak gdyby nabrało więcej sił i wyglądało znacznie
groźniej. Byli tam wojownicy na koniach i piesi, wszyscy jednak posuwali się
równie szybko. Milczeli, ale oczy im błyszczały. Na wyżynie Lamedonu
prześcignęli naszych jeźdźców i otoczyli nas, byliby bez nas poszli naprzód,
gdyby ich Aragorn nie wstrzymał. Na jego rozkaz cofnęli się natychmiast. „Nawet
widma umarłych ludzi są posłuszne jego woli – pomyślałem. – Mogą nam jeszcze
oddać duże usługi”. Minął jeden dzień jasny i drugi, w którym słońce nie
wzeszło, a my jechaliśmy wciąż dalej, przeprawiając się przez rzeki Kiril i
Ringlo. Trzeciego dnia dotarliśmy do Linhiru, przy ujściu Gilrainy. Tam ludzie
z Lamedonu bronili brodów przed zbójcami z Umbaru i Haradu, którzy napłynęli z
dolnego biegu rzeki. Ale zarówno obrońcy, jak napastnicy porzucili bitwę i
uciekli na nasz widok, krzycząc, że zjawił się Król Umarłych. Tylko władca
Lamedonu, Angbor, odważył się czekać na niezwykłych gości. Aragorn polecił mu
zebrać znów swoich wojowników i po przejściu widmowego wojska pociągnąć za
nami, jeśli im starczy odwagi. „W Pelargirze spadkobierca Isildura będzie was
potrzebował” – rzekł Aragorn.
Przeprawiliśmy się więc przez
Gilrainę, pędząc wystraszonych sojuszników Mordoru przed sobą, a na drugim
brzegu odpoczęliśmy chwilę. Wkrótce bowiem Aragorn zerwał się mówiąc: „Minas
Tirith już jest oblężone! Lękam się, że gród padnie, zanim przybędziemy z
odsieczą”. Nie czekając, aż noc minie, skoczyliśmy znów na siodła i pomknęli
ile sił w koniach przez równiny Lebenninu.
Legolas
przerwał, westchnął i zwracając wzrok na południe zaśpiewał z cicha:
Srebrem płyną rzeki od Kelos do Erui
Przez zielone łąki Lebenninu!
Bujna rośnie trawa, na wietrze od
Morza
Lilie się kołyszą.
Dzwonią złote dzwonki, mallos i
alfirin,
Na wietrze od Morza.
- W pieśniach elfów łąki
Lebenninu są zielone, wtedy jednak zalegał nad nimi mrok i zdawały się szare
wśród czarnej nocy. Po całym ich rozległym obszarze, depcąc kwiaty i trawę,
ścigaliśmy nieprzyjaciół od rana i przez następny dzień, aż wieczorem
dotarliśmy nad Wielką Rzekę.
Serce
mi mówiło, że Morze stąd niedaleko, woda rozlewała się w ciemności szeroka i
niezliczone chmary ptactwa gnieździły się po wybrzeżach. Tam na swoją niedolę
usłyszałem krzyk mew. Czyż piękna Pani z Lorien nie ostrzegała mnie przed nim?
Odtąd już go nie mogę zapomnieć.
-
Co do mnie, to nie zwracałem na ptactwo uwagi – rzekł Gimli – bo tam nareszcie
zaczęła się na dobre bitwa. W przystani Pelargiru stała główna flota Umbaru,
pięćdziesiąt dużych okrętów i mniejszych statków bez liku. Wielu uchodzących
przed nami nieprzyjaciół dobiegło wcześniej już do Pelargiru siejąc tam panikę.
Niektóre okręty wypłynęły z przystani, próbując uciec w dół Rzeki albo schronić
się przy odległym przeciwległym brzegu., a sporo mniejszych statków podpalono,
by ich nie oddać w nasze ręce. Ale Haradrimowie, przyciśnięci niejako do muru,
zdecydowali się stawić nam czoło i bili się z desperacką furią. Ze śmiechem
natarli na nasz mały oddział, bo mieli ogromną jeszcze wciąż przewagę liczebną.
Wtedy jednak Aragorn stanął w strzemionach, obrócił się i potężnym głosem
krzyknął: „Do mnie. Na Czarny Głaz zaklinam, do mnie!” I nagle Zastęp Cieni,
który trzymał się dotychczas za nami, runął naprzód niby szara fala przypływu,
zmiatając wszystko, co napotkał na swej drodze. Słyszałem stłumione wołania,
nikły głos rogów, szept niezliczonych ust; brzmiało to jak echo jakiejś
zapomnianej bitwy z dawnych zamierzchłych Czarnych Lat. Błyskały blade miecze,
ale nie dowiedziałem się, czy ostrza ich nie stępiały po wiekach, bo Umarli nie
potrzebowali używać innego oręża prócz strachu. Nikt nie ośmielił się im
przeciwstawić. Najpierw wpadli na okręty przycumowane przy brzegu, potem
zagarnęli te, które stały na kotwicy pośrodku nurtu; załoga, oszalała z
przerażenia, skakała za burty z wyjątkiem niewolników przykutych do wioseł. Bez
przeszkód, rozbijając w puch resztki uciekających nieprzyjaciół, osiągnęliśmy
brzeg Rzeki. Na każdy z dużych okrętów posłał Aragorn jednego z Dunedainów,
którzy uspokoili wylękłych galerników i uwolnili ich z łańcuchów. Zanim się ten
mroczny dzień skończył, zabrakło nam przeciwników do walki; kto z nich nie
zginął lub nie utonął, ten umykał na południe w nadziei, że pieszo uda mu się
dotrzeć do swej ojczyzny. Dziwne i niepojęte wydało mi się, że zamiary Mordoru
pokrzyżowane zostały za sprawą upiorów szerzących postrach i wylęgłych z
ciemności. Pokonaliśmy Nieprzyjaciela jego własną bronią.
-
Tak, to dziwna rzecz – przyznał Legolas. – Patrzałem wtedy na Aragorna i
myślałem, jak wielkim i groźnym władcą mógłby się stać człowiek o takiej sile
woli, gdyby zatrzymał dla siebie Pierścień Władzy. Nie na próżno Mordor tak
przed nim drży. Ale to duch szlachetniejszy, ponad pojęcie Saurona; czyż nie
jest z rodu pięknej Luthien? Nigdy potomstwo jej nie wyginie, choćby
nieprzeliczone lata przeszły nad światem.
-
Takie przepowiednie sięgają dalej niż wzrok krasnoludów – rzekł Gimli – ale to
prawda, że wspaniały i potężny wydał nam się Aragorn owego dnia. Cała czarna
flota znalazła się w jego ręku; wybrał sobie największy okręt i wszedł na jego
pokład. Kazał zagrać na wszystkich surmach zdobytych na Nieprzyjacielu; na ten
sygnał Zastęp Cieni wycofał się na brzeg. Umarli stanęli tam w ciszy; nie było
widać nic prócz ich oczu, świecących czerwonym odblaskiem pożaru okrętów.
Aragorn przemówił do nich grzmiącym głosem: „Słuchajcie, co wam oznajmia
spadkobierca Isildura! Dopełniliście przysięgi. Wracajcie do swej siedziby i
nigdy więcej nie nawiedzajcie dolin. Odejdźcie w pokoju!”
Król
Umarłych wystąpił naprzód, złamał włócznię i rzucił jej szczątki na ziemię.
Skłonił się nisko, odwrócił i szara chmura jego wojowników zaczęła oddalać się,
aż znikła niby mgła rozwiana gwałtownym podmuchem wiatru. Miałem wrażenie, że
budzę się ze snu.
Tej
nocy odpoczywaliśmy, gdy inni pracowali. Uwolniono wielu jeńców i niewolników,
wśród których nie brakowało Gondorczyków, pojmanych w czasie łupieżczych
wypadów; wkrótce też zgromadziło się mnóstwo ludzi z Lebennin i Ethiru; przybył
Angbor z Lamedonu prowadząc tylu jeźdźców, ilu zdołał zebrać. Skoro strach
posiany przez Zastęp Cieni rozwiał się, przyszli nam na pomoc i pragnęli
zobaczyć spadkobiercę Isildura, którego imię było już na ustach wszystkich i
przyciągało tłumy niby ogień świecący w ciemności.
Opowieść
nasza dobiega końca. Wieczorem bowiem i nocą przygotowano okręty do dalszej
drogi i obsadzono załogą, a ze świtem flota popłynęła w górę Rzeki. Wydaje się,
że to już bardzo dawna historia, a przecież działo się to zaledwie
przedwczoraj, rankiem szóstego dnia od wyruszenia z Dunharrow. Aragorn wciąż
przynaglał do pośpiechu bojąc się przybyć pod Minas Tirith za późno.
„Czterdzieści
dwie staje dzielą Pelargir od przystani w Harlond – powiedział. – A musimy tam
dopłynąć jutro. Inaczej wszystko będzie stracone”.
Przy
wiosłach siedzieli teraz wolni ludzie i pracowali dzielnie. Posuwaliśmy się
jednak wolno, bo pod prąd, a chociaż tu, w dolnym biegu Rzeki nie jest on zbyt
ostry, nie wspierał nas w żegludze wiatr. Toteż mimo zwycięstwa odniesionego w
Pelargirze ciężko byłoby mi na sercu, gdyby Legolas nie roześmiał się nagle.
„Podnieś brodę do góry, synu Durina! – zawołał. – Przypomnij sobie przysłowie: „Kiedy
jest najciemniej, wtedy błyska znów nadzieja””. Nie chciał mi wszakże
powiedzieć, w czym upatruje nadzieję. Noc nie była ciemniejsza od dnia, a nas
paliła niecierpliwość, bo w dali na północy zobaczyliśmy pod chmurami ogromną
łunę, Aragorn zaś rzekł: „Minas Tirith płonie!” Lecz około północy rzeczywiście
zjawiła się nadzieja. Doświadczeni żeglarze z Ethiru spoglądając na południe
przepowiadali zmianę pogody i wiatr od Morza. Daleko jeszcze było do świtu, gdy
na maszty wciągnięto żagle i statki popłynęły szybciej, tak że o brzasku dzioby
ich pruły ostro białą pianę wody. Dalszy ciąg znasz: około trzeciej godziny
poranka przy pomyślnym wietrze i słonecznej pogodzie wpłynęliśmy do przystani
Harlond i rozwinęliśmy sztandar idąc do bitwy. Wielki to był dzień, pamiętna
zostanie ta godzina, cokolwiek miałoby się w przyszłości zdarzyć.
-
Cokolwiek się zdarzy, wielkich czynów nic nie umniejszy – powiedział Legolas. –
Przejście Ścieżki Umarłych było wielkim czynem i wielkim czynem zostanie,
choćby w Gondorze zabrakło kiedyś ludzi, aby o nim wyśpiewali pieśń.
-
Kto wie, czy nie dojdzie do tego – rzekł Gimli. – Aragorn i Gandalf miny mają
zatroskane. Ciekaw jestem, co tam uradzą pod namiotem w polu. Zgadzam się z
Meriadokiem i także bym pragnął, żeby tym naszym zwycięstwem zakończyła się już
wojna. Ale jeżeli zostało jeszcze coś do zrobienia, chciałbym w tym wziąć
udział dla honoru plemienia spod Samotnej Góry.
-
A ja dla honoru plemienia z Wielkiego Lasu – powiedział Legolas – i z miłości
do Władcy Krainy Białego Drzewa.
Przyjaciele
umilkli, chociaż długo jeszcze siedzieli w tym górującym nad polami ogrodzie,
każdy zatopiony we własnych myślach. A dowódcy tymczasem toczyli naradę.
K |
siążę
Imrahil pożegnawszy Gimlego i Legolasa natychmiast wysłał gońca po Eomera i razem
z nim wyszedł z grodu spiesząc ku namiotowi Aragorna, ustawionemu na polu
niedaleko od miejsca, gdzie poległ król Theoden. Zastali tam prócz Aragorna i
Gandalfa synów Elronda, również wezwanych na naradę.
-
Najpierw chcę wam przekazać ostatnie słowa Namiestnika Gondoru, które przed
zgonem w mojej obecności wypowiedział – zagaił Gandalf. – Denethor rzekł: „Na
krótko, na jeden dzień może zatryumfujesz na polu bitwy. Ale przeciw potędze,
która rozrosła się w Czarnej Wieży, nic nie wskórasz”. Nie wzywam was, za jego
przykładem, do rozpaczy, ale do rozważenia zawartej w tych słowach prawdy.
Kryształy
nie kłamią, nawet władca Barad-Duru do tego zmusić ich nie umie. Może jednak
podsuwać słabszemu duchem człowiekowi te widoki, które sam wybierze, lub też
narzucić mu błędne ich rozumienie. Mimo wszystko nie wątpię, że Denethor, gdy
zobaczył potężne siły zgromadzone przeciw nam w Mordorze i wciąż narastające –
zobaczył rzeczy prawdziwe.
Ledwie
nam starczyło sił, żeby odepchnąć pierwsze poważne natarcie. Następne będzie z
pewnością jeszcze groźniejsze. W tej wojnie, jak słusznie mówił Denethor, nie
mamy nadziei na ostateczne zwycięstwo. Nie da się osiągnąć go zbrojnie czy to
siedząc w grodzie i wytrzymując jedno oblężenie po drugim, czy to ruszając w
otwarte pole za Rzekę, gdzie musielibyśmy ulec miażdżącej przewadze. Możemy
wybierać między tymi dwiema możliwościami, a obie są złe. Ostrożność radziłaby
umocnić posiadane fortece i czekać na napaść. W ten sposób przedłużylibyśmy
czas, jaki nam został jeszcze do życia.
-
A więc radzisz zamknąć się w Minas Tirith czy też w Dol Amroth albo w Dunharrow
i siedzieć tam jak dzieci w zamku z piasku, gdy nadciąga fala przypływu? –
zapytał Imrahil.
-
Nie byłoby to nic nowego – odparł Gandalf. – Czy wiele więcej robiliście przez
cały czas panowania Denethora? Ale ja tego nie radzę. Powiedziałem, że tak
radziłaby ostrożność. Nie jestem zwolennikiem ostrożności. Stwierdziłem, że nie
da się osiągnąć zwycięstwa czynem zbrojnym. Wierzę nadal w zwycięstwo, nie
liczę tylko na siłę oręża. Pamiętajmy, że główną sprężyną wojennych poczynań
Mordoru jest Pierścień Władzy, fundament siły Barad-Duru, nadzieja Saurona.
Wszyscy
tu obecni wiedzą o tej sprawie dość, by jasno rozumieć położenie nasze i
Saurona. Jeżeli Nieprzyjaciel odzyska Pierścień, na nic się nie zda nasze
męstwo; Sauron odniesie zwycięstwo szybkie i tak pełne, że nikt nie mógłby
spodziewać się końca jego tryumfów, póki trwać będzie ten świat. Jeśli
Pierścień zostanie zniszczony, Sauron upadnie, i to tak głęboko, że nie sposób
przewidywać, by kiedykolwiek powstał. Straci bowiem najcenniejszą cząstkę
swojej potęgi, tę, która miał na początku, która była nieodłączna od jego
istoty; wszystko, cokolwiek z jej pomocą zdziałał i rozpoczął – zwali się wtedy
w gruzy, on zaś na zawsze będzie pokonany, zmieni się w nędznego złego ducha,
który w ciemnościach sam siebie zżera, nie mogąc na nowo przybrać kształtu ani
rosnąć. Wtedy świat byłby uwolniony od wielkiego zła.
Inne
złe siły mogą się pojawić, bo Sauron też jest tylko sługą i wysłannikiem. Ale
nie do nas należy panowanie nad wszystkimi falami przepływającymi przez ten
świat; my mamy za zadanie zrobić, co w naszej mocy, dla tej epoki, w której
żyjemy, wytrzebić chwasty ze znanego nam pola, aby przekazać następcom rolę
czystą, gotową do uprawy. Jaka im będzie sprzyjała pogoda, to już nie nasza
rzecz i na to nie możemy mieć wpływu.
Sauron
wszystko to dobrze wie i wie, że skarb, który niegdyś utracił, został
odnaleziony. Nie wie jednak, gdzie jest ten skarb... przynajmniej mam nadzieję,
że tego jeszcze nie wie. Toteż dręczą go wątpliwości. Gdyby Pierścień był w
naszym posiadaniu, są między nami ludzie dość silni, by nim się posłużyć. To
również wie Sauron. Nie mylę się chyba, Aragornie, zgadując, że pokazałeś mu
się w krysztale Orthanku?
-
tak, zrobiłem to przed wyjazdem z Rogatego Grodu – odparł Aragorn. – Osądziłem,
że czas dojrzał do tego i że kryształ nie przypadkiem wpadł mi w ręce. Było to
w dziesięć dni po wyruszeniu powiernika Pierścienia znad wodogrzmotów Rauros na
wschód; uważałem, że trzeba odciągnąć Oko Saurona od jego własnej krainy. Zbyt
nieliczni byli śmiałkowie, którzy odważali się rzucać mu wyzwanie, odkąd
powrócił do Czarnej Wieży. Gdybym jednak był przewidział, jak błyskawicznie
odpowie przyspieszeniem napaści, może bym się nie ośmielił mu pokazać. O mały
włos, a nie zdążyłbym z odsieczą do Minas Tirith.
-
Nie rozumiem – odezwał się Eomer. – Powiedziałeś, Gandalfie, że wszelkie
wysiłki byłyby daremne, gdyby Sauron odzyskał Pierścień. Czyżby on nie
zaniechał daremnej napaści, gdyby podejrzewał, że my posiadamy Pierścień?
-
Nie jest pewny – odparł Gandalf – i nie budował swojej potęgi na biernym
oczekiwaniu, aż przeciwnik umocni swoje stanowisko, jak to my robiliśmy. Wie
też, że z dnia na dzień nie nauczylibyśmy się wykorzystywać w pełni władzy
Pierścienia. Pierścień może mieć jednego tylko pana, nigdy kilku naraz. Może
Sauron czyha na wybuch sporu między nami; gdyby jeden z najsilniejszych wśród
nas zagarnął skarb poniżając innych, Sauron mógłby może coś na tym zyskać,
gdyby się w porę zorientował.
Toteż
czuwa i śledzi nas. Dużo widzi, dużo słyszy. Nazgule wciąż krążą nad światem.
Dzisiaj przed wschodem słońca przelatywały nad tym polem, chociaż mało kto z
utrudzonych i śpiących ludzi to zauważył. Bada znaki: miecz, który ongi zabrał
mu Pierścień i który teraz przekuto na nowo; wiatr, który się obrócił na naszą
korzyść; niespodziewaną porażkę pierwszego natarcia; upadek swego wielkiego
wodza.
Przez
ten czas, gdy tutaj obradujemy, jego wątpliwości jeszcze się wzmogły. Oko
wysilone śledzi nas, niemal ślepe na wszystko inne. Musimy je na sobie jak
najdłużej skupić. W tym cała nadzieja. Moja rada jest więc taka: Nie mamy
Pierścienia. Mądrość czy też szaleństwo kazało nam wysłać go tam, gdzie może
zostać zniszczony, zamiast czekać, by nas zniszczył. Bez niego nie możemy siłą
przeciwstawić się potędze Saurona. Ale musimy za wszelką cenę odwrócić uwagę
Oka od istotnego niebezpieczeństwa, które mu grozi. Nie możemy zwyciężyć
orężem, lecz walką orężną możemy wzmocnić tę nikłą szansę, jedyną szansę, jaką
ma powiernik Pierścienia, by spełnił swoją misję.
Trzeba
podjąć to, co zaczął Aragorn, zmusić Saurona do wypuszczenia ostatniej strzały
z kołczana. Wywabić do walki wszystkie jego siły, aby z nich ogołocił własny
kraj. Ruszymy na spotkanie z Nieprzyjacielem natychmiast. Staniemy się
przynętą, chociaż pewnie wpadniemy w jego paszczę. Chwyci tę przynętę jako
jedyną szansę albo z chciwości, pomyśli bowiem, że nasze zuchwalstwo jest
dowodem zaufania nowego posiadacza Pierścienia. Powie sobie: „A więc tak! Zbyt
pospiesznie i za daleko nowy władca wysuwa głowę. Niech no podejdzie bliżej, a
już ja go przyłapię w potrzask, z którego się nie wymknie. Zmiażdżę go, a
skarb, który miał czelność zagarnąć, znów będzie mój i to na wieki!”
Musimy
z otwartymi oczyma wleźć do pułapki, odważnie, bez wielkiej nadziei na własne
ocalenie. Bardzo wydaje się prawdopodobne, że zginiemy w boju z ciemnością, w
krainie cieni, z dala od ojczyzny i przyjaciół; nawet jeżeli Barad-Dur rozsypie
się w gruzy, my nie dożyjemy może nowych, lepszych czasów. Mimo to uważam, że
obowiązek nakazuje nam tak właśnie postąpić. Zresztą lepiej zginąć w ten sposób
niż inaczej, bo zguba nieuchronnie spotkałaby nas i tak, gdybyśmy bezczynnie
tutaj czekali, ale wtedy ginęlibyśmy wiedząc, że nowy, lepszy dzień nigdy nad
światem nie wzejdzie.
Długą
chwilę trwało milczenie. Wreszcie odezwał się Aragorn.
-
Skoro zacząłem, pójdę aż do końca tą drogą. Stanęliśmy teraz na krawędzi, gdzie
się spotyka nadzieja z rozpaczą; wahając się, na pewno runiemy w przepaść. Nie
wolno dziś odrzucać rady Gandalfa, bo prowadzona przez niego od lat walka z
Sauronem teraz dojrzała do ostatecznej próby. Gdyby nie Gandalf, dawno wszystko
byłoby stracone. Jednakże nie chcę nikomu narzucać mojej woli. Niech każdy sam
dokona wyboru.
Zabrał
głos Elrohir:
-
Po to wędrowaliśmy aż tutaj z dalekiej północy i taką samą radę przynieśliśmy
od naszego ojca Elronda. Nie zawrócimy z drogi.
-
Co do mnie – rzekł Eomer – niewiele wiem o tych trudnych i tajemniczych
sprawach. Ale też nie potrzebna mi głębsza wiedza. Wystarczy mi wiedzieć, że
mój przyjaciel Aragorn ocalił mnie i mój lud. Pójdę za jego wezwaniem.
-
Ja zaś uważam się za lennika króla Aragorna, czy on tego żąda, czy nie –
powiedział książę Imrahil. – Jego życzenie jest dla mnie rozkazem. Pójdę za
nim. Tymczasem jednak zastępuję Namiestnika Gondoru i winienem przede wszystkim
myśleć o plemieniu, które mi powierzono w opiekę. Nie wolno zaniedbać
całkowicie ostrożności. Musimy być przygotowani zarówno na nieszczęśliwy, jak i
pomyślny wynik przedsięwzięcia. Zostaje mimo wszystko iskra nadziei, że
zwyciężymy, a w takim razie Gondor warto zabezpieczyć. Nie chciałbym wrócić
zwycięski do zburzonego grodu i wyniszczonego kraju. A mogłoby się to stać za
naszymi plecami. Rohirrimowie donieśli, że na prawym skrzydle została armia
nieprzyjacielska jeszcze nie tknięta.
-
To prawda – rzekł Gandalf. – Nie radzę też wcale, aby gród ogołocić z załogi.
Nie potrzebna nam w tej wyprawie na wschód armia, która by mogła poważnie
zagrozić Mordorowi, lecz taka, która wystarczy, by skusić Nieprzyjaciela do
stoczenia bitwy. Ważny jest też pośpiech. Pytam więc dowódców wojskowych, jakie
siły mogą zebrać i mieć gotowe do wymarszu najdalej za dwa dni? Muszą to być
ludzie mężni, świadomi niebezpieczeństwa i gotowi zmierzyć się z nim
dobrowolnie.
-
Wszyscy są strudzeni, wielu jest ciężej lub lżej rannych – powiedział Eomer. –
Ponieśliśmy duże straty w koniach, co dotkliwie umniejsza gotowość naszych
oddziałów. Jeśli mamy ruszyć już za dwa dni, nie spodziewam się zgromadzić więcej
niż dwa tysiące jeźdźców, tym bardziej że trzeba przecież drugie tyle zostawić
do obrony grodu.
-
Możemy liczyć nie tylko na oddziały, które walczyły pod Minas Tirith – rzekł
Aragorn. – Nowe nadciągną z południowych krajów lennych, skoro już wybrzeże zostało
wyzwolone od Nieprzyjaciela. Cztery tysiące ludzi wysłałem z Pelargiru przez
Lossarnach dwa dni temu, prowadzi je nieustraszony Angbor. Jeśli wyruszymy
dopiero za dwa dni, zdążą tu na czas. Poza tym liczniejsze jeszcze zastępy
wezwałem do przybycia drogą wodną, wszelkimi statkami i barkami, jakimi mogą
rozporządzać, wiatr jest pomyślny, wiec przypłyną wkrótce, wiele statków już
się zjawiło w Harlond. Myślę, że zbierzemy około siedmiu tysięcy konnych i
pieszych i mimo to zostawimy w grodzie silniejszą załogę, niż miało Minas
Tirith w momencie pierwszej napaści.
-
Brama zburzona – przypomniał Imrahil. – Gdzie znaleźć rzemieślników, zdolnych
ją odbudować jak należy?
-
W Ereborze, w królestwie Daina – odparł Aragorn. – Jeśli nasze nadzieje nie
zawiodą, wyślę później Gimlego, syna Gloina, z prośbą o użyczenie nam biegłych
robotników spod Samotnej Góry. Ludzie jednak więcej znaczą niż najmocniejsze
bramy; nie wstrzyma Nieprzyjaciela żadna brama, jeśli opuszczą ją obrońcy.
N |
a
tym skończyła się narada dowódców. Postanowiono wyruszyć w dwa dni później, w
sile siedmiu tysięcy, jeżeli uda się tyle żołnierzy zebrać; znaczną część miała
stanowić piechota, bo górzysty kraj, do którego się wybierano, nie nadawał się
dla konnicy. Aragorn miał zgromadzić około dwóch tysięcy spośród zwerbowanych
na południu lenników; Imrahil przyrzekł trzy i pół tysiąca wojowników, Eomer –
pięciuset Rohirrimów, którzy stracili konie, lecz byli zdolni do walki; sam zaś
miał stanąć na czele pięciuset doborowych jeźdźców; w drugim oddziale jazdy,
również złożonym z pięciuset konnych, mieli jechać Dunedainowie i rycerze z Dol
Amrothu; w sumie – sześć tysięcy pieszych i tysiąc konnych. Główne siły
Rohirrimów, którzy mieli wierzchowce i sami byli w pełni zdolni do władania
bronią, około trzech tysięcy jeźdźców, miały strzec Zachodniego Szlaku przed
nieprzyjacielską armią z Anorien. Natychmiast rozesłano zwiadowców na północ i
na wschód, żeby przepatrzyli kraj między Osgiliath a drogą do Minas Morgul.
Gdy zakończono obrachunek sił,
zarządzono przygotowania do wyprawy i opracowano marszrutę, nagle Imrahil
wybuchnął śmiechem.
-
Doprawdy! – wykrzyknął. – To najwspanialszy żart w dziejach Gondoru. Ruszamy w
siedem tysięcy, z oddziałem, godnym stanowić w najlepszym razie tylko przednią
straż tej armii, którą rozporządzaliśmy za dni naszej potęgi, aby sforsować
ścianę gór i niezdobytą Czarną Bramę! Równie dobrze mogłoby dziecko napaść na
zakutego w zbroję rycerza, mając łuk ze sznurka i strzałę z wierzbowej gałązki.
Jeżeli Władca Ciemności rzeczywiście tak dużo wie, jak nam to mówiłeś,
Mithrandirze, to pewnie zamiast drżeć ze strachu uśmiecha się w tej chwili,
pewny, że zgniecie nas jednym palcem niby natrętną osę, która go chciała ukłuć.
-
Nie. Będzie próbował złowić osę, żeby jej wyrwać żądło – odparł Gandalf. – Są
też wśród nas tacy, których imię więcej na wojnie znaczy niż tysiąc zakutych w
zbroję rycerzy. Nie. Sauron nie będzie się uśmiechał.
-
Ani my – powiedział Aragorn. – jeśli to żart, to zbyt gorzki, by pobudzać do
uśmiechów. Ale to nie żart, lecz ostatnie posunięcie, które rozstrzygnie i tak
czy owak zakończy bardzo groźną grę. – Dobył Andurila i podniósł go w blask
słońca. – Nie wrócisz już do pochwy, póki nie rozegra się ostatnia bitwa! –
rzekł.
Rozdział 10
Czarna Brama
W |
W dwa dni później armia gotowa do wymarszu
zebrała się na polach Pelennoru. Banda
ludzi i orków służących Sauronowi posunęła się z Anorien ku grodowi, lecz
zaatakowana i rozbita przez Rohirrimów pierzchła niemal bez walki w stronę Kair
Andros; kiedy więc to zagrożenie znikło i nadeszły posiłki z południa, gród był
dość dobrze zabezpieczony. Zwiadowcy stwierdzili, że na wschodnim szlaku aż po
Rozstaje Dróg przy pomniku obalonego króla nigdzie nie ma nieprzyjacielskich
wojsk. Wszystko było gotowe do ostatniej próby, Legolas i Gimli na jednym koniu
jechali w oddziale Aragorna; Gandalf, Dunedainowie i synowie Elronda należeli
do jego przedniej straży. Ale Merry ku swemu wielkiemu zawstydzeniu nie
uczestniczył w wyprawie.
- Brak ci jeszcze sił do takiej podróży - powiedział Aragorn
- nie masz się jednak czego wstydzić. Gdybyś nawet w tej wojnie nic więcej nie
zdziałał, już zdobyłeś prawo do największej chluby. Peregrin będzie z nami jako
przedstawiciel plemienia hobbitów z Shire'u. Nie zazdrość mu tego
niebezpiecznego zaszczytu, bo chociaż sprawiał się dzielnie, o tyle, o ile mu
na to pozwalały okoliczności, nie dorównał jeszcze twoim wyczynom. Wiedz też,
że w gruncie rzeczy wszyscy są jednako narażeni. Może nam przyjdzie zginąć pod
Bramą Mordoru, a wówczas ty będziesz walczył na ostatniej placówce, czy tutaj,
czy gdziekolwiek cię nawała ciemności dosięgnie. Bywaj zdrów!
Stał więc Merry zrozpaczony i patrzał na wyciągnięte w
szyku szeregi. Towarzyszył mu Bergil, również smutny, bo ojciec jego miał
maszerować w oddziale ochotników z grodu, nie mogąc powrócić do królewskiej
gwardii, póki nie zostanie osądzony. Do tego samego oddziału włączono Pippina
jako żołnierza Gondoru. Merry widział go z dość bliska, małą, lecz dzielnie
sprężoną figurkę między rosłymi ludźmi z Minas Tirith.
Zagrały
trąby i armia ruszyła w pochód. Pułk za pułkiem, kompania za kompanią
przesuwały się dążąc na wschód. Dawno już zniknęli z oczu na drodze wiodącej ku
Grobli, a Merry wciąż stał zamyślony na miejscu. Ostatni odblask porannego
słońca zamigotał w grotach włóczni i hełmach i zgasł w oddali., lecz hobbit nie
mógł się zdecydować na powrót do miasta; zwiesił głowę, zasmucony rozłąką z
przyjaciółmi i bardzo samotny. Wszyscy najbliżsi sercu odeszli i zniknęli we
mgle osnuwającej widnokrąg na wschodzie, nie było też wielkiej nadziei, że
kiedykolwiek w życiu zobaczy ich znowu. Jak gdyby rozbudzony przez ten bolesny
nastrój, ból w ręce odezwał się na nowo; Merry czuł się stary i słaby, a słońce
zdawało mu się dziwnie blade. Ocknął się, gdy Bergil dotknął jego ramienia.
- Chodźmy, dzielny perianie - powiedział chłopiec. -
jesteś jeszcze cierpiący, jak widzę. Odprowadzę cię do Domów Uzdrowień. Nic się
nie bój! Nasi wrócą. Nikt nie pokona ludzi z Minas Tirith, tym bardziej teraz,
kiedy jest z nimi Kamień Elfów, no i gwardzista Beregond!
P |
rzed południem armia dotarła do Osgiliath. Krzątali się
tam robotnicy i rzemieślnicy, ilu ich zdołano zgromadzić. jedni wzmacniali
promy i związane z czółen mosty, które nieprzyjaciel zbudował, a potem przed
ucieczką częściowo zniszczył; inni porządkowali w składach zapasy i zdobycze, a
jeszcze inni na wschodnim brzegu Rzeki sypali pospiesznie obronne szańce. Czoło
pochodu minęło ruiny Dawnego Gondoru i przeprawiwszy się przez Anduinę
pociągnęło dalej gościńcem, który za dobrych czasów łączył piękną Wieżę Słońca
ze strzelistą Wieżą Księżyca, dziś przezwaną Minas Morgul i sterczącą nad
przeklętą doliną. O pięć mil za Osgiliath rozbito obóz kończąc marsz dzienny.
Jeźdźcy
wszakże pocwałowali dalej, by przed wieczorem stanąć u Rozstaja Dróg. W wielkim
kręgu drzew cisza panowała zupełna; nie widać było nigdzie w pobliżu
nieprzyjaciół, nie słychać było krzyków ani wołania, żadna strzała nie świsnęła
spośród skalnych złomisk czy też z gęstwy zarośli, a mimo to w miarę posuwania
się naprzód wszyscy wyczuwali czujne napięcie całej okolicy. Drzewa, kamienie i
liście jak gdyby nasłuchiwały. Ciemności rozproszyły się i słońce zachodziło w
blasku nad doliną Anduiny, a białe szczyty gór rumieniły się w niebieskiej
dali, lecz nad Ered Duath zalegał cień i mrok.
Aragorn
rozstawił trębaczy na każdej z czterech dróg rozbiegających się z kręgu drzew,
by zagrali głośną fanfarę, po czym heroldowie obwieścili donośnie: "Prawi
władcy Gondoru powrócili i obejmują znów w posiadanie podległy sobie
kraj!" Strącono i rozbito szkaradny łeb orka sterczący na kamiennym posągu
i osadzono z powrotem na swym miejscu głowę króla, nie tykając jednak wieńca
białych i złocistych kwiatów, które ją oplotły koroną; ludzie zmyli i zatarli
też bluźniercze znaki, którymi orkowie splugawili kamienny cokół.
Podczas
narady były głosy, aby zacząć od ataku na Minas Morgul, gdyby zaś udało się
wieżę zdobyć, zburzyć ją doszczętnie. "Kto wie - mówił Imrahil - czy droga
prowadząca stamtąd na przełęcz nie okaże się dogodniejsza do głównego natarcia
na siedzibę Nieprzyjaciela niż Czarna Brama od północy". Gandalf jednak
sprzeciwiał się temu stanowczo z uwagi na złą sławę tej doliny, której
okropność przyprawiała ludzi o obłęd, a także z powodu wiadomości dostarczonych
przez Faramira. Jeśli bowiem powiernik Pierścienia rzeczywiście tę drogę obrał,
nie wolno było na nią ściągnąć uwagi czujnego Oka Mordoru. Gdy więc nazajutrz
cała armia dołączyła się do przedniej straży, rozstawiono silne warty na
Rozstaju Dróg, aby bronić tego miejsca w wypadku gdyby Nieprzyjaciel próbował
przez przełęcz Morgul wysłać jakieś wojska lub ściągnąć tędy posiłki z
południa. Do tej służby przeznaczono najlepszych łuczników znających teren w
Ithilien; mieli oni ukryci w lesie i na stokach czuwać wokół Rozstaja Dróg. Gandalf
i Aragorn wraz z czołowym oddziałem podjechali jednak do wylotu doliny Morgul,
żeby spojrzeć z dala na przeklętą fortecę.
Ukazała
im się ciemna i cicha, bo orkowie oraz inni pośledniejsi słudzy Władcy
Ciemności, zazwyczaj stanowiący jej załogę, wyginęli w bitwie. Nazgulów zaś nie
było teraz w tych stronach. Mimo to powietrze doliny zadawało się ciężkie od
grozy i wrogości. Gondorczycy rozwalili most i podpalili cuchnące łąki, po czym
opuścili to miejsce.
N |
astępnego dnia, trzeciego od wyruszenia z Minas Tirith,
armia rozpoczęła marsz gościńcem na północ. Tą drogą było od Rozstaja do
Morannonu około stu mil, nikt też nie mógł przewidzieć, co ich czeka, zanim do
celu dotrą. Posuwali się jawnie, chociaż ostrożnie, poprzedzani przez konnych
zwiadowców i strzeżeni z obu stron
gościńca, zwłaszcza od wschodu, przez pieszych; tu bowiem biegł wzdłuż
drogi ciemny gąszcz, teren był zryty rozpadlinami zjeżony skałkami, nad którymi
piętrzył się wydłużony, ponury grzbiet Efel Duath. Pogoda była dość piękna,
wiatr wciąż dmuchał od zachodu, lecz nic nie mogło rozwiać mroków i posępnych
mgieł lgnących do zboczy Gór Cienia; zza ich ściany wzbijały się niekiedy słupy
gęstego dymu tworząc ciemne chmury wysoko na niebie.
Od
czasu do czasu na rozkaz Gandalfa heroldowie powtarzali zawołanie: "Władcy
Gondoru wracają! Niech bezprawni posiadacze opuszcza ten kraj i oddadzą go
prawowitemu gospodarzowi".
- Nie powinni wołać: "Władcy Gondoru", lecz
"Król Elessar powrócił" - rzekł Imrahil. - To przecież prawda,
chociaż król jeszcze nie objął tronu, a na Nieprzyjacielu większe zrobi
wrażenie, jeśli heroldowie będą rozgłaszać to imię.
Odtąd więc trzy razy dziennie heroldowie oznajmiali
pochód króla Elessara. Nikt jednak nie odpowiedział na to wyzwanie.
Jakkolwiek
posuwali się pozornie bez przeszkód, ciężar niepokoju przytłaczał wszystkie
serca, od najwyższych dowódców do ostatniego żołnierza, z każdą zaś przebytą
milą potęgowały się złe przeczucia. Pod koniec drugiego dnia od wymarszu z
Rozstaja Dróg po raz pierwszy nadarzyła się sposobność do starcia z
Nieprzyjacielem. Silny oddział orków i ludzi z dalekich wschodnich krajów
spróbował wciągnąć przednią straż w zasadzkę. Stało się to w tym samym miejscu,
gdzie Faramir zaskoczył kiedyś wojska Haradu; droga tu wcinała się głęboko
pomiędzy wysunięte ramiona górskiego łańcucha. Lecz zwiadowcy, doświadczeni
żołnierze z Henneth Annun prowadzeni przez Mablunga, w porę ostrzegli o
niebezpieczeństwie, a zasadzka zmieniła się w pułapkę dla orków. Jeźdźcy bowiem
ominęli to miejsce szerokim łukiem od zachodu i natarli z flanki na
nieprzyjaciół kładąc większość trupem, a niedobitków przepędzając ku wschodowi
i górom. Zwycięstwo to niezbyt jednak podniosło na duchu dowódców.
- To był podstęp - rzekł Aragorn - który miał na celu,
jak przypuszczam, omamienie nas rzekomą słabością przeciwnika, nie zaś poważne
przeszkodzenie nam w marszu.
Od tego wieczora pojawiały się Nazgule i śledziły
wszystkie ruchy armii. Latały wciąż wysoko, niedostrzegalne dla oczu słabszych
niż oczy elfa Legolasa, lecz ludzie poznawali ich obecność po gęstnieniu cieni
i zamgleniu słońca, a chociaż Upiory Pierścienia nie zniżały się nad wojskiem i
milczały, nie trwożąc ludzi krzykiem, siały strach, z którego trudno było się
otrząsnąć.
T |
ak mijał czas i ciągnął się beznadziejny marsz.
Czwartego dnia po opuszczeniu Rozstaja, a szóstego od wyjścia z Minas Tirith
dotarli do kresu krain kwitnących życiem i wkroczyli na ziemie spustoszone,
leżące przed wrotami przełęczy Kirith Gorgor; stąd widzieli bagniska i
pustkowia, które ciągnęły się na północ i wschód aż do Emyn Muil. Był to kraj
tak posępny i tchnący tak okropną grozą, że co słabszym ludziom zabrakło
odwagi, by iść lub jechać dalej ku północy.
Aragorn
patrzył na nich raczej ze smutkiem niż z gniewem, byli to bowiem młodzi chłopcy
z Rohanu, z odległej Zachodniej Bruzdy, albo też rolnicy z Lossarnach, którzy
od dzieciństwa przywykli Mordor uważać nie za kraj istniejący rzeczywiście,
lecz za symbol zła, za legendę, nie mającą nic wspólnego z ich powszednim
życiem. Teraz nagle koszmarny sen okazał się okrutną jawą, a nieszczęśnicy nie
rozumieli ani sensu tej wojny, ani dlaczego los ich właśnie w jej wiry
zepchnął.
- Wracajcie - powiedział im Aragorn - ale zachowajcie
przynajmniej tyle honoru, aby nie uciekać w panice. Możecie też spełnić pewne
zadanie, aby uniknąć ostatecznej hańby. Kierujcie się na południowy zachód, by
trafić do Kair Andros, a jeśli ta placówka, jak przypuszczam, jest w ręku
wroga, odbijcie ją, bo to się wam może udać, i utrzymujcie do końca dla ochrony
Gondoru i Rohanu.
Niektórzy, zawstydzeni litością wodza, przezwyciężyli
swój strach i zostali, by dalej uczestniczyć w wyprawie; inni, ożywieni nową
nadzieją, że mają do spełnienia obowiązek nie przekraczający ich sił, odeszli.
Ponieważ zaś spory oddział został już przedtem na straży Rozstaja, ledwie sześć
tysięcy ruszyło teraz do boju o Czarną Bramę przeciw potędze Mordoru.
P |
osuwali się wolno, oczekując lada chwila jakiejś
odpowiedzi na rzucone wyzwanie, i trzymali się w zwartej kolumnie, bo wysyłanie
zwiadowców lub małych patroli zdawało się próżną stratą, osłabiającą tylko
główne siły. Wieczorem piątego dnia marszu z doliny Morgul rozbili ostatni obóz
i rozpalili ogniska z suchych gałęzi i wrzosów, z trudem zebranych na tej
jałowej ziemi. Noc spędzili czuwając, na pół świadomi obecności różnych
stworów, które czaiły się wokół, i nasłuchując wycia wilków. Wiatr ustał,
powietrze znieruchomiało. Nic prawie nie było widać, mimo czystego nieba i
rosnącego od czterech nocy księżyca, bo dymy i opary snuły się nad ziemią, a księżyc
przesłaniała mgła Mordoru. Zrobiło się zimno. Nad ranem wiatr się znów
podniósł, lecz wiał teraz z północy i wkrótce zmienił się w ostry, chłodny
podmuch. Nocne stwory zniknęły, okolica wydawała się pusta. Na północy wśród
cuchnących jam pokazały się pierwsze ogromne usypiska żużlu, rumowisk skalnych,
spopielałej ziemi - ślady kreciej roboty niewolników Mordoru; na południu i
znacznie już bliżej piętrzył się potężny mur Kirith Gorgor, z Czarną Bramą
pośrodku, z dwiema wysokimi, ponurymi Zębatymi Wieżami z obu stron. Na ostatnim
bowiem etapie marszu dowódcy sprowadzili swoją armię ze starego gościńca w
miejscu, gdzie skręcał na wschód, i uniknąwszy w ten sposób zdradzieckich
pagórków zbliżali się teraz do Morannonu od północo-zachodu, podobnie jak przedtem
Frodo.
Ujrzeli
dwoje ogromnych drzwi Czarnej Bramy, zamkniętych szczelnie pod surowymi łukami
sklepień. Na wieżach nie było widać żywej duszy. Panowała cisza, ale cisza
pełna napięcia. Doszli więc do celu szaleńczej wyprawy i stanęli bezradnie,
zziębnięci w szarym brzasku dnia, przed fortecą i murami tak potężnymi, że nie
mogli mieć nadziei próbując je atakować, nawet gdyby przyprowadzili z sobą
machiny oblężnicze i gdyby Nieprzyjaciel rozporządzał tylko garstką obrońców,
wystarczającą zaledwie do obsadzenia samej Bramy. A przecież, jak wiedzieli,
góry i skały nad Morannonem roiły się od ukrytych nieprzyjacielskich żołnierzy,
a w ciemnym wąwozie z wydrążonymi tunelami czyhały wrogie siły. Zobaczyli też
wszystkie Nazgule krążące niby sępy w powietrzu nad Zębatymi Wieżami,
wiedzieli, że są śledzeni, lecz wciąż jeszcze Nieprzyjaciel nie dawał znaku
życia.
Nie
mieli wyboru, musieli do końca prowadzić rozpoczętą grę. Aragorn ustawił swoją
armię w takim porządku, na jaki teren pozwalał; szeregi skupiły się na dwóch
dużych pagórkach, utworzonych ze zgruchotanych kamieni i ziemi podczas długich
lat mozolnej pracy orków. Przed nimi ku Mordorowi ciągnęło się niby fosa
rozległe bagnisko, pełne cuchnącego błota i zgniłych rozlewisk. Gdy skończono
przygotowania, grupa dowódców wysunęła się pod Czarną Bramę w otoczeniu
przybocznej straży, z chorągwią, heroldami i trębaczami. Byli w tej grupie
Gandalf, jako główny herold, Aragorn, synowie Elronda, Eomer z Rohanu i książę
Imrahil; dołączono też Legolasa, Gimlego oraz Pippina, żeby wszystkie plemiona
walczące z Mordorem miały swoich świadków w tym poselstwie.
Zbliżyli
się do Morannonu na odległość głosu, rozwinęli sztandar i zadęli w trąby;
heroldowie wysunęli się naprzód, by donośnymi głosami dosięgnąć uszu ukrytych
za murami.
- Pokażcie się! - krzyknęli. - Niech Władca Kraju
Ciemności wyjdzie do nas na rozmowę! Przybywamy wymierzyć sprawiedliwość.
Albowiem winien jest napaści na Gondor i zniszczenia tego kraju. Król Gondoru
żąda, aby naprawił wyrządzone szkody i wycofał się na zawsze. Wyjdźcie do nas
na rozmowę!
Zapadła cisza i przez długą chwilę żaden głos, okrzyk
ani szmer nie odpowiedział na wyzwanie. Sauron wszystko jednak z góry obmyślił
i zamierzał okrutnie poigrać z myszą, nim zada jej śmiertelny cios. Kiedy
dowódcy chcieli zawrócić spod Bramy, nagle ciszę zakłócił przeciągły werbel
niby grzmot toczący się wśród gór, a potem ryk rogów tak potężny, że kamienie
zadrżały, a ludzie zdrętwieli ogłuszeni. Jedne drzwi Czarnej Bramy otwarły się
z głośnym brzękiem i ukazało się w nich poselstwo, wysłane z Czarnej Wieży. Na
czele jechał wysoki mąż, odrażającej postaci, na czarnym koniu, jeśli godzi się
nazwać koniem ogromną, wstrętną bestię o straszliwym pysku, z łbem podobnym do
trupiej końskiej czaszki, ziejącą płomieniem z oczodołów i nozdrzy. Jeździec,
owinięty czarnym płaszczem, w wysokim czarnym szyszaku, nie był jednak upiorem,
lecz żywym człowiekiem. Imienia tego pełnomocnika Barad-Duru nie zachowała
żadna pieśń ani legenda, on sam bowiem go zapomniał, kiedy przedstawiając się
rzekł:
- Jestem rzecznikiem Saurona.
Mówiono jednak, że był to odszczepieniec z plemienia tak
zwanych Czarnych Numenorejczyków, którzy osiedli w Śródziemiu za czasów potęgi
Saurona i oddawali mu cześć, ponieważ rozmiłowali się w tajemnej wiedzy czarnoksięstwa.
Ten człowiek oddał się służbie Czarnej Wieży natychmiast po odrodzeniu się jej
potęgi, a dzięki chytrości piął się coraz wyżej w hierarchii sług Saurona i
pozyskał jego łaski. Zgłębił też sztukę czarnoksięską i znał dość dobrze
zamysły swego pana, w okrucieństwie zaś nie ustępował orkom. Takiego
parlamentariusza wysłał Sauron w otoczeniu kilku tylko na czarno odzianych
żołnierzy, z czarną flagą naznaczoną czerwonym godłem straszliwego Oka.
Zatrzymawszy się w odległości paru kroków od grupy Aragorna, poseł Mordoru
zmierzył wzrokiem przeciwników i roześmiał się głośno.
- Czy jest w tej zgrai ktoś na tyle poważny, by ze mną
prowadzić rokowania? - spytał. - Albo przynajmniej dość rozgarnięty, żeby mnie
zrozumieć? Chyba nie ty? - zadrwił zwracając się do Aragorna. - Żeby uchodzić
za króla, nie wystarczy przypiąć sobie szkiełko elfów i otoczyć się zbrojną
hałastrą. No cóż, każdy rozbójnik z gór może poszczycić się podobną bandą.
Aragorn nic nie odpowiedział, lecz spojrzał tamtemu w
oczy i nie odrywał wzroku przez długą chwilę; zmagali się spojrzeniem, a
chociaż Aragorn nie poruszył się ani ręką nie sięgnął broni, wysłannik Mordoru
zachwiał się i cofnął, jakby pod grozą ciosu.
-
Jestem heroldem i posłem, nie godzi się mnie tknąć! – krzyknął.
-
Tam gdzie tego rodzaju prawa są w poszanowaniu, poseł zazwyczaj nie pozwala
sobie na tak obelżywy ton – odparł Gandalf. – Nikt jednak tutaj nie zamierzał
cię tknąć. Nie obawiaj się z naszej strony niczego, dopóki pełnisz swoją misję
poselską. Potem wszakże, jeśli twój pan nie okaże rozsądku, wszyscy jego słudzy
z tobą włącznie znajdą się rzeczywiście w wielkim niebezpieczeństwie.
-
Ach tak! – rzekł poseł Mordoru. – A więc ty jesteś rzecznikiem tej zgrai, siwy
brodaczu! Od dawna cię znamy, wiemy wszystko o twoich podróżach, o spiskach i
złośliwych przeciw nam intrygach, które knujesz, sam jednak trzymając się
zwykle w bezpiecznej odległości. Tym razem nareszcie wysunąłeś swój wścibski
nos za daleko, Gandalfie, przekonasz się, co spotyka tych, którzy ośmielają się
w swym szaleństwie spiskować przeciw Wielkiemu Sauronowi. Mam tutaj kilka
drobiazgów, które on polecił właśnie tobie przekazać, gdybyś ośmielił się
przyjść pod jego Bramę.
To
rzekłszy skinął na jednego ze swoich żołnierzy, który wystąpił niosąc
zawiniątko okryte czarną płachtą.
Wysłannik Mordoru rozwinął je; ku
swemu zdumieniu i rozpaczy towarzysze Aragorna zobaczyli w ręku strasznego
posła najpierw krótki mieczyk, który zwykł był nosić przy boku Sam, potem szary
płaszcz spięty klamrą elfów, wreszcie kolczugę z mithrilu, którą Frodo ukrywał
pod zniszczonym wierzchnim ubraniem. Na ten widok pociemniało im w oczach;
mieli wrażenie, że przez chwilę napiętej ciszy świat zatrzymał się w biegu,
serca w ich piersi zamarły i ostatni iskra nadziei zgasła. Pippin stojący za
księciem Imrahilem skoczył naprzód z okrzykiem bólu.
-
Spokój! – surowo rozkazał Gandalf osadzając hobbita w miejscu.
Wysłannik
Mordoru roześmiał się szyderczo.
-
A więc przyprowadziliście z sobą więcej tych pokurczów! – zawołał. – Trudno
pojąć, jaki z nich pożytek, w każdym razie wysłanie ich jako szpiegów do
Mordoru to pomysł przekraczający nawet granice waszego znanego szaleństwa. Mimo
wszystko, dziękuję temu smykowi, bo dostarczył mi dowodu, że nie pierwszy raz
widzi te rzeczy; próżno teraz wypieralibyście się, że je znacie.
-
Nie myślę się tego wypierać – odparł Gandalf. – Tak jest, znam te rzeczy i całą
ich historię; ty natomiast mimo swej pychy, nikczemny rzeczniku Mordoru,
niewiele o nich wiesz. Dlaczego je tutaj przyniosłeś?
-
Zbroja krasnoludów, płaszcz elfów, miecz dawno obalonych władców Zachodu i
szpieg z nędznego kraiku zwanego Shire’em... Wzdrygnąłeś się? Tak, tak, o tym
kraiku także nam wszystko wiadomo. A więc – mamy niezbite dowody spisku. Może
ten, który te rzeczy nosił, jest wam obojętny i jego los wcale was nie wzrusza,
a może przeciwnie, jest wam bardzo drogi? Jeśli tak, radzę wam iść po rozum do
głowy, po tę resztkę rozumu, jaka wam została. Sauron nie cacka się ze
szpiegami, a los tego pokurcza zawisł od tego, co teraz postanowicie.
Nikt
mu nie odpowiedział, ale rzecznik Mordoru spostrzegł bladość na ich twarzach i
wyraz grozy w oczach; roześmiał się znowu, rad z celności zadanego ciosu.
-
A więc tak! – powiedział. – Jest wam drogi, to jasne. Albo może zadanie, które
mu wyznaczyliście, miało dla was szczególną wagę? Nie spełnił go oczywiście.
Teraz poniesie karę, powolną, na wiele lat rozłożoną torturę, wedle sztuki, z
której słynie nasza Wspaniała Wieża, i nigdy nie wyjdzie na wolność, chyba po
to, żeby się wam pokazać tak odmieniony i złamany, iż pożałujecie własnego
szaleństwa. To się stanie, jeżeli nie przyjmiecie warunków mojego Władcy.
-
Wymień je – rzekł Gandalf głosem stanowczym, lecz ci, którzy stali blisko
niego, widzieli na twarzy Czarodzieja wyraz tajonej udręki i wydał im się nagle
bardzo starym, bardzo znużonym człowiekiem, przybitym i ostatecznie pokonanym.
Nikt nie wątpił, że Gandalf przyjmie podyktowane warunki.
-
Oto one – powiedział wysłannik Saurona i ze złośliwym uśmiechem powiódł
spojrzeniem po twarzach przeciwników. – Banda Gondoru i jego obałamuconych
sprzymierzeńców wycofa się natychmiast poza Anduinę złożywszy przedtem
przysięgę, że nigdy więcej nie ośmieli się napastować Wielkiego Saurona
zbrojnie, jawnie ani też skrycie. Wszystkie ziemie na wschód od Anduiny należeć
będą do Saurona odtąd i na wieki. Kraj położony na zachodnim brzegu Anduiny aż
po Góry Mgliste i Wrota Rohanu będzie stanowił lenno Mordoru; ludziom tam
zamieszkałym nie wolno będzie posiadać broni, lecz zarząd sprawami wewnętrznymi
w tych krajach pozostanie w ich rękach. Pomogą w odbudowie Isengardu, który tak
bezmyślnie zniszczyli, a który odtąd należeć będzie do Saurona; mój władca
osadzi tam swego pełnomocnika, nie Sarumana, lecz kogoś bardziej godnego
zaufania.
Słuchacze
patrząc w oczy wysłannika Mordoru odgadli jego myśl. On to miał być
pełnomocnikiem Mordoru w Isengardzie i stamtąd sprawować władzę nad
niedobitkami zachodu; miał być ich tyranem, oni zaś jego niewolnikami.
-
Wysoka cena za jednego jeńca – odparł Gandalf. – Twój władca chciałby w zamian
za niego otrzymać to wszystko, co inaczej musiałby zdobywać w wielu ciężkich
wyprawach wojennych. Czy może na polach Gondoru zgubił wiarę w wojenne
zwycięstwa i woli od walki przetargi? Gdybyśmy nawet byli gotowi zapłacić tak
drogo za tego jeńca, jakież mamy gwarancje, że Sauron, nikczemny mistrz
oszustwa, dotrzyma ze swej strony umowy? Gdzie jest ten jeniec? Przyprowadź go
i oddaj nam, dopiero wówczas zastanowimy się nad twoimi żądaniami.
Gandalf
nie spuszczał wzroku z twarzy wysłannika Mordoru, czujny jak szermierz w
śmiertelnym pojedynku, i wydawało mu się, że na jedno okamgnienie tamten
zawahał się nie znajdując odpowiedzi, szybko jednak zapanował nad sobą i
wybuchnął śmiechem.
-
Nie rzucaj słów na wiatr, kiedy mówisz do rzecznika Wielkiego Saurona! –
krzyknął. – Wymagasz gwarancji? Sauron ci ich nie da. Skoro uciekasz się do
jego łaski, musisz mu wierzyć na słowo. Znacie warunki. Możecie je przyjąć lub
odrzucić.
-
Przyjmiemy to! – niespodzianie krzyknął Gandalf. Rozchylił płaszcz i białe
światło rozbłysło jak ostrze miecza na tle czarnych murów. Wysłannik Mordoru
cofnął się przed podniesioną ręką Czarodzieja, a Gandalf szybko chwycił płaszcz
elfów, kolczugę z mithrilu i miecz Sama. -–To przyjmiemy na pamiątkę po naszych
przyjaciołach! – zawołał. – Ale wasze warunki odrzucamy bez namysłu! Możesz
odejść, twoje poselstwo skończone, a śmierć stoi już blisko przy tobie. Nie
przyszliśmy tutaj, by tracić słowa na rokowania z Sauronem, przeklętym
wiarołomcą, a tym bardziej nie chcemy rokować z jego niewolnikami. Idź precz!
Wysłannik
Mordoru już się teraz nie śmiał. Zdumienie i złość wykrzywiły mu twarz;
wyglądał jak dziki zwierz, który w ostatniej chwili, kiedy już wpijał pazury w
ofiarę, dostał nagle rozpalonym prętem przez pysk. Wściekły, trzęsącymi się
konwulsyjnie wargami rzucił jakieś niezrozumiałe przekleństwo, z trudem
dobywając głosu z zaciśniętego gardła. Spojrzał w srogie twarze i błyszczące
gniewem oczy towarzyszy Gandalfa i strach zatryumfował w nim nad złością. Z
krzykiem odwrócił się, skoczył na swego wierzchowca i galopem ruszył z powrotem
w stronę Kirith Gorgor, a cała jego świta za nim. Lecz zawracając żołnierze
Mordoru zdążyli zatrąbić, dając umówiony z góry sygnał. Nim jeszcze dopadli
Bramy, Sauron otworzył przygotowaną pułapkę.
Z |
agrzmiały
bębny, wystrzeliły w górę płomienie. Wszystkie drzwi Morannonu rozwarły się
nagle na oścież. Runęły przez nie zbrojne oddziały, jak fala przez otwarte
śluzy.
Aragorn ze swą świtą odjechał sprzed
Bramy, żegnany wrzaskiem dzikich żołdaków Mordoru. Kurz wzbił się chmurą w
powietrze spod nóg maszerującego pułku Easterlingów, którzy na sygnał wyszli z
cienia Ered Lithui, wznoszącego się za dalszą Wieżą. Niezliczone zastępy orków
zbiegały po zboczach gór po obu stronach Morannonu. Armia Gondoru znalazła się
w potrzasku; wokół szarych pagórków, na których się skupiła, wkrótce zamknął
się krąg wojsk nieprzyjacielskich, dziesięćkroć co najmniej liczniejszych.
Sauron chwycił przynętę w stalowe szczęki.
Niewiele czasu miał Aragorn na
ustawienie swojej armii do bitwy. Sam stał na pagórku wraz z Gandalfem pod
chorągwią z Drzewem i Gwiazdami, którą kazał rozwinąć w pięknym i desperackim
geście. Na drugim pagórku jaśniały sztandary Rohanu i Dol Amrothu, Biały Koń i
Srebrny Łabędź. Wokół każdego wzgórza stanął żywy mur wojowników, twarzami
zwróconych na wszystkie strony świata, zbrojnych we włócznie i miecze. Na
wprost Bramy Mordoru, skąd miał przyjść pierwszy najzaciętszy atak, stali
synowie Elronda mając po lewej ręce Dunedainów, a po prawej księcia Imrahila i
smukłych rycerzy Dol Amrothu oraz wybranych najdzielniejszych gwardzistów z
Minas Tirith.
Zadął wiatr, zagrały surmy, świsnęły
strzały; słońce podnoszące się ku zenitowi przesłoniły dymy Mordoru i w tej
złowrogiej aureoli świeciło z daleka ciemną czerwienią, jakby już zbliżał się
koniec wszystkich jasnych dni świata. W gęstniejącym mroku ukazały się Nazgule
i rozległ się ich mrożący krew w żyłach morderczy krzyk; nadzieja zamarła w
sercach.
Pippin
skulił się ze zgrozy, gdy usłyszał, jak Gandalf odrzuca warunki Nieprzyjaciela,
skazując Froda na tortury Czarnej Wieży; pokonał jednak rozpacz i stał teraz
obok Beregonda w pierwszym szeregu Gondorczyków wraz z rycerzami Dol Amrothu.
Uznał bowiem, że gdy wszystko zawiodło, trzeba co rychlej przypieczętować
śmiercią tę gorzką historię życia.
-
Szkoda, że nie ma tutaj Meriadoka! – usłyszał swój własny głos. Myśli roiły się
w jego głowie, gdy śledził ruchy przeciwnika, posuwającego się już do natarcia.
– Teraz dopiero zaczynam rozumieć biednego Denethora. Moglibyśmy przynajmniej
razem zginąć, Merry i ja, skoro i tak zginąć trzeba. No, ale Merry jest daleko
stąd, miejmy więc nadzieję, że przypadnie mu w udziale śmierć mniej okrutna.
Bądź co bądź, muszę sprzedać życie jak najdrożej.
Wyciągnął miecz i przyjrzał się
splecionym na ostrzu czerwonym i złotym liniom; piękne pismo Numenoru lśniło
ogniście w stali. „Wykuto tę broń na tę właśnie godzinę – myślał Pippin. –
Gdyby mi się udało zabić tego nikczemnego wysłannika, dorównałbym niemal
Meriadokowi. No, kogoś z tej podłej zgrai na pewno uśmiercę, zanim sam padnę.
Szkoda, że nigdy już nie zobaczę jasnego słońca i świeżej trawy!”
W tym momencie pierwsza fala
natarcia uderzyła o mur obrońców. Orkowie, nie mogąc się przedostać przez
bagnisko, leżące u stóp pagórka, zatrzymali się na brzegu i stamtąd sypnęli
strzałami. Lecz przez bandę orków przecisnął się duży oddział górskich trollów
z Gorgoroth. Biegli rycząc jak dzikie bestie; więksi i tężsi niż ludzie, okryci
tylko przylegającą ciasno do ciała łuską, która może była ich zbroją, a może
własną potworną skórą, mieli wielkie, krągłe, czarne tarcze i w sękatych
potężnych rękach nieśli wzniesione do ciosu ciężkie młoty. Bez wahania skoczyli
w błotniste rozlewiska i brnęli przez nie wśród ogłuszającego wrzasku. Jak
burza spadli na zwarte szeregi Gondoru druzgocąc hełmy i czaszki, ramiona i
tarcze, niby kowale kujący rozgrzane i miękkie żelazo.
U boku Pippina Beregond zachwiał się
i padł. Olbrzymi przywódca trollów pochylił się nad leżącym wyciągając chciwe
pazury, bo te bestie miały zwyczaj przegryzać gardła pokonanych przeciwników.
Pippin dźgnął w pasji mieczem; pokryte runami ostrze przebiło łuski i dosięgło
trzewi trolla. Trysnęła czarna posoka. Olbrzym jak podcięta skała runął naprzód
grzebiąc pod swoim cielskiem hobbita. Pippin przygnieciony jęknął z bólu;
otoczyła go ciemność, wstrętny smród zaparł mu oddech; tracił przytomność,
zapadał w czarną otchłań.
„A
więc koniec taki, jak przewidziałem” – podszepnęła mu ostatnia umykająca myśl i
zdążył jeszcze zaśmiać się w głębi duszy, bo wydało mu się niemal radosne, że
wyzwala się wreszcie z resztek wątpliwości, trosk i strachu. Ale pogrążając się
w niepamięci usłyszał głosy i rozróżnił w nich słowa, jak gdyby wracające z
dalekiego, zapomnianego świata: „Orły! Orły nadlatują!” Na mgnienie oka Pippin
zawahał się na krawędzi ciemności. „Bilbo! – przemknęło mu przez głowę. – Ale
nie! To działo się w jego historii, dawno, dawno temu. A teraz rozgrywa się, a
właściwie kończy się moja historia. Żegnajcie!” Myśli uciekły gdzieś bardzo
daleko, oczy zamknęły się w ciemności.